Rabuś z Pittsburgha

Carnegie przez czterdzieści lat życia był bezwzględnym kapitalistą - dokładnie takim, jakich marksiści uwielbiali nienawidzić. Umarłby zapewne w niesławie, gdyby nie fakt, że tknięty ludzkim odruchem - niczym bohater "Opowieści wigilijnej Karola Dickensa - pewnego razu postanowił resztę życia poświęcić dla innych.
Andrew Carnegie /
Andrew Carnegie /

Przemysłowiec i fabrykant, miał krew strajkujących robotników na rękach, prowadził podejrzane interesy, na kilometr pachnące spekulacją i malwersacją. Jego imię przeklinali wystrychnięci na dudka konkurenci.

Odchodząc z tego świata w 1919 r., miał w pogardzie dobra doczesne, chociaż swego czasu był, nie licząc Johna D. Rockefellera, najbogatszym człowiekiem w Ameryce. Jego pociągi przemierzały setki kilometrów zbudowanych przez niego szyn. Majątek Carnegiego - w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze - sięgał 100 mld dolarów, wartości, którą można porównać do obecnego budżetu Unii Europejskiej.

Wchodząc w dorosłe życie, nie posiadał zbyt wiele poza żyłką przedsiębiorcy. Jego kariera przypominała "amerykański sen": zaczynał jako chłopiec na posyłki, zarabiając dolara i dwadzieścia centów na tydzień. Kiedy miał szesnaście lat, dostał pracę w przedsiębiorstwie telegraficznym. Dzięki fenomenalnej inteligencji potrafił ze słuchu odkodować depeszę telegraficzną, bez potrzeby patrzenia na kropki i kreski alfabetu Morse'a.

W 1860 r. 25-letni Carnegie poznał wynalazcę, który wymyślił i zaprojektował wagon sypialny. Razem zrewolucjonizowali podróże koleją w Ameryce, co przyniosło im ogromne dochody. Potem Carnegie szedł już od sukcesu do sukcesu. W 1864 r. za 40 tys. dolarów kupił działkę ziemi w Pensylwanii, na której znaleziono ropę, dzięki której zarobił pierwszy milion dolarów. Założył Carnegie Steel Company, które później przemianowano na U.S. Steel; stało się ono jednym z najpotężniejszych przedsiębiorstw w historii USA i świata. Budował mosty, statki, koleje, lokomotywy, uzbrojenie - wszystko, co można zrobić ze stali.

Ziemia obiecana zza oceanu

Carnegiego trudno było nazwać sentymentalnym. Zapewne sprawił to surowy klimat Dunfermline w Szkocji, gdzie spędził dzieciństwo, nim bieda wygoniła rodziców pracujących w lokalnym warsztacie tkackim na tułaczkę za chlebem do Nowego Świata. Szorstkość charakteru zaw­dzięczał też purytańskiemu wychowaniu i ciężkiej doli emigranta, który zdobywał wszystko w życiu mozolną pracą swoich rąk. Wyssany z mlekiem matki kalwinizm nobilitował nieco przyziemną pogoń za pieniądzem, ponieważ dla wielu protestantów prosperity była cnotą samą w sobie, by nie powiedzieć widomym znakiem łaski Bożej. Carnegie od najmłodszych lat był także wielbicielem Herberta Spencera, szkockiego myśliciela, zwolennika ekstremalnej formy darwinizmu społecznego, który mówił bez ogródek: "Społeczeństwo rozwija się, gdy najzdolniejsi jego członkowie mogą w sposób nieskrępowany ugruntować swoją pozycję, a najsłabiej wyposażonych przez naturę nikt nie próbuje sztucznie utrzymać przy życiu".

W tamtych czasach pisała się inna, dziś zapomniana, historia Ameryki. Splendor zbudowanych przez Carnegiego filharmonii w Nowym Jorku i Pittsburghu sąsiadował ze slumsami na przedmieściach, brudnymi i ubogimi, pozbawionymi oświetlenia czy kanalizacji. Carnegie, jako właściciel hut i fabryk, nie patyczkował się z pracownikami. Zawód hutnika nigdy nie należał do przyjemnych, ale warunki pracy przy wytopie surówki na progu ery przemysłowej przypominały najczarniejszy koszmar. W latach 80. XIX wieku wypadki śmiertelne w miejscu pracy stanowiły blisko 20 proc. wszystkich zgonów w Pittsburghu. Praca przez 12 godzin na dobę, siedem dni w tygodniu sprawiała, że człowiek w wieku 40 lat wyglądał jak wrak. Prawo do urlopu przysługiwało raz w roku, 4 lipca, w Dzień Niepodległości. Kiedy wybuchał piec hutniczy w jednej z jego walcowni, Carnegie martwił się bardziej o zmniejszoną wydajność czy przestoje w pracy, niż o życie i zdrowie robotników. Preferowanym przez Carnegiego środkiem podnoszenia produktywności w zatrudnieniu było obniżanie wynagrodzeń. Dla tych, którzy protestowali, miał tylko jedną odpowiedź - lokaut.

