Przypadki Malachiasza

Mówił, że nie jest zawodowym katolikiem, że duszę ma świecką. Pobożność wypielęgnowana, obnoszona z dumą, mierziła go. W 1959 r., gdy jechał do Rzymu na pielgrzymkę zorganizowaną przez KIK, ofiarę - znaną krakowską działaczkę katolicką - upatrzył sobie w autokarze: - Ta pani to po oczach potrafi poznać, kto do komunii przystępuje, a kto nie - rzucił w przestrzeń. - Ciii, Tadziu - mitygowali koledzy z redakcji.

14.11.2004

Czyta się kilka minut

Raptus i sarmata, nigdy nie przebierał w słowach. “Ormiaszka" - tak go nazywano, bo lubił podkreślać swoje ormiańskie korzenie. W późniejszych latach życia stylizował się na szlachcica. - Wąsy pana Żychiewicza są największym osiągnięciem mojego pontyfikatu.... - żartował Jan Paweł II tuż po wyborze na papieża. Wizerunku dopełniały buty z cholewami i pałatka. Żychiewicz kupił ją sobie w składnicy harcerskiej, gdzie szukał munduru dla syna.

Utracone miasto

Jako dziecko miał przykrą przypadłość: jąkał się od momentu, gdy śmiertelnie przestraszył się dużego psa. W szkolnych latach wpędzało go to w kompleksy. W końcu matka (polonistka i biblioman, jak ją nazywał) podsunęła mu książkę o Karolu Boromeuszu, który opanował metodę łagodzącą: spostrzegł, że jąkanie ustaje w czasie śpiewu, dlatego starał się mówić śpiewnie. Przypominał sobie o Boromeuszu jeszcze wiele lat później, gdy wygłaszał swoje odczyty w wypełnionej szczelnie auli KUL-u. A w śpiewaniu przy okazji wszystkich towarzyskich spotkań wiódł prym.

Gimnazjum, które skończył w Złoczowie, dało mu pierwszą lekcję pisarstwa. Nauczyciel polskiego, profesor Leszczycki, wpoił mu zasady, których przestrzegał zarówno jako eseista, jak i redaktor. Po latach ujmie je w punktach: “1. jeśli nie masz o czym pisać, to lepiej nie pisz. 2. jeśli już koniecznie musisz to napisać, najpierw pomyśl, ponieważ każdy tekst musi mieć głowę, ręce i nogi". Od Leszczyckiego nauczył się niechęci do wodolejstwa. Zapamiętał jego słowa, że nieuzasadnione ozdobniki mają rację bytu tylko w przyrodzie (np. u wiewiórki w pędzelkach na końcach uszu).

We Lwowie, który uznał za swoje miasto, zdał egzamin do Liceum Mechanicznego, marząc, że kiedyś będzie konstruktorem lotniczym. Wybuch wojny pokrzyżował te plany: musiał pracować w odlewni żeliwa, zajmować się ślusarką i roznoszeniem gazet. Jego pierwszy tekst ukazał się w odbijanej amatorsko gazetce podziemnej. Był wtedy kreślarzem w niemieckiej instytucji wojskowej, gdzie bardziej niż znajomość technicznego pisma przydały mu się “złodziejskie palce": wspominał, że oprócz odbitek map udało mu się ukraść elegancką lampę biurową. Podrabiał także kennkarty, produkował przepustki i pieczątki, był łącznikiem AK. Po “wsypie" musiał uciekać ze Lwowa. Zaszczuty, przemieszczał się z miasta do miasta do końca wojny, a także po niej, kiedy UB i NKWD zainteresowało się nim jako szefem komórki legalizacyjnej.

