Robcio Muzykant

Im młodsza staje się Afryka, tym starsi wydają się jej przywódcy. Nie rozumieją młodych. Natomiast młodzi szukają przewodników na nowe czasy wśród swoich idoli. Im wciąż wierzą.

28.12.2020

Czyta się kilka minut

Wiec wyborczy muzyka Roberta Kyagulanyiego (na zdjęciu w odkrytym samochodzie), który rzucił wyzwanie prezydentowi Yoweriemu Museveniemu. Miasto Jinja w Ugandzie, 1 grudnia 2020 r. / GETTY IMAGES
Wiec wyborczy muzyka Roberta Kyagulanyiego (na zdjęciu w odkrytym samochodzie), który rzucił wyzwanie prezydentowi Yoweriemu Museveniemu. Miasto Jinja w Ugandzie, 1 grudnia 2020 r. / GETTY IMAGES

Choć Robert Kyagulanyi zbliża się do czterdziestki, nie pamięta polityków, którzy rządzili jego krajem, zanim władzę objął 76-letni dziś prezydent Yoweri Museveni. Robert tego nie żałuje – w Ugandzie mało kto lubi wspominać stare dzieje.

Pierwsi przywódcy niepodległego od 1962 r. kraju szybko wzięli się za łby. Walcząc o władzę, premier Milton Obote i Idi Amin (podoficer dawnych oddziałów kolonialnych, awansowany na dowódcę armii) przemienili Ugandę z „perły w koronie” brytyjskiego imperium w afrykańskie pola śmierci. Przez 10 lat zginęło na nich milion ludzi, jedna dziesiąta ludności kraju. Koszmarowi położył kres dopiero Museveni, komendant partyzantki, który w 1986 r. wygrał wojnę domową i ogłosił się nowym przywódcą. Jest nim do dziś.

Matka nieraz mówiła małemu Robertowi, że spokojne dzieciństwo zawdzięcza Museveniemu. Wcześniej żołnierze Amina zabili dziadka Roberta, a żołnierze Obotego wzięli do niewoli jego ojca. Mieli go rozstrzelać, ale rodzina zdążyła zebrać pieniądze i wykupić go od śmierci.

Robert wychował się w Kamwokyi – ubogim przedmieściu, jednym z wielu, w jakie obrosła Kampala, stolica Ugandy. Wystarczyło, że nastał pokój, a miasto rozpełzło się aż nad brzegi Jeziora Wiktorii i na zielone wzgórza, porośnięte zagajnikami bananowców. Ludzie, którzy podczas wojny uciekli z Kampali, aby przetrwać zły czas na wsi, teraz wracali, ciągnąc za sobą młodych. W wielkim mieście widzieli szansę na lepszą przyszłość.

Autokrata trochę oświecony

Od tamtych czasów Kamwokya niewiele się zmieniła. Rozłożona na zboczu wzdłuż polnej czerwonej drogi, zastawionej straganami, chatami, budami i zagrodami z dykty oraz palmowych liści, pulsuje życiem od świtu do zmierzchu, wiecznie gwarna i tłoczna. Wśród przekupniów z targowisk i ludzi wracających z miasta uwijają się sfory motocykli boda-boda, które służą mieszkańcom za najtańszy, a więc jedyny środek transportu.

Kampala szybko podniosła się z upadku. W Musevenim doczekała się dobrego gospodarza. Raz-dwa zaprowadził porządek, ukrócił złodziejstwo, uprościł biurokrację i przepisy. Na początku lat 90. XX w., gdy zacząłem jeździć do Afryki jako dziennikarz, Kampala przyćmiewała dynamiką i rozmachem kenijską stolicę Nairobi, dotąd uchodzącą za główną regionalną metropolię. Wielu cudzoziemców zastanawiało się nad przeprowadzką z Kenii do Ugandy.

Museveni rządził dobrze, ale żelazną ręką, jak partyzancki komendant przywykły do wydawania rozkazów. Długo nie chciał pozwolić na wolne wybory i partie polityczne. Twierdził, że ludzie nie są na to gotowi, a w upartyjnieniu polityki widział źródło wszelkiego zła. Dopiero w połowie lat 90. zgodził się przywrócić partie, ale w zamian za unieważnienie przepisu ograniczającego jego prezydenckie rządy do dwóch kadencji.

Zachód wszystko mu wybaczał, bo na przełomie stuleci na takich właśnie przywódców stawiał w Afryce: autokratów skutecznych i oświeconych, jak Museveni, Meles Zenawi z Etiopii, Paul Kagame z Rwandy czy zmarły przed miesiącem Jerry John Rawlings z Ghany.

