Rewolucja październikowa

Po raz trzeci w ciągu ostatnich piętnastu lat Kirgizi wzniecili uliczną rebelię. Obalili prezydenta, którego sami wybrali i który ich rozczarował.
w cyklu Strona Świata

10.10.2020

Czyta się kilka minut

Biszkek, 9 października 2020 r. / Fot. AP / Associated Press / East News /
Biszkek, 9 października 2020 r. / Fot. AP / Associated Press / East News /

Kirgizi pysznią się, że w całej Azji Środkowej, uchodzącej od wieków za jaskinię satrapii, są jedynymi, którzy nie pozwolili sobie odebrać wolności i nie tylko regularnie wybierają swoich władców, ale i bez skrupułów ich obalają, jeśli z ich rządów są niezadowoleni. Z czterech prezydentów, jakich miała niepodległa od 1991 roku Kirgizja, trzech musiało odejść na skutek ulicznych przewrotów. Tylko raz, jesienią 2011 roku, demokratycznie wybrany prezydent przekazał po dobroci władzę swojemu następcy, również wybranemu w wolnej elekcji. I właśnie tego ostatniego, w połowie kadencji, obalili w tym tygodniu.

Wolność i tulipany

Poszło o oszukane wybory. W tych sprawach Kirgizi, czuli na punkcie godności i klanowej solidarności, od zawsze są przewrażliwieni. Pierwszej rewolucji, w marcu 2005 roku, dokonali, gdy ówczesny prezydent Askar Akajew (szanowany uczony, nie żaden dyktator ani partyjny kacyk), nie upilnował swoich dzieci i dworzan, którzy w piętnastym roku sprawowania rządów uznali kirgiskie państwo za prywatną własność. Oburzeni obywatele wyszli na ulice stołecznego Biszkeku, obalili i przegnali z kraju Akajewa z rodziną, a na jego miejsce wybrali Kurmanbeka Bakijewa, jednego z przywódców ulicznej rewolucji, przezwanej rewolucją tulipanów. Kwitły akurat na stołecznych skwerach, a w tamtych czasach dziennikarze i przywódcy ulicznych rebelii upierali się, by nadawać im imiona. Kirgiską nazwano rewolucją tulipanów, gruzińską z 2003 roku – róż, ukraińską z 2004 roku – pomarańczową. Moda chwyciła tak bardzo, że imiona nadawano także rewoltom, na które jedynie się zanosiło, a do których nigdy nie doszło – w Azerbejdżanie, Kazachstanie, a nawet w Rosji.

Bakijew (2005-10) okazał się złodziejem i zakładnikiem kumoterskich związków. Kirgizi obalili go niedługo przed końcem jego pierwszej kadencji. Trzeci prezydent, Ałmazbek Atambajew (2011-17), jeden z przywódców buntu przeciwko Bakijewowi, dotrwał do końca kadencji i oddał władzę, zanim została mu odebrana. Udało mu się to, ponieważ bardziej uważał, żeby nie rozgniewać rodaków, a może dlatego, że aby uniknąć pokus związanych z władzą, kazał tak przerobić konstytucję, by część prezydenckich kompetencji przeszła na parlament i premiera, a panowanie głowy państwa ograniczało się do jednej tylko sześciolatki. Może Kirgizi uznali Atambajewa za gospodarza lepszego niż poprzednicy, a może obaliwszy dwóch prezydentów, po prostu złagodnieli i stali się bardziej dla polityków wyrozumiali. Ale jeśli nawet tak było, to łagodność Kirgizom przeszła i w poprzednią niedzielę znów wyszli na ulice Biszkeku, żeby strącić z tronu czwartego prezydenta, Sooronbaja Dżeenbekowa.