Carnegie był jednym z tych, którzy zdusili w zarodku rodzący się amerykański ruch robotniczy. Za Oceanem nikt nie mówił o niezbywalnych prawach robotniczych, godnej pracy i sowitym wynagrodzeniu, zdobyczach socjalnych, jakie wywalczono w Wielkiej Brytanii i Niemczech. Codziennie do wybrzeży Ameryki przypływali nowi imigranci gotowi zacząć nowe życie i podjąć każdą pracę - w efekcie przemysłowcy mogli przebierać w robotnikach jak w ulęgałkach. Brak powszechnego sys­temu ubezpieczeń społecznych i związane z tym nierówności społeczne to jeden z do dzisiaj odczuwanych skutków tego stanu rzeczy.

"Stalowy przedsiębiorca" miał wiele grzechów na sumieniu. W 1887 r. na senne miasteczko Johnstown w Pensylwanii spłynęło miliony litrów wody po tym, jak pękła tama odgradzająca sztuczne jezioro. W ciągu 10 minut tysiące ludzi utonęło, porwanych przez niszczycielską falę. Wielu komentatorów winą za tragedię obciążyło Carnegiego i innych bogatych przedsiębiorców, którzy, by uatrakcyjnić położenie założonego przez siebie klubu łowieckiego, podnieśli poziom wody w jeziorze, co doprowadziło do zalania miasta. W 1892 r. w Homestead w Pensylwanii wydarzyła się inna tragedia, jeden z największych dramatów w historii amerykańskiego ruchu robotniczego. W tamtejszej hucie wybuchł strajk, który trwał 148 dni, kierownictwo zakładu ściągnęło do pracy dziesiątki tysięcy łamistrajków i trzy tysiące agentów ochrony do zaprowadzenia porządku. Wybuchły zamieszki, w wyniku których zmarło 10 osób, a setki zostało rannych. Carnegie był współodpowiedzialny za "siłowe" rozwiązanie problemu.

Krytyk miękkich serc

Pewnego razu - jak niesie wieść - Carnegie przeraził się widoku papierów wartościowych, zgromadzonych w jego prywatnym skarbcu: w równych rzędach, w dusznych korytarzach ogromnego sejfu spoczywało 4 proc. ówczesnego bogactwa Stanów Zjednoczonych. W jego umyśle pojawiła się myśl: "Jaki jest sens zabierać to wszystko do grobu?".

Od tego momentu, mówiąc bez przesady, miliony ludzi na świecie doświadczyły dobrodziejstw jego charytatywnej działalności. Założył uniwersytet, Carnegie Institute of Technology. Ufundował blisko 3 tys. bibliotek rozsianych po anglojęzycznym świecie. Kupował budynki i wyposażał je w księgozbiory, pod warunkiem, że lokalna społeczność zobowiązała się łożyć na ich bieżące funkcjonowanie. Trafnie przewidział, że warunkiem integracji społecznej niezliczonych rzesz imigrantów w Ameryce będzie wolny dostęp do gazet i książek. Nie lubił, gdy ktoś go napominał, dlatego zaopatrzył blisko 8 tys. kościołów w organy, by "ulżyć tym, którzy musieli słuchać kazań", jak stwierdził. Stworzył Carnegie Endowment for International Peace, niezależną organizację zajmującą się rozwiązywaniem konfliktów międzynarodowych. Powołał do życia wiele działających do dzisiaj fundacji, zagospodarowując sobie na stałe miejsce w życiu społecznym Ameryki i niejako wchodząc w próżnię, której nigdy nie wypełniło państwo.

