Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Można tylko zazdrościć jeźdźcom z przeszłości, którzy wynurzali się zza horyzontu, rozbijali obóz i mówili: nazwiemy to miejsce „żółta góra”. Potem jechali dalej w głąb czystego pejzażu i nazywali rzeki, doliny, wzgórza, żeby się nie pogubić w drodze powrotnej. Tak było w dzieciństwie: wychodziłeś z domu i były tylko kształty i kolory. Dorośli mieli to wszystko jakoś ponazywane, żeby się nie pogubić w życiu. Dobre i złe miejsca. Cudze i własne. Z całą tą historią, zdarzeniami, z pułapkami i ocaleniem, granicami, najazdami, ucieczkami, nędzą, bogactwem i całą resztą. Spaprany krajobraz. No i się jeździ. Z Kudowy do Grębkowa. Z Kutna do Gródka. Z Kosz Agacz do Sary Tasz. Z Siedlec do Irkucka. Z Pucka do Ustrzyk. Z Brańska do Srańska. Z Wołowca do Saratowa. Żeby na mapie dało się przeczytać. Dopiero jak powiesz: w Srańsku byłem, w Saratowie, to wszyscy: aaaaa, w Srańsku! Cel się liczy. I żebyś jeszcze szczególną i ogólną sytuację naświetlił oraz przytoczył barwne opowieści z życia miejscowych ludów, w których odnajdą miejscowy koloryt plus ogólnoludzkie wartości.
Tak sobie elektorat wyobraża. Że po to się jeździ. Żeby im nudę odganiać. Na tiwi są już za inteligentni i trzeba im prawdziwej prawdy. Żeby mieli edukacyjnie odhaczone. A tu ni chu chu. Gorąco jest, duszno, psiarnia się czai, znaków nie ma i tylko tania benza poprawia humor. Daleko jest i w gruncie rzeczy donikąd.
Przestrzeń się przesuwa. O karoserię ociera, a jak okno uchylisz, to i na ciele czuć. W głąb się jedzie. Żeby się rozstępowało i zaraz zasklepiało. Prawie nic się nie da o tym opowiedzieć, a z jakiegoś względu nie można się od tego uwolnić. Nieskończoność, którą się żywi licznik kilometrów. Energia termodynamiczna rozpylona w kosmosie. Ssanie, sprężanie, praca, wydech. Jedynka, dwójka, trójka, czwórka. Tankowanie. Sprawdzić olej. Szukanie spania. Jak już się zrobi całkiem pusto, to namiot. Najlepiej automat, co się sam rozkłada. Tylko parę szpilek trzeba wbić i dwie linki naciągnąć. Nad jakąś rzeką bez nazwy. Za wzgórzem, żeby nie wiało i nie było widać. Albo tylko w śpiworze na karimacie, gdy nie ma węży i skorpionów. Kilka piw przed snem. Chińska zupka z baranią tuszonką. Można patrzeć, jak zachodzi słońce, jak czernieją góry, i słuchać, jak cichnie wiatr. Woda w rzece jest zimna, że aż nie chce się myć garnków. Można zostawić do rana. Woda nie będzie cieplejsza, ale w nocy może przyjdzie jakiś stwór i wyliże. O świcie jest chłodno i przydają się dwa śpiwory. Nic nie słychać. Jakieś złudzenie czasem dociera do uszu. Żeby coś usłyszeć, trzeba samemu zrobić sobie dźwięk. Przekręcić się z boku na bok. Żadnych samolotów w górze. Żadnych aut, aż po jaśniejący wolno horyzont na wschodzie. W ogóle nikogo. Tylko tabargany powoli wychodziły ze swoich nor na żer.
No ale żeby dostać się do tego wszystkiego, trzeba było przez Rosję. Bo jak inaczej? Przez Iran tylko. A tam trzeba wywalić circa 30 tysięcy złotych na kaucję, że się niby nie pozbędziesz auta za 150 milionów ichnich riali. A z kaucjami w Iranie sami wiecie, różnie bywa.
Więc tylko przez Ruskich, żeby dotrzeć do tych wszystkich piachów, skorpionów, węży i wysuszonych wielbłądzich gówien. Tylko tak. Przez ten kraj, przez jego nazwy. Przez Listopadowkę. Przez opętaną historię. Nie ma zmiłuj. Do Borysoglebska. Psiarnia stała w lesie przy stacji benzynowej. Potem przez rzekę Wrona. Most był w remoncie i puszczali na przemian. Cwaniacy wciskali się na przód kolejki. Zupełnie jak u nas. Te same zacięte gęby bez wyrazu. Trzy minuty to był zysk albo łup. Nie znali niczego poza łupem albo stratą. I o to walczyła Maria Spirydonowa? W 1906 r. postrzeliła na tutejszym dworcu gubernatora Łużniewskiego. Dostał pięć kul i zmarł parę tygodni później. Wyglądała na szesnastolatkę w okularkach i ochrona ją przeoczyła. Chciała się zastrzelić, ale nie zdążyła, bo ją kozactwo z eskorty dopadło.
I co, Spirydonowa? Naprawdę myślałaś, że wam, znaczy eserom, uda się zmienić ten kraj? Ten kawał ziemi wielki jak ocean? Że to się da ruszyć i zmienić w miejsce do życia? Tych przedwiecznych chłopów w łapciach zbawić? Wolność i elektryczność po wsiach guberni tambowskiej zaprowadzić? Mużyków z imperialnego Egiptu wywieść do ziemi obiecanej, gdzie alienacja rozwieje się jak poranna mgła? Elektryczność jest. Inżynier Płatonow dociągnął. Lud się wieczorami lampi na człekopodobne stwory i je naśladuje wpierdalając się na przód kolejki w ramach wolności. Po co było strzelać do gubernatora? Niechby wszystko pozostało po staremu. Kozacy by cię nie zgwałcili, komuniści nie zamknęliby cię w psychuszce i potem nie rozstrzelali w lesie pod Orłem, a koniec końców telewizor miałby każdy. I co drugi furę do zajeżdżania drogi innym. Może jakbyś nie strzeliła, to nie byłoby Lenina ani Stalina? Całej bolszewii by nie było, która zadowoliła się jedynie elektrycznością? Tak sobie w duchu rozmawiałem ze Spirydonową stojąc w korku i ucząc się na pamięć, że obwód woroneski ma na blachach 36. ©