Wyzwanie na pojedynek

Museveni nie cierpiał sprzeciwu, ale przeciwników nie zamykał w więzieniach, słuchał zachodnich doradców gospodarczych i jako pierwszy w Afryce wygrał wojnę z AIDS. Wtrącał się w sprawy sąsiadów (Rwandy, Sudanu i Konga), ale posyłał żołnierzy również na „zachodnie” wojny do Somalii, Afganistanu i Iraku.

I tak, nie wiedzieć nawet kiedy, zleciało prawie 35 lat. Museveni wygrywał kolejne wybory – oszukując, ale nigdy przesadnie. Przed najbliższymi, wyznaczonymi na 14 stycznia 2021 r., wykreślił z konstytucji zapis, który z walki o prezydenturę wykluczał osoby starsze niż 75 lat. Jego najgroźniejszy rywal Kizza Besigye – dawny towarzysz broni i osobisty lekarz z czasów partyzantki – po czterech przegranych wyborach machnął ręką. „Tak się go pokonać nie da” – powiedział i do kolejnych już nie stanął.

I gdyby nie Robert Kyagulanyi – muzykant i samozwańczy „król getta” ze stołecznych przedmieść – Museveni już dawno winszowałby sobie szóstej wyborczej wygranej. „W imieniu ludu Ugandy wyzywam cię na pojedynek w wolnych i uczciwych wyborach, jeśli starczy ci odwagi, by takie urządzić – ogłosił bowiem Kyagulanyi. – Przemawiam w imieniu słabych i uciśnionych. Miałeś być zbawcą, ale zapomniałeś już, w co sam wierzyłeś. Stałeś się tyranem i kieruje tobą tylko żądza władzy. Zwyciężę cię, aby cię ocalić przed samym sobą”.

Czasy nadeszły nowe

Museveni, Uganda i cała Afryka stali się ofiarą własnego sukcesu: pokoju, gospodarczego rozwoju i demokratycznych porządków, jakie pod koniec XX w. zaczęły nastawać na kontynencie. Stało się tak po dwóch „zmarnowanych dekadach” tyranii, bezprawia, powszechnego złodziejstwa i marnotrawstwa, a także wojen zastępczych, które Wschód i Zachód toczyły w Afryce.

W nowych czasach nigdzie na świecie ludzi nie przybyło tak wielu, jak w Afryce. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza liczba Afrykanów wzrosła dwukrotnie. Statystyczny mieszkaniec kontynentu jest dziś dwudziestolatkiem, z rodzinnej wsi wywędrował po lepsze życie do jednego z wielkich miast, które pod ciężarem przybyszów przepoczwarzyły się w urbanistyczne potwory. Gospodarka rozwijała się jak nigdy wcześniej, ale i tak nie była w stanie nadążyć za demografią.

Za panowania Museveniego ludność Ugandy zwiększyła się trzykrotnie. Trzy czwarte obywateli to młodzi, poniżej trzydziestki (tylko jeden na stu Ugandyjczyków jest starszy niż 65 lat), co czyni ją najmłodszą na całym kontynencie i jedną z najmłodszych na świecie. Równocześnie trzy czwarte młodych nie ma stałej pracy ani żadnych na nią widoków.

Im młodsi stają się Afrykanie, tym starsi wydają się być ich przywódcy. Ugandzie przewodzi dobiegający osiemdziesiątki Museveni. Problemem nie jest nawet pokoleniowa przepaść, lecz bardziej niechęć czy niemożność starych przywódców, by nadążyć za tymi nowymi czasami i za światem, który nabrał przyspieszenia. Myślą po staremu, nie rozumieją młodych ani tego, skąd bierze się ich rozpacz i gniew.

Gdy młodzi wychodzą na ulice Kampali, by protestować przeciw wszechwładzy Museveniego, ten ich poucza. Trzy czwarte Ugandyjczyków urodziło się za jego panowania, więc zwraca się do nich: „moje dzieci”, „moje wnuczęta, bazakulu”. Dobrotliwie karci, że bywają niewdzięczni i nieposłuszni, a trzeba być grzecznym. Mówi o sobie w trzeciej osobie, pozuje na patriarchę, mzee, któremu należne są szacunek i posłuszeństwo. Powołuje się na zasługi z czasów dawnych, które dla młodych są przeszłością zamierzchłą, już bez znaczenia.