Gruzo-odporny

W 1949 r. przyjechał do Krakowa, by studiować na Politechnice, co okazało się niemożliwe, bo nie miał potrzebnego “świadectwa moralności". Zdał na historię sztuki. Pierwsze lata w mieście to także początek współpracy z “Tygodnikiem Powszechnym". Debiutował nie podpisanym nazwiskiem krótkim doniesieniem o odkryciu austriackiego historyka sztuki. Tekst ukazał się w “Tygodniku" w 1950 r., zdaniem Żychiewicza, w charakterze “zatkaj-dziury" po jakiejś konfiskacie. Od tego czasu pisywał regularnie, sam decydując o temacie. Był niezależny, freibaron, jak z lubością o sobie mawiał. Freski i sklepienia - pracował wtedy w Pracowni Konserwacji Zabytków - niemal od początku były dla niego pretekstem do wypuszczenia się na inne tereny. Nie bez przyczyny półżartem nazwał siebie “gruzo-odpornym"; w tekstach poświęconych sztuce na pierwszym planie umieszczał ludzi. Widać to chociażby w “Pochwale słońca" z 1952 r., gdzie szukał związków między tworami wyobraźni, pięknem i prawdą, jedyną ich weryfikację znajdując w starej kobiecie “w fałdzistej jak się patrzy kiecce" asystującej malarzowi. Koncepcją “sztuki dla sztuki" pogardzał: “Największym triumfem Sienkiewicza był moment, gdy w zapadłej gdzieś wiosce zapłakana babina wysupłała ze szmatki grosze na mszę za nieboszczyka Podbipiętę. Moment, gdy powieściowa postać, twór wyobraźni, przestała być cieniem. Jak to się stało? Czy nie prawdą przez piękno? A może nierozerwalny związek tych dwóch czynników?".

Pod koniec 1956 r., po reaktywacji “Tygodnika", wszedł w skład redakcji. Na tle ciasnych pomieszczeń przy Wiślnej tworzył osobliwy obrazek: jego biurko stało w najbardziej zapalnym punkcie redakcyjnego rozgardiaszu, tuż przy przejściu. Wąski, poprzypalany papierosami w koronkę mebel, oprócz stert papierów, musiał pomieścić imponującą kolekcję ornitologiczną (jajka ptaków plus gniazda), zbiór kamieni szlachetnych oraz kolekcję modeli samolotów. Siedział pośrodku tego bałaganu - jako żywy przykład własnej sentencji, że “posprzątane biurko dowodzi jałowości umysłu". W takich warunkach, od razu na maszynie, stukając w nią dwoma palcami, pisał swoje najlepsze teksty. - Nic mu nie przeszkadzało, a do tego miał podzielną uwagę - wspomina Józefa Hennelowa. - W każdej chwili potrafił przerwać i włączyć się do dyskusji.

W 1961 r. ukazała się pierwsza książka Żychiewicza, “Ludzie ziemi nieświętej" - zbiór reportaży zamieszczanych w “Tygodniku". Tytułową ziemię nieświętą można umieścić w konkretnej przestrzeni: będą to miejsca nieprzystające do rozpędzonego świata i jakby zawstydzające czytelnika, który nie do końca wie, jak się zachować na widok nieszczęścia nieraz krzykliwego, nieestetycznego: w szpitalu dla ciężko upośledzonych, w “niewidomych" Laskach. To rzeczywistość cała trochę jak “sen z krzywego zwierciadła", o którym opowiada otwierający zbiór reportaż. Tu każde pytanie brzmi groźnie. Gdzie przebiega granica normalności? A gdzie człowieczeństwa?

Sam w nieświętej ziemi nie czuł się obco. “Ja tu jestem u siebie, proszę pana. W gruncie rzeczy jestem taka sama jak oni, połamaniec" - powie w reportażu zakonnica posługująca nieruchomym, wyglądającym strasznie ludziom. “Połamańcem" nazwał siebie kiedyś w liście do żony, którą bez ustanku przepraszał za siebie, za własną niezaradność, niedoskonałość.

W drugim znaczeniu nieświęta ziemia jest eksterytorialna. Żychiewicz znajduje ją rozmawiając z ludźmi, przeglądając kartoteki lekarskie. Ofiary syfilisu, kobieta gwałcona przez męża i zmuszana do usuwania ciąży. Za nimi ludzkie sądy, pochopne, przez co często krzywe; chęć, żeby cudze dramaty szybko skwitować, znaleźć przyczynę i zaraz potem: lekarstwo. On tego nie robi, woli włożyć kij w mrowisko, negując oczywistości. Między wierszami wyjaśnia, dlaczego: “Widzę sens rzeczy pozornie bezsensownych. Nawet rzeczy karykaturalnie strasznych, rozgrywających się pomiędzy dwojgiem nienawidzących się, związanych ze sobą ludzi. Tak, to jest karykatura. Ale im straszniejsza karykatura, tym większy musiał być jej przedmiot" (“Bunt kobiet").

