Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
U Camposa religijne symbole i odniesienia piętrzą się z niepohamowaną intensywnością. Akcja filmu toczy się w ciągu trzech dni Wielkiego Tygodnia, zwieńczonych Niedzielą Wielkanocną. W dodatku plaże opanowała plaga dzikich (wielkanocnych?) królików. Bohaterowie: ojciec, matka, dorosły syn i jego dziewczyna, którzy postanawiają spędzić ten wyjątkowy czas w domu nad oceanem, wdają się w dysputy o Bogu i chrześcijańskiej tradycji. Starsze pokolenie próbuje pielęgnować dawne obyczaje: robi wiosenne porządki, zaleca przestrzeganie postu, a nawet podkłada sobie w różnych miejscach domu sympatyczne jajka-niespodzianki. Młodzi traktują religijne święto raczej jako okazję do spędzenia upojnego weekendu z dala od Santiago. Czy w takiej atmosferze może się dokonać, choćby w wymiarze symbolicznym, jakaś śmierć i zmartwychwstanie?
Chilijski reżyser rozbija nazbyt oczywiste opozycje już na samym początku, kiedy matka, strażniczka świętego domowego ognia, pod wpływem nagłego telefonu od przyjaciółki musi na moment opuścić przytulne gniazdko. Ci, którzy zostają, będą musieli się zmierzyć z tym, co od dawna pozostaje w rodzinie niewypowiedziane. Ojciec i syn, obaj noszący to samo imię Marco, prowadzą ze sobą cichy spór. Kłócą się o życiowe pryncypia albo krytykują nawzajem w sprawach zawodowych (obaj są architektami, tyle że jeden uznanym, a drugi początkującym). Ale tak naprawdę chodzi im w tych sporach o coś znacznie większego. W tle zawsze gdzieś majaczy chwilowo nieobecna postać matki, która najwyraźniej po freudowsku podzieliła obu mężczyzn. Teraz, w nowych warunkach, musi dojść między nimi do pewnych przewartościowań. Strażnicy wartości zostaną wystawieni na ciężką próbę, podczas gdy zdeklarowani cynicy mimowolnie obnażą swoją tęsknotę za moralnym ładem.
Jak to często bywa w klasycznej sztuce teatralnej, sprężyną gwałtownych zmian burzących ustalony porządek stanie się osoba z zewnątrz. W filmie będzie nią Sofia, młoda aktorka, którą Marco zabiera do domu rodziców. Przyszła synowa przywozi ze sobą zachłanny apetyt na życie oraz kolekcję różnobarwnych tabletek. Nie trzeba długo czekać, aby cała ta mieszanka razem wzięta zadziałała niczym magiczne zioła ze "Snu nocy letniej". Pod jej wpływem wyzwolą się skrywane resentymenty i pragnienia. Zmienią się także dotychczasowe konfiguracje personalne, choć wydawało się, że tak trwałe. Zwłaszcza gdy do akcji wkroczą sąsiedzi głównych bohaterów: para gejów przygotowująca się do egzaminów w willi opodal oraz tajemnicza Rita, oddana przyjaciółka młodego Marca, która na własne życzenie uchodzi za niemowę, za to widzi i czuje znacznie więcej niż reszta otoczenia.
Jeśli coś naprawdę umiera w ukazany w filmie Wielki Piątek, to z pewnością jest to złudzenie ładu. Uczucia okazują się nietrwałe, obnażają swój zastępczy charakter. Każdy jest tu nie na swoim miejscu, ktoś zawsze zastępuje kogoś. Watą słów, często wyszukanych i mądrych, bohaterowie usiłują jedynie zapychać coraz bardziej widoczne pęknięcia w rodzinnym portrecie. Młody Marco w akcie rebelii postanawia zapanować nad niekontrolowanym dotąd procesem pękania i wyreżyserować go do końca wedle swoich reguł. Kiedy przestanie wreszcie działać czerwone wino i pastylki, kiedy powróci matka, w domu czekać będą na nią nie tylko surrealistycznie poprzestawiane domowe sprzęty.
Film Camposa nie wieszczy na szczęście upadku rodziny jako takiej. Pokazuje jedynie, w dość lekkiej, nie do końca poważnej tonacji, że pewne "przemeblowania" bywają w życiu potrzebne. Miłość, bycie razem wymagają czasami poprzestawiania paru klocków we wspólnie wznoszonej budowli. Rodziny nie da się traktować jak monolitu. Czasem trzeba ją nawet zakwestionować, przekopać się przez warstwę codziennie odgrywanych ról, by dotrzeć do autentycznego sensu bycia ze sobą. W tej diagnozie Campos i jego aktorzy pozostają bardzo przekonujący. Zwłaszcza że rodzinne sceny nakręcone zostały w sposób rozmyślnie niechlujny, na kształt amatorskiego wideo, scenariusz był zaledwie szkicem, aktorzy zaś przez cały czas improwizują przed rozkołysaną kamerą.
Niestety, wrażenie naoczności, uchwycenia strumienia autentycznego życia zaciera się raz po raz z powodu nachalnego przekazu. Campos problemy młodego Marca rozwiązuje dość topornym, bo dosłownie użytym psychoanalitycznym kluczem. Oto egoistyczny i zakłamany Marco - młody mężczyzna, chowający się przed samym sobą w niedobranym związku z Sonią - musi najpierw zabić w sobie ojca, by stać się istotą suwerenną, wsłuchaną w potrzeby swoje i innych. Tak pewnie realizuje się w filmie motyw zmartwychwstania. Na tę przemianę nakłada się jeszcze wątek hamletowski, w którym hedonistycznie usposobiona, eksperymentująca z życiem Sofia obnaża nagle wrażliwość Ofelii, rozdając równocześnie pozostałe role dramatu Markowi i jego ojcu. Tę nadgorliwość w dopowiadaniu wszystkiego do końca uznać należy z pewnością za grzech ambitnego debiutanta, który zresztą powinniśmy mu wybaczyć, jeśli wziąć pod uwagę, że Campos swój film nakręcił w trzy dni, bardzo niewielkim nakładem kosztów. Nie powstał, niestety, filmowy odpowiednik dzieła Gaudiego, ale za to świeży, z werwą zrobiony dramat o niezdarnym przepoczwarzaniu się w dorosłość, doceniony na wielu festiwalach, a na ubiegłorocznych wrocławskich Nowych Horyzontach uhonorowany przez publiczność nagrodą główną.
"ŚWIĘTA RODZINA" ("Sagrada familia") - scen. i reż.: Sebastián Campos, zdj.: Gabriel Díaz, muz.: Javierra Parra, wyst.: Patricia López, Néstor Cantillana, Sergio Hernández, Coca Guazzini, Macarena Teke i inni; prod.: Chile 2005; dystryb.: Agencja Promocji Ma?ana; w kinach od 21 września 2007 r.