Seks, wino i rock’n’roll

Fakt, także Robert Kyagulanyi nie jest już młodzieniaszkiem. Młodym z getta czterdziestolatek w garniturze mógłby wydać się kolejnym burżujem. Ale nie on, nie Bobi, bo tak go wszyscy w gettach nazywają. Bobi wie, jak boli życie.

Pierwszą piosenkę nagrał jako osiemnastolatek. Najpierw śpiewał o dziewczynach, miłości, zabawie. O beznadziei życia w getcie, zbrodni, krzywdzie i złej władzy zaczął opowiadać dopiero, gdy zauroczył się reggae i Bobem Marleyem. To na cześć Marleya zaczął nazywać się Bobim. Przydomek „Wine”, Wino, wziął z ówczesnego upodobania do hulanki, „seksu, narkotyków i rock’n’rolla”.

Wybił się, zaczął zarabiać. Sprowadził sobie z Ameryki wielkiego terenowego cadillaca, a z getta wyniósł się do podmiejskiej dzielnicy Magere i zamieszkał wśród statecznych zamożnych sąsiadów. W Kamwokyi nikt mu tego nie wypominał. Wyrwał się stąd, a czy nie o tym marzą ci, którym wypadło tam żyć?

W Kamwokyi przeżył swoją polityczną inicjację. Pewnego razu, gdy po nocnej imprezie wsiadał do cadillaca, podszedł jakiś młodziak i zdzielił go pięścią w twarz. „Nie strugaj ważniaka” – rzucił. Niedługo potem zatrzymał go policjant. Grożąc mandatem, próbował wymusić łapówkę. Bobi sądził, że sława czyni go nietykalnym, ale na jego protesty policjant obił go pałką. Tego dnia nauczył się, że ten, kto ma pałkę i władzę, jest panem życia i śmierci. Odtąd polityka rozgościła się w słowach jego pieśni.

Głośno zrobiło się o nim przed wyborami w 2016 r., gdy Museveni, aby przypodobać się młodym, zaprzągł do swojej kampanii najpopularniejszych muzyków. Zapłacił każdemu po sto tysięcy dolarów, żeby na koncertach śpiewali hymny na jego cześć. Zgodzili się na to wszyscy z wyjątkiem Robcia Muzykanta. „Sprzedawczycy!” – gwizdali potem młodzi na ich koncertach. „Bobi! Bobi!” – wiwatowali na widok Kyagulanyiego. – „Nasz król z getta!”.

Światła politycznej sceny

Odkąd odmówił Museveniemu, stał się bożyszczem tłumów – i gdy zwolnił się poselski mandat, w 2017 r. stanął jako niezależny kandydat do wyborów uzupełniających. Zdobył ponad trzy czwarte głosów i pokonał zarówno faworyta Museveniego, jak też kandydata opozycji.

Jeszcze w tym samym roku stanął na czele posłów, którzy sprzeciwili się Museveniemu, gdy zażądał on wykreślenia z konstytucji zapisu ograniczającego wiek prezydenta. Opornych posłów złamali dopiero wezwani do parlamentu policjanci i żołnierze. Ale Bobi nie poddał się i ogłosił, że skoro Museveni ma za nic parlament, to on będzie dochodzić sprawiedliwości na ulicy. Wcisnął na głowę czerwony beret, jaki noszą spadochroniarze i rewolucjoniści, i obwieścił, że powołuje People’s Power – ruch pokojowego oporu.

Wkrótce też, na czele ruchu, Bobi poprowadził uliczne protesty przeciw nowym opłatom za korzystanie z internetowych portali społecznościowych i komunikatorów (równowartość ok. 20 groszy dziennie). Museveni znów postawił na swoim, ale młodzi kolejny raz uznali Robcia Muzykanta za jedynego obrońcę. Nie minął rok, odkąd został posłem, a politycy, którym udzielał poparcia, zaczęli jeden po drugim wygrywać we wszystkich wyborach.

Museveni uznał, że żarty się skończyły. W sierpniu 2018 r. pojechał do miasteczka Arua na północy kraju, by w lokalnych wyborach osobiście wesprzeć kandydata rządzącej partii. Wybrał się tam również Bobi, by pomóc swojemu faworytowi. Prezydencka karawana wyjeżdżała już z miasta, gdy zwolennicy Robcia Muzykanta obrzucili ją kamieniami. Policjanci odstawili prezydenta na lotnisko, po czym wrócili do miasta, żeby rozprawić się z buntownikami. Wybuchły zamieszki, kierowca Bobiego zginął od policyjnej kuli. Była przeznaczona Muzykantowi, a szofer zginął tylko dlatego, że czekając na niego przed hotelem, usiadł w fotelu pasażera.

