Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niewiele na to wskazuje. Wprawdzie na brukselskim szczycie w minionym tygodniu Unia zademonstrowała wobec rynków finansowych ("czarnego luda" tej bajki), że jest gotowa bronić stabilności euro. Ale ustalenia - utworzenie od 2013 r. "stałego mechanizmu kryzysowego" dla zagrożonych państw - to tylko kontynuacja prowizorium. Bo zarówno obecny "pakiet ratunkowy" (750 mld euro; z niego korzystają Grecy i Irlandczycy), jak też przyszły "mechanizm" to zwalczanie objawów, nie przyczyn kryzysu.
A główną przyczyną pozostaje nierównoczesność: integracja monetarna "Eurolandu" wyprzedza integrację w polityce fiskalnej i gospodarczej, choć one wpływają na kondycję euro. To grzech pierworodny wspólnej waluty. Nie do utrzymania jest sytuacja, gdy 16 krajów ma wspólny pieniądz, ale Francuzi i Grecy idą na emeryturę wcześniej niż inni, irlandzki podatek od firm jest niższy niż średnia unijna, zaś w minionej dekadzie płace realne rosły nawet w Grecji, ale spadały w Niemczech, które już wcześniej zaczęły reformy - i dziś "w nagrodę" muszą spłacać długi tych, co żyli na kredyt.
Także dlatego Angela Merkel najgłośniej mówi, że ratowaniu euro (czyli Europy) musi towarzyszyć ujednolicanie polityki gospodarczej. Problem w tym, że kryzys nie uderzył chyba dość mocno, aby politycy poczuli konieczność unifikacji podatków, systemów emerytalnych itd. Rok 2011 zapowiada się więc aż za bardzo ciekawie - ekonomiści rozważają już opcje niedawno nie do pomyślenia: jak wyjście Niemiec ze strefy euro czy wyrzucenie z niej Grecji.