Noc buntu

Już w poniedziałkowe południe, gdy ogłoszono wyniki przeprowadzonych dzień wcześniej wyborów do parlamentu, na śródmiejskim placu Ala-too w Biszkeku zaczęli zbierać się młodzi ludzie i ich polityczni przywódcy, którzy w gniewnych przemówieniach skarżyli się, że zostali oszukani, a elekcja ordynarnie sfałszowana. Pierwsze wyniki mówiły bowiem, że prawie wszystkie poselskie mandaty do 120-osobowego parlamentu, nazywanego tu Żogorku Kenesz, przypadły partiom popierającym prezydenta Dżeenbekowa.

Wszystkie udane i nieudane (takich też było kilka) kirgiskie rewolucje zaczynały się na placu Ala-too, nazwanym tak od pobliskiego pasma górskiego, którego imię, w zależności od języka i tradycji, tłumaczy się jako Góry Pstre (białe lodowce, czarne osypiska, zielone łąki) lub Złote (od kopalni tego najcenniejszego kruszcu, których wiele znajduje się w górzystej, północnej Kirgizji). Najważniejszym budynkiem przy placu jest Biały Dom, w którym mieszczą się kancelaria prezydencka i parlament – to głównie z powodu ich bliskości tutejsze rewolucje wybuchają właśnie na Ala-too.


Czytaj także: Jak to robią Kirgizi - Wojciech Jagielski o poprzedniej rebelii w Biszkeku


Kiedy w poniedziałek pod wieczór, mimo zmroku i jesiennego chłodu, na placu wciąż stało kilka tysięcy coraz bardziej wzburzonych ludzi, prezydent Dżeenbekow musiał wiedzieć, na co się zanosi. Rewolucja zaczęła się niedługo po ósmej wieczorem, gdy od tłumu demonstrantów odłączyła się niewielka grupa młodych ludzi i podjęła próbę sforsowania ogrodzenia, oddzielającego Biały Dom od placu. Policja, używając pałek, armatek wodnych i granatów z gazem łzawiącym, błyskawicznie rozpędziła intruzów, a rozochocona sukcesem ruszyła za nimi w pościg. Okazało się to wielkim błędem, ponieważ na wieść o rozruchach w Biszkeku z przedmieść zaczęły ściągać tłumy młodzieży. Po północy młodych na ulicach było już znacznie więcej niż policjantów, a o trzeciej nad ranem, przełamawszy policyjne kordony, protestujący wtargnęli do Białego Domu i zdobyli gmach, mieszczący siedziby najważniejszych urzędów. Zaczynało świtać, gdy z okien na najwyższych piętrach poszybowały na plac wyrzucane przez zdobywców rządowe dokumenty i portrety prezydenta, a chwilę potem zaczęły z nich wydobywać się płomienie i dym.

O drugiej prezydent był ponoć jeszcze w budynku. Kiedy wkrótce potem wyjeżdżał z Białego Domu w kawalkadzie kilkunastu samochodów, musiał słyszeć, jak tłum na placu woła: „Kecyn! Odejdź!” Nie wiadomo, dokąd wyjechał ani gdzie się zaszył. Rewolucyjny tłum, zdobywszy siedzibę naczelnych władz, ruszył do szturmu na inne urzędy: stołeczny ratusz, ministerstwa, a przede wszystkim Państwowy Komitet Bezpieczeństwa Narodowego, gdzie więźniów, w tym byłego prezydenta Atambajewa, skazanego już na 11 lat więzienia i czekającego w areszcie na następny proces i wyrok.

Stan zawieszenia

Uliczny bunt z 2005 roku nazywano rewolucją tulipanów, rebelii z roku 2010 nadano prozaiczne imię kwietniowej – kolorowe rewolucje wyszły już dawno z mody. Także tę tegoroczną ochrzczono październikową od nazwy miesiąca, w którym wybuchła. Imię „rewolucja błyskawiczna” nie przyjęło się, a nawet gdyby się przyjęło, byłoby nazwą wielce mylącą.

Owszem, młodocianym buntownikom wystarczyło kilka godzin, żeby zdobyć Biały Dom i obalić stare władze. Ale nowych, choć od zwycięstwa minął tydzień, nie udaje im się powołać. Na dobrą sprawę, nawet obalenie starych władz trudno uznać za sprawę zamkniętą.