Wiece, rozruchy, wybory

Policjanci aresztowali wtedy Bobiego i skatowali tak brutalnie, że do sądu trzeba go było dostarczyć z aresztu na noszach. Gdy nieco wydobrzał, Museveni pozwolił mu wyjechać na leczenie do Ameryki. Miał nadzieję, że po nauczce, jaką dostał, już nie wróci do kraju.

Wrócił jednak, a na jego powitanie na ulice Kampali wyległy tłumy, które policja musiała rozpędzać pałkami i gazem łzawiącym. Władze zakazały Muzykantowi koncertów, tłumacząc, że policja nie będzie w stanie zapewnić bezpieczeństwa. Rozgłośnie radiowe, zastraszone przez rząd, przestały nadawać piosenki Bobiego.

Dziś nie sposób zliczyć, ile razy był już zatrzymywany. Rząd zabronił nawet jego zwolennikom noszenia czerwonych beretów, uznając, że to część munduru i cywilom nie wolno ich używać. Oskarżono go, że sfałszował metrykę i szkolne świadectwa, że oszukuje przy podatkach, że ukradł nazwę partii politycznej, którą musiał założyć, aby jako jej kandydat stanąć do prezydenckiego pojedynku przeciw Museveniemu (wyrok skazujący wykluczyłby go z elekcji).

Od wybuchu epidemii pozostaje w faktycznym areszcie domowym. Wystarczy, że ruszy się z domu, a gromadzą się wokół niego tłumy. Wtedy policja rozpędza je pod pretekstem, że zagrażają zdrowiu publicznemu, a Bobiego aresztuje za wszczynanie zamieszek. Aresztowano go też, gdy pojechał do centralnej komisji wyborczej, by zarejestrować się jako kandydat, a także podczas pierwszego wyborczego wiecu. Za każdym razem w Kampali wybuchały rozruchy, w których zginęło pół setki ludzi.

Museveni, któremu nikt nie zakazuje organizowania wieców, rozpowiada, że Robcio Muzykant wysługuje się „pederastom” i Zachodowi, oraz że skarży się zachodnim politykom i donosi im na własną ojczyznę. A Zachód, wiadomo, marzy tylko, by mieć w Kampali swoją marionetkę i ponownie zniewolić Ugandę.

Scenariusz chartumski?

W Ugandzie i Afryce mało kto wierzy, że Robert Kyagulanyi pokona ugandyjskiego patriarchę. W wyborczą wygraną nie wierzy chyba nawet sam Muzykant. Liczy jednak, że uda mu się namówić ludzi, by mimo wszystko poszli głosować. Im więcej ich się zbierze, tym trudniej będzie Museveniemu sfałszować wybory. Jeśli zaś tego spróbuje, ludzie wyjdą na ulice, by upomnieć się o sprawiedliwość, a rewolucja zmusi go do ustąpienia. Tak właśnie uliczne rewolucje z Chartumu czy Algieru, sprzed półtora roku, doprowadziły do upadku miejscowych satrapów.

„Chcę tego samego, czego chciał i co obiecywał Museveni, kiedy miał tyle lat co ja. Ale cały ten system przegnił, nic już nie działa, jak należy. Zwykli ludzie nie mają nic do powiedzenia, a wszystko zostało zawłaszczone przez dyktatora i jego sitwę – tak Kyagulanyi przekonuje zagranicznych dziennikarzy. – Zamienili demokrację na konstytucyjną dyktaturę i korporację, utrzymującą się z politycznej władzy. (…) Dla nich najlepiej byłoby, aby ludzie w ogóle przestali się polityką zajmować i tylko co parę lat głosowali na nich w wyborach”.

„Jestem tylko muzykiem – tłumaczy swój wybór – ale wkurza mnie to wszystko i nie mogę dłużej milczeć. Nie mam pojęcia o rządzeniu, ale w Ugandzie znajdzie się wystarczająco wielu mądrych i uczciwych ludzi, którzy temu podołają. Trzeba tylko odebrać władzę Museveniemu”.

Czas muzykantów

Słowa Bobiego podziela większość kolegów po fachu w Ugandzie i całej Afryce. W styczniowych wyborach tuzin muzyków zamierza zostać posłami, a Joseph „Jose Kameleon” Mayanja stanie do walki o urząd burmistrza Kampali.