Szacunek, wręcz nabożeństwo dla człowieka nie pozwalało Żychiewiczowi na jakiekolwiek werdykty moralne. Empatia czy może przekora? U niego te cechy się nie wykluczały. Bywało, że spotykał się z ostrą krytyką hierarchów Kościoła. W zamieszczonym w “Ziemi..." referacie wygłoszonym w 1959 r. na KUL-u, traktującym o sytuacji polskiej rodziny za rządów Gomułki, Żychiewicz pisał: “w żadnym kościele, u nikogo, kto przy ołtarzu prosi Boga o jakąś łaskę - nie widziałem takiej rozpaczy i żarliwości, jaką widziałem osobiście u ludzi przyjmowanych w Urzędach Kwaterunkowych". Precyzyjnie, posiłkując się statystykami, postawił wtedy kontrowersyjne tezy: o planowaniu rodziny, które nie powinno iść w parze z nazbyt dosłownym rozumieniem biblijnego polecenia “napełniajcie ziemię". O potrzebie zakwestionowania modelu patriarchalnego. Oburzyło to Prymasa Wyszyńskiego, który oskarżył Żychiewicza o permisywizm, wyrzucał mu, że zamiast stawiać wymagania - tłumaczy, a mankamenty moralne usprawiedliwia złymi warunkami mieszkaniowymi. - To wydało się nam bardzo krzywdzące - mówi Józefa Hennelowa. - Tadeusz nie był relatywistą. Po prostu nie było w nim cienia dydaktyzmu; żadnego mówienia “powinno być tak a tak" nie zniósłby. On na ogół niewiele sobie z krytyk robił, tym bardziej, że sam był urodzonym polemistą. Zdarzało się, że czytając artykuł potrafił rozsierdzić się już po pierwszym zdaniu, do którego nie czekając na dalszy ciąg pisał płomienny komentarz. Słyszał wtedy często: - Tadziu, napisałeś bardzo dobry tekst, ale kompletnie nie na temat...

Żychiewicz znał wartość swojego pisania, lekkość pióra sprawiała mu satysfakcję. Ks. Adam Boniecki opowiada, jak razem pojechali pisać reportaż o greckokatolickich cerkwiach w diecezji tarnowskiej. - Po namyśle Tadeusz stwierdził, że wspólnego tekstu to on z nikim pisać nie zamierza; powstały więc dwa reportaże na ten sam temat.

Redaktorem był nietypowym. Poprawki, jakie nanosił na cudze teksty, można by złożyć na osobny rozdział w jego własnej twórczości, co nieraz irytowało przywiązanych do pisarskiego “ja" autorów. Raz przyszło mu redagować wspomnienia znanego pilota Witolda Urbanowicza. Ważna i godna druku książka miała jeden mankament: była fatalnie napisana. Żychiewicz usiadł do maszyny i napisał ją na nowo. Cieszyła się ogromnym powodzeniem, ale Urbanowicz obraził się śmiertelnie. Drugi tom trafił już w ręce innego redaktora, zachowującego styl i język autora. Jak nietrudno się domyślić, nie zrobił takiej kariery jak poprzedni, przemielony przez redaktorską maszynkę Żychiewicza.

Jak grzesznik z grzesznikiem

“Poczcie Ojca Malachiasza" dały impuls napływające do redakcji listy od czytelników. Na pytania z zakresu wiary i etyki odpowiadał ks. Andrzej Bardecki, asystent kościelny “TP", ale robił to w sposób dość lakoniczny. W 1961 r. postanowiono z napływających listów zrobić osobną rubrykę. Jedynym chętnym do jej prowadzenia był Żychiewicz. Pseudonim autora został “ściągnięty" z książki Bruce’a Marshalla “Cud ojca Malachiasza". Ojciec Malachiasz Murdoch, benedyktyn, “stary, niski księżyna" nie był zawodowym teologiem - przydzielono mu zadanie nauczenia wiernych śpiewu gregoriańskiego. Zadanie niełatwe, bo mieszkańców Edynburga opętał właśnie zgubny duch jazzu i szał potańcówek, co jednak nie zrażało mnicha: na grzechy swoich owieczek patrzył zawsze z wyrozumiałą troską.

