Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
"Stara się oceniać, na ile możliwości państwa gwarantują w stu procentach pełną usługę na rzecz dzieci" - tłumaczy swoją minister premier. Tyle że "stuprocentowe" przygotowanie do reformy to, zwłaszcza w okresie roku, mrzonka. Nie tylko dlatego, że dostosowywanie szkół - co podnosiła wielokrotnie sama minister - nie zależy od "państwa", a od samorządów. Również dlatego, że owo przygotowanie to nie tylko dostosowanie sal do potrzeb sześciolatków, ale też zmiany bardziej fundamentalne (np. przygotowanie nauczycieli do sprostania ważnemu, zwłaszcza w nauczaniu tak małych dzieci, wyzwaniu indywidualnego podejścia do ucznia).
"Minister Hall chce udobruchać rodziców przed wyborami" - mówią z kolei ci, którzy zapowiedzi odczytują w kategoriach politycznych. Tyle że i w takim przypadku opóźnianie reformy na niewiele się zda: koronnym argumentem krytyków jest nie tylko - i nie przede wszystkim - brak odpowiedniego przygotowania szkół, ale nieprzygotowanie do tak wczesnej edukacji samych sześciolatków.
O ile więc reforma, niezależnie od problemów z jej wdrażaniem, została przemyślana, o tyle zapowiedź jej opóźnienia jest sygnałem nieczytelnym (o niebezpieczeństwie przeładowania szkół pierwszym obowiązkowym rocznikiem sześciolatków - to trzeci z wymienianych motywów - wiedziano od dawna). Zwolenników zmian zapowiedzi pani minister mogą zaniepokoić, krytyków nie uspokoją, nauczycieli i rodziców utwierdzą zaś w przekonaniu, że polska edukacja to doświadczalny poligon zmian i zaskakujących zapowiedzi. W tym mających u nas bogatą tradycję, wypowiadanych "za pięć dwunasta" zapowiedzi reform własnych (bądź poprzedników) reform.