Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Podróż miałem długą: najpierw pociągiem do Świnoujścia, potem promem do stolicy Danii. Trwało to w sumie dwie doby. Wyczerpany i niedospany dowlokłem się z walizką do luksusowego hotelu. Nikogo nie winię; to był mój własny pomysł. Na miejscu okazało się, że wszyscy inni przylecieli samolotami.
Spotkanie było poświęcone wielokulturowości i zmianom zachodzącym w europejskich społeczeństwach. Odzywałem się niewiele, bo też niewiele miałem na ten temat do powiedzenia. Jedyna wielokulturowość, z jaką miałem do czynienia w Polsce, to były mnożące się i namiętnie zwalczające partie polityczne. Słuchałem jednak z zainteresowaniem, jak algierska dziennikarka, mieszkająca od kilku lat w Szwecji, opowiadała o arabskich kobietach, które chcąc się uwolnić od opresji własnych społeczeństw, uciekały do Europy, by tam doświadczyć nowej nietolerancji. Albo jak dziennikarz z Holandii opisywał klasy, gdzie w ławkach zasiadały dzieci pochodzące ze wszystkich kontynentów, a zebrania z rodzicami zamieniały się w indywidualne konsultacje z pomocą tłumaczy. „Jak rozwiązać powstające problemy, nie łamiąc przy tym praw człowieka?”, pytano. Charakterystyczne, że nikt wtedy nie mówił o konieczności zamknięcia Europy, a w przybyszach widziano przede wszystkim nową energię i kulturowe bogactwo. Jeśli nad czymś ubolewano, to nad własną nieumiejętnością i niedostatecznym zaangażowaniem.
Podobało mi się to, bo nie lubię bicia się w cudze piersi. Zresztą mówiono też sporo o udanych inicjatywach, w których przodowały wówczas państwa skandynawskie. Cieniem na rozmowach kładła się natomiast wojna w byłej Jugosławii, która wywołała nową falę uciekinierów. Obozy dla uchodźców, w których mieszali się Bośniacy, Serbowie, Chorwaci i Albańczycy, stawały się zarzewiem nowych konfliktów.
Dyskusje z sal konferencyjnych przenosiły się do restauracji. W czasie jednej z uroczystych kolacji poproszono, żebym opowiedział o sytuacji w Polsce. „Tak naprawdę jeszcze nie wiemy, co się dzieje”, zażartowałem. „Kilkanaście procesów przebiega u nas równocześnie, z tego większość gwałtownie. To, że ludzie to wytrzymują, jest cudem. To, że się przy tym kłócą, ale nie zabijają, jest cudem jeszcze większym”. Kiedy skończyłem, na chwilę zapadła cisza. I wtedy rozległ się głos dziennikarza z Portugalii: „A dlaczego wy, Polacy, jesteście takimi antysemitami?”.
Pierwszy i ostatni raz znalazłem się w takiej sytuacji. Ktoś mruknął, że to niestosowne pytanie. Nie pamiętam, co odpowiedziałem, myślę, że coś ogólnego, bo przecież na taki zarzut nie sposób odpowiedzieć krótko, ale też nie wypada obracać go w żart. W domu, w którym wyrosłem, i w środowisku, z którym byłem związany, nie spotykałem się z przejawami antysemityzmu. Wręcz przeciwnie. Wystarczyło jednak przejść się po mieście, posłuchać, co mówią niektórzy ludzie, zajrzeć do niektórych gazet, żeby takie przejawy znaleźć. Jak opisać, co wtedy poczułem? Zarzut – jak każda generalizacja – był niesprawiedliwy. A jednak był też jakoś „sprawiedliwy”, trafiał w czuły punkt, dotykał jakiejś starej rany, która w końcu musiała dać znać o sobie.
Wiele razy jeździłem potem za granicę lub spotykałem w Polsce zagranicznych dziennikarzy. Nikt nigdy nie zadał mi podobnego pytania, więcej – chwalono nas, Polaków, za podejmowanie trudnych tematów. Po wystąpieniu Jana T. Grossa i gwałtownej dyskusji wokół jego książek te głosy nawet się nasiliły. Pamiętam Martina Pollacka, który mówił: „My, Austriacy, nie mamy tyle odwagi”. Wydawało się, że jesteśmy na dobrej drodze, aby ową ranę oczyścić i pozwolić, by powoli się zagoiła.
Co będzie teraz, nie wiem. Opadają mnie czarne myśli i nie potrafię ich odegnać.©