Tytuł rubryki, rzucony przypadkiem, trafiał w dziesiątkę. Rasowych, wygadanych teologów Żychiewicz nie darzył sympatią, po części stąd wziął się sposób, w jaki prowadził swoją “Pocztę". Szperając w bibliotece seminaryjnej znalazł starą książkę Noldina z zakresu teologii moralnej, z której kiedyś uczyli się spowiednicy. Noldin dzielił ciało ludzkie na partes honestae - części szacowne i partes inhonestae - części niegodne, wstydliwe. W jednym z wywiadów tak to komentował: “Jeżeli się nie mylę, to dla Noldina nawet rączka kobieca miała swoje partes inhonestae. Nie wiem już, czy powyżej łokcia, czy też poniżej. Zrobiło mi się okropnie żal i samego Noldina, i tych biednych seminarzystów, a jeszcze bardziej ich przyszłych penitentów, spotniałych od wnikliwych pytań. I sam starałem się rozmawiać po ludzku, jak grzesznik z grzesznikiem".

Nadzór nad “Pocztą" sprawował nadal ks. Bardecki. Prywatnie pozostawali w wielkiej zażyłości (przyjaźń tę Żychiewicz przelewał nawet na psa księdza Andrzeja, karmiąc go biszkoptami namaczanymi w koniaku), ale współpracę redakcyjną Żychiewicz przyrównywał do filmu awanturniczo-przygodowego. O niektóre fragmenty kłócili się zajadle, a ściślej: szamotał się i kłócił Żychiewicz, z usposobienia choleryk i impetyk.

- Jednego przedpołudnia zrobiło się w redakcji zadziwiająco spokojnie, wszyscy zajęci byli swoimi sprawami - opowiada Katarzyna Morstin, sekretarka “TP". - Nagle słyszę potworny ryk Tadzia. Potem - spokojny głos Andrzeja. Nikt nie reagował, więc spytałam, co się dzieje? Usłyszałam obojętne: “Nic... To tylko Bardecki tropi herezje w tekście Tadzia".

Pewna zakonnica, która przyszła ze sprawą do redaktora naczelnego, natknęła się na podobne hałasy i chciała wiedzieć, kim jest “ten pan, który tak strasznie, tak nieopisanie klnie?". Nie można było jej odpowiedzieć, że to ojciec Malachiasz, ponieważ ten oficjalnie był zakonnikiem o ścisłej regule kontemplacyjnej. Na temat postaci, której popularność w ciągu dwunastu lat działalności “Poczty" była w Polsce duża, powstawały zresztą przeróżne domysły. Mówiło się nawet o istnieniu całej “instytucji Malachiasza" - zespołu uczonych teologów, którzy przygotowują odpowiedzi, po czym dają je do obróbki dziennikarzowi. Bo faktycznie, każdy odcinek musiał być bez zarzutu nie tylko merytorycznie, ale i redakcyjnie. Żychiewicz robił drobiazgowe adiustacje, szlifował językowo, jakby pracował nad artykułem.

Ksiądz Andrzej tymczasem, człowiek niezwykłej łagodności, czytając “Pocztę" posługiwał się metodą “ptaszkowania", czyli stawiania litery V we wszystkich miejscach, które wydawały mu się doktrynalnie wątpliwe. Był wtedy nieugięty. Żychiewicz tak to opisze: “Otrzymawszy wieczorem ciepły telefon, że »mój drogi, bardzo mi się podobał twój ostatni odcinek, mam tylko pewne zupełnie marginalne i drobne zapytania«, wiedziałem na mocy doświadczenia, że na drugi dzień będę się kłócił jak potępieniec, tekst zaś przejdzie albo nie. Kłóciliśmy się nie o słowa, lecz o sprawy merytoryczne: zaś w tym zakresie łagodny ksiądz Andrzej bywał twardy jak opoka Piotrowa".

Starli się raz o status dobrych uczynków. Żychiewicz utrzymywał, że decyzje dobre i sprawiedliwe są zawsze miłe Bogu, tymczasem Bardecki, podpierając się teologią, próbował go przekonać, że w perspektywie zbawienia konieczna jest jeszcze intencja ofiarowania ich Bogu. Żychiewicz odpierał zarzuty po swojemu: “Istotnie, miał za sobą poparcie wielu uczonych teologów, o czym zostałem ad oculos przekonany. Ja miałem za sobą tylko ów werset ewangeliczny ze sceny Sądu Ostatecznego, gdy poniektórzy przygarnięci przez Chrystusa zbawieni pytają z wielkim zdziwieniem: »Panie, kiedyż to widzieliśmy Cię nagim albo spragnionym?«, co nie zdaje się świadczyć, aby w momencie swych decyzji mieli owe teologiczne intencje". Do szewskiej pasji doprowadzało go, kiedy Bardecki wytaczał w końcu najcięższe działo i spokojnie mówił: “Tadziu, ale posłuchaj. Pan Jezus uważał inaczej niż ty...".

