Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To zjawisko wcale nie lokalne, przeciwnie, to chyba znak czasu. Jeśli cokolwiek wolno, a nam miło (albo się opłaca), to jakże zgodzić się rezygnować? I na odwrót: jeśli się nie musi, to po co zmuszać się samemu? Dziennikarz w polemice z krytykiem dziwi się: jak mogę nie zadać pytania, które chcę zadać? Cóż to za argument, że sięgam po metody "niżej poziomu"? Polityk okładający przeciwnika inwektywami zasłoni się wstrętem do "poprawności politycznej", bardziej mu obmierzłej niż zarzut o degeneracji języka debaty. A decydenci układający nowe, zredukowane listy lektur szkolnych nawet nie ukrywają, że nie liczą na więcej, bo uczniowie przestają czytać, zadowalając się brykami, niech więc ocaleje choć minimum, trzy tytuły na trzy lata liceum, trzeba w wymaganiach być realistą...
W trakcie jakiejś radiowej wymiany zdań na ten ostatni temat najmocniej wstrząsnął mną dziennikarz nieukrywający radości, że "wreszcie nie ma" jakiejś już przez niego nielubianej polskiej klasyki, i drugi, który obwieścił rychły "koniec epoki Gutenberga". Nie spieram się - wszystko jest możliwe. Sama znam wielu ludzi z wyższym wykształceniem, którzy książek nie kupują, i jeszcze więcej takich, którzy czytają tylko to, co konieczne w zawodzie. Kiedy przy okazji zaproponowałam jednemu z zakonnych seminariów nasze domowe zbiory tytułów historycznych (w tym historii Kościoła), nawet nie otrzymałam odzewu typu: chcemy zobaczyć. Ale czy cokolwiek uprawnia do kapitulacji? Dobrze, niech w takim razie utrzymają się rezerwaty dziwaków mających biblioteki, czytających najmłodszym nawet dzieciom wiersze, a starszym "niepedagogiczne książki", przy których ściska za gardło. I szkoły prowadzone przez oryginałów, którzy dalej cytują greckich i łacińskich klasyków w oryginale, a Norwida i Miłosza znają na pamięć. Rezerwaty to też przyszłość. W dziennikarstwie i polityce także.