Co ciekawe, jako filantrop nie przejmował się zbyt niedolą żyjących w nędzy robotników. Wykpiwał altruistyczne pobudki społeczników rozdających żywność czy odzież. Celem jego aktywności na polu społecznym była chwała "anglojęzycznej rasy". Podczas uroczystego otwarcia biblioteki, działającej pod jego imieniem w ukochanym przez siebie Pittsburghu, w 1895 r. potępił surowo "zbyt miękkie serca" pracodawców skłonnych podnosić płace robotnikom, gdy zyski przedsiębiorstwa rosły. Dla niego było to marnotrawstwo środków, które robotnicy gotowi przejeść i przepić, bez pożytku dla amerykańskiego imperium.

Niektóre jego działania i inicjatywy trąciły hipokryzją. Źle się z nim grało w golfa, ponieważ trzeba było mu nieustannie patrzeć na ręce - zwykł po kryjomu przestawiać piłki w dogodne dla siebie miejsca. Nim stał się przekonanym pacyfistą, wzbogacił się na zamówieniach rządowych, produkując broń i amunicję dla amerykańskich sił zbrojnych. Wychwalał idee republikańskie, ale koniec życia spędził - niczym feudalny książę - w urządzonym z przepychem szkockim zamku i całym dworem służących gotowych na każde skinienie.

Carnegie wychwalał amerykańską "merytokrację", jego zdaniem jedyny system, który pozwala ciężko pracującym jednostkom osiągnąć sukces. To nieco naiwne przeświadczenie wypływało z osobistych doświadczeń - w końcu wszystko osiągnął w życiu bez niczyjej pomocy. Swoją filozofię wyłożył w słynnym eseju, dziś klasycznym: "Ewangelia bogactwa". Na nim wzorują się współcześni filantropi, tacy jak Warren Buffett i Bill Gates, stosujący zasadę, że pieniądze zarabia się po to, by je potem wydać w zbożnym celu.

Pogadanka dla króla

Nieprzebrane bogactwo sprawiło, że ludzie lgnęli do niego jak pszczoły do miodu. Carnegie nie szczędził także rad możnym tego świata, wypowiadając się na każdy temat. Obraz Carnegiego, drobnego człowieczka, syna szkockiego imigranta, perorującego ze swadą i erudycją w obliczu koronowanych i wybieranych szefów rządów i głów państw, musiał być niemal komiczny; m.in. pouczał prezydentów, jak uładzić się z niemieckim cesarzem Wilhelmem II. Mark Twain mówił o nim z przekąsem "Święty Andrzej", sugerując, że Andrew Carnegie, w swojej próżności, jest za społecznikostwo nagradzany już za życia. Prezydenci Theodore Roosevelt i William Taft pisywali do Carnegiego błagalne listy, by zyskać jego przychylność. Nazywano jego imieniem miasta, opery, uniwersytety, a nawet dinozaury - kiedy w Utah odkopano szczątki przedpotopowego gada, nazwano go Diplodocus carnegiei.

Carnegiego stać było na zakup wysp, a nawet archipelagów. W 1898 r. USA prowadziły dwuznaczną moralnie wojnę z Hiszpanią o dominację nad Kubą i Filipinami, w wyniku której Hiszpanie, za 20 mln dolarów, musieli odstąpić Filipiny Amerykanom. Zbulwersowany takim frymarczeniem terytoriami ponad głowami uciśnionych narodów, Carnegie zaoferował Filipińczykom wspomnianą kwotę, by mogli "wykupić się" na niepodległość. Niestety, świat nie był gotowy na tego rodzaju gesty i nic z planów nie wyszło.

Kim był Andrew Carnegie? "Wielkim Założycielem Bibliotek" czy "Raubritterem", idącym w ślady średniowiecznych rycerzy-rabusiów, nękających ludność na swoich feudalnych włościach? Bohaterem w dziejach światowego kapitalizmu? Znudzonym swoim bogactwem krezusem, łasym na zaszczyty i uznanie, którego łut szczęścia i głowa na karku wyniosły ponad mu współczesnych? Odpowiedź, jak przyznają niepocieszeni, lubujący się w czarno-białych portretach biografowie, nie jest jednoznaczna. Był zarówno "Piratem z Pittsburgha", jak i "Kapitanem Przemysłu". Podobnie jak Stany Zjednoczone w tamtych dniach, cudowne i przerażające zarazem, Carnegie godził w sobie wiele sprzeczności, będąc w długim i aktywnym życiu każdą z tych postaci.

Dr JAKUB WIŚNIEWSKI (ur. 1977) pracuje w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej. Jest stałym współpracownikiem "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Ucho igielne (02/2007)