Trafiały się w “Poczcie" pytania wesołkowate, od podlotków chcących zgorszyć “świątobliwego zakonnika" (“co sądzi Ojciec o strip-teasie?"). Przeważały jednak listy ciężkie od ludzkich dramatów. Pisali niedoszli samobójcy. Matka pogardzana przez wykształcone dzieci pytała, czy grzechem jest prosić o szybką śmierć. Opuszczeni, połamani przez życie, pisali czasem tylko: “niech mi Ojciec jakoś pomoże". On odpisywał. Z czasem nie zajmował się już niczym innym: “Poczta" zapełniała mu całe dnie. Na jej łamach wojował też z pobożnością dewocyjną, polukrowaną, “chrześcijaństwem słodkości, przesiąkłym cukierkiem, ciastkiem, koteczko-pieseczkiem". Unikał jak ognia doktrynerstwa, miarek sklejonych z nabożnych praktyk. “Nie jestem pobożna, bo nie lubię wciąż siedzieć w kościele.." - pisze czytelniczka. “A to chwała Bogu! - odpowiadał Żychiewicz, po czym rozwijał myśl: - Dewot, dewotka - to postacie mocno niesympatyczne: jakieś ciasne, wiecznie wszystkim zgorszone typy, które ustawicznie i wszędzie węszą za »grzechem«". Dewotów podsumował w jednym z listów, jak zwykle nie przebierając w słowach: to “Urząd Bezpieczeństwa Pana Boga".

W swojej zdrowej, nienachalnej pobożności przypominał Marshallowskiego mnicha, ale było w nim także coś z Chestertona (którego chętnie zresztą czytywał): wyczucie paradoksu, obrazoburcze dla niektórych poczucie humoru. W zamieszczonym w “Ludziach..." tekście “Uśmiechnięte bluźnierstwa" pokpiwał z chrześcijan “okropnie czystych", “gorszących się wrednym słowem rzuconym z rusztowania". Pisał: “prawdziwie smutne jest tylko zło. Stanowisko ludzi usiłujących chwalić Boga na ponuro - jest niedorzeczne; jest w nim pogarda i przekreślenie najtrwalszych Jego dzieł".

Zdarzały się listy z prośbami o spowiedź u “ojca Malachiasza". Wtedy wysyłał któregoś ze swoich “wikarych", wśród których był ks. Adam Boniecki (dostrzeżony przez Żychiewicza po jednym ze spotkań na KUL-u, został ściągnięty do redakcji specjalnie do pomocy Malachiaszowi). A że listów przychodziło coraz więcej, wkrótce autor rubryki nie mógł podołać w odpowiadaniu na wszystkie. Klerycy, którzy chcieli mu w tym pomagać, na ogół nie podzielali jego oddania “Poczcie". Podsumował kiedyś z ironią, że większość z nich szuka tu raczej tematu rozprawy doktorskiej. Pewien młody, ambitny jezuita oznajmił, że “wybierze sobie kilka ciekawych przypadków". Tego Malachiasz nie mógł zdzierżyć. “Przypadków?! - wrzasnął. - To są ludzie, a nie przypadki! Wszystkie sprawy l u d z k i e są ciekawe!".

Na dłuższą metę Poczta okazała się niemożliwa do utrzymania. - Tadeusz rozkręcił maszynę, nad którą nie panował, dziennie przychodziły stosy listów - opowiada ks. Boniecki. Kiedyś Żychiewicz zwierzył się mu ze swojego marzenia o wielkim pożarze w redakcji. “Wyobraź sobie - mówił - że wszystkie listy spłonęły i nie musimy odpisywać". Nic innego nie zwalniało, w jego przekonaniu, z tej odpowiedzialności. Ujawnił się po kilkunastu latach pisząc obszerny tekst, pewnego rodzaju rachunek sumienia przed swoimi czytelnikami.

Dziewczyny wierne i straszne