Z kolei w Nigerii, podczas ulicznych protestów w 2020 r. przeciw brutalności policji i arogancji klasy politycznej, zbuntowana młodzież przepędzała ze swoich szeregów polityków, za to chętnie zapraszała muzycznych idoli – raperów Azeeza „Nairę Marleya” Fasholę, Olubankolego „Banky’ego W” Wellingtona, „Davido” Adedejiego Adelekego i Folarina „Falza” Falanę. Młodzi ufają im – tak jak ich ojcowie w latach 70. XX w. wierzyli Feli Anikulapo Kutiemu, który śpiewał o tyranii, korupcji i pysze ówczesnych dyktatorów w mundurach. Chciał nawet zmierzyć się z nimi w wyborach, ale nie został do nich dopuszczony. Seun, najmłodszy syn Kutiego i także muzyk, wskrzesił właśnie założoną przez ojca partię: Movement of the People (Ruch Ludu).

Wtedy, w czasach Kutiego, w Republice Południowej Afryki do walki z aparthei- dem zagrzewali Hugh Masekela i Miriam Makeba (potem Lucky Dube i Johnny Clegg), a w sąsiedniej Rodezji-Zimbabwe miejscowi partyzanci wsłuchiwali się w pieśni Thomasa Mapfumo (wszyscy, ma się rozumieć, słuchali też Boba Marleya). Gdzie indziej w Afryce muzyka przygrywała jednak do tańca, a „kongijska rumba” zawojowała cały kontynent.

Dziś raperzy z kongijskiej Kinszasy – Lexxus Legal (dwa lata temu bez powodzenia startował w wyborach do parlamentu), DDT czy Alesh – oskarżają starych wyznawców „kongijskiej rumby” o służalczość wobec władców, a rządzącym wytykają korupcję, skłonność do tyranii i niekończące się wojny, które wykrwawiają Demokratyczną Republikę Konga, tego ponad stumilionowego kontynentalnego giganta demograficznego.

Także w Kamerunie, Republice Środkowoafrykańskiej i Burkina Faso muzycy wzywają ze scen do zgody i przerwania wojen wywołanych przez polityków. Dziesięć lat temu, na Wybrzeżu Kości Słoniowej, roli apostołów pokoju podjęli się tamtejszy pieśniarz reggae Alpha Blondy i piłkarze drużyny narodowej z Didierem Drogbą na czele. W Liberii, udręczonej skorumpowanymi politykami i barbarzyńską wojną z przełomu wieków, na prezydenta wybrano George’a Weah, najlepszego piłkarza, jakiego wydała Afryka. Niewiele brakowało, a w pobliskim Senegalu prezydentem zostałby Youssou N’Dour, najsławniejszy z miejscowych muzyków. Jego samego nie dopuszczono do wyborów, za to kandydat, któremu udzielił poparcia, rządzi krajem do dziś.

Ludzie im wierzą

W Etiopii głosem buntu i pokrzywdzonych był do niedawna Hachalu Hundessa. Jego pieśni śpiewano podczas rewolucji, która przed dwoma laty odsunęła dyktatorskie władze. W czerwcu 2020 r. Hundessa zginął, zastrzelony przez nieznanych zamachowców, a pogrzeb pieśniarza przerodził się w rozruchy i pogromy, w których zginęły setki ludzi.

Za mariaż z polityką życiem zapłacił także Kizito Mihigo z Rwandy. Kiedyś był ulubieńcem władz, które zleciły mu ułożenie nowego hymnu państwowego. Potem jednak zaczął śpiewać o wybaczeniu i karze w kraju, w którym doszło do ludobójczej zbrodni. Śpiewał, że po pierwszej zbrodni, tej na Tutsich, doszło do drugiej, tym razem na Hutu, kiedy to ofiary wzięły odwet na oprawcach. Najpierw trafił do więzienia, a na początku roku aresztowano go, gdy próbował przekraść się do sąsiedniego Burundi. Kilka dni później ogłoszono, że powiesił się w celi.

Uciekać z kraju musiał z kolei Fumba „Pilato” Chama z Zambii. Pieśniami o korupcji i dyktaturze naraził się zambijskiemu prezydentowi. „Ludzie nam wierzą, bo śpiewamy o ich życiu, troskach i tęsknotach, mówimy ich głosem. Polityków to przeraża i dlatego się nas boją” – zwierzał się dziennikarzom, gdy znalazł się już na emigracji w RPA.

Chama zastrzegł, że polityka go nie obchodzi. Ale nie wykluczył, że tak jak Robcio Muzykant stanie do wyborów, aby odebrać władzę politykom. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2021