Prezydent uciekł i nie wiadomo, gdzie się ukrywa, ale urzędu nie złożył, a w słanych z ukrycia orędziach zapewnia, że trzyma rękę na pulsie i wzywa rozgorączkowanych rodaków: uspokójmy się wszyscy! Stary premier podał się do dymisji, ale nie dopełnił formalności: nie przesłał jej prezydentowi, więc ten nie mógł jej przyjąć. Do dymisji podał się także przewodniczący starego parlamentu, a komisja wyborcza, zgodnie z wolą rewolucjonistów, niedzielne wybory unieważniła. Dawni dygnitarze opuścili gabinety i od wtorku nie pojawiają się w swoich gabinetach, ale twierdzą, że nadal rządzą i spotykają się w wirtualnej rzeczywistości.

Sprawy miałyby się inaczej, gdyby w miejsce obalonych władz rewolucjoniści powołali zaraz nowe, własne. Nie zrobili tego, ponieważ już nazajutrz po udanym szturmie na Biały Dom rewolucja się rozpełzła i przepoczwarzyła we frakcyjne walki i rywalizację o łupy.

Jeszcze zanim niedzielne wybory zostały unieważnione, partie, które zapowiedziały, że nie uznają ich wyników, powołały Radę Koordynacyjną, która miała posłużyć za rząd tymczasowy do nowej elekcji. Rada wybrała nowego przewodniczącego parlamentu i premiera, ale tych decyzji nie uznała inna, powołana nazajutrz Ludowa Rada Koordynacyjna, która wybrała własnego premiera. Jeśli do tego dodać starego premiera, którego dymisja formalnie nie została przyjęta, a także premierów zgłaszanych osobno przez kirgiskich bankierów, kupców i przedsiębiorców, wychodziło, że po rewolucji i obaleniu starych władz w Kirgizji premierami ogłosiło się pół tuzina samozwańców i zapanowało całkowite bezkrólewie. Poza premierem, samozwańcy z rozmaitych, często konkurujących ze sobą partii, poogłaszali się ministrami, hakimami-wojewodami, burmistrzami.

W piątek pozostający wciąż w ukryciu prezydent obwieścił, że zatwierdził dymisję starego premiera i że on sam również gotów jest ustąpić, jeśli posłowie ze starego Żogorku Kenesz wyznaczą termin nowych wyborów parlamentarnych, a także odwołają, zgodnie z procedurami, starego premiera i ministrów, a na ich miejsce, również regulaminowo, powołają ich następców. „A kiedy będę pewny, że Kirgizji nie zagraża już próżnia władzy i chaos” – zapowiedział Dżeenbekow – „gotów też będę rozmawiać o swoim ustąpieniu z urzędu”.

Póki co, i wciąż z ukrycia, ogłosił zaś, że wprowadza w Biszkeku na najbliższe dni (do 21 października) stan wyjątkowy, a na jego komendanta wyznacza wiceministra spraw wewnętrznych Ałmazbeka Orozalijewa (od wybuchu rewolucji minister przestał przychodzić do pracy, a jego obowiązki przejął jego zastępca, ale nie Orozalijew).

Na kamienie i pięści

Kłopot z wyborem nowych władz wziął się z tego, że do ich wyboru potrzeba ponad połowy ze 120 kirgiskich posłów. Nie mają się gdzie zebrać, bo Biały Dom, nadpalony i splądrowany przez szturmowców (przy okazji rewolucji, jak to zwykle bywa, w Biszkeku doszło do grabieży i podpaleń sklepów, restauracji i urzędów, w tym siedzib górniczych koncernów, wydobywających złoto), na izbę obrad się nie nadaje. Posłowie spotykają się to po hotelach, to w salach kinowych, ale nigdy dotąd nie udało im się zebrać w wystarczająco licznym gronie, by podejmowane przez nich decyzje można by uznać za zgodne z prawem i ważne.


Polecamy: Strona świata - reportaże i analizy Wojciecha Jagielskiego w specjalnym serwisie "TP"


Parlamentarzyści ze zwaśnionych frakcji nie przychodzą na zebrania zwoływane przez konkurentów, a większość posłów w ogóle boi się wychodzić z domu w obawie, że rozpoznani na ulicach natychmiast zostaną pobici (w pierwszym tygodniu rewolucji liczba rannych i poturbowanych sięgnęła półtora tysiąca; jedna osoba zginęła). W piątek, mimo stanu wyjątkowego, rewolucyjne zgromadzenia urządzano w Biszkeku w najlepsze, a na placu Ala-too regularną bitwę na pięści, butelki, pałki i kamienie stoczyli zwolennicy trzech pretendentów do władzy – byłego prezydenta Atambajewa (pierwszy raz od uwolnienia z więzienia pojawił się na rewolucyjnej trybunie, a kiedy uciekał przed zamieszkami, jego samochód został ostrzelany), a także dwóch z trzech samozwańczych premierów, Sadyra Żaparowa, również uwolnionego z więzienia, i bogacza Omurbeka Babanowa, dawnego rywala obalanego właśnie prezydenta, który po przegranej elekcji wyjechał z kraju, żeby nie trafić za kratki jak Atambajew. Trzeci z premierów-samozwańców, niespełna 30-letni Tilek Toktogazijew, ogłoszony premierem przez Ludową Radę Koordynacyjną, a przede wszystkim przez zebraną na wiecu młodzież, podczas piątkowych rozruchów został trafiony kamieniem w głowę i nieprzytomny wylądował w szpitalu. Babanow zaoferował mu w swoim rządzie posadę wicepremiera i pierwszego zastępcy.

Północ-południe, młodzi-starzy 

Wszystkie kirgiskie konflikty tłumaczy się zwykle sporem między zamożnymi, zruszczonymi dawnymi pasterzami z uprzemysłowionej północy, a uboższymi, za to bardziej pobożnymi rolnikami z południa. Kirgiska północ to góry Tienszan, południe, oddzielone od północy przełęczą, to Kotlina Fergańska, rozdzielona między Kirgizję, Uzbekistan i Tadżykistan. Za czasów Związku Radzieckiego większość kirgiskich sekretarzy wywodziła się z robotniczej i urzędniczej północy, co sprawiało, że południe czuło się pokrzywdzone i zaniedbywane.

Pierwszy prezydent niepodległej Kirgizji, Askar Akajew, był wyborem kompromisowym. Urodził się w Baszkirii, a całe dorosłe życie uczonego spędził w akademiach w Leningradzie-Sankt Petersburgu i Moskwie. Kurmanbek Bakijew, który po nim nastał, pochodził już z południa, a większość jego przeciwników - z północy. Atambajew był prezydentem z północy, a Dżeenbekow wywodzi się z południa, które z każdym dniem od rewolucji coraz bardziej zdecydowanie zaczyna stawać w jego obronie.

Badacze kirgiskich zwyczajów politycznych i rewolucji zauważają jednak, że o ile konflikt północ-południe nie przestał mieć znaczenia, to na politycznej scenie pojawiła się nowa postać: kirgiska młodzież, której nie zadowala już tylko zmiana dekoracji. To młodzi dokonali wszystkich rewolucji w Kirgizji, to oni obalali prezydentów, ale za każdym razem pozwalali, by ich rewolucje zawłaszczali doświadczeni polityczni wyjadacze, aksakałowie, starszyzna, której należy się posłuch. Teraz młodzi Kirgizi z nowych, niewielkich partii „Reforma” czy „Zacznij od nowa”, zapowiadają, że nie poprzestaną na zastąpieniu jednych polityków drugimi, tylko nieco mniej skompromitowanymi, ale wzorem rówieśników z Iraku, Libanu, Algierii, Sudanu czy Armenii żądają, by wszyscy starzy aksakałowie zeszli w ogóle ze sceny i ustąpili im miejsca.

Nocą do Biszkeku wjechały kolumny wojska, a plac Ala-too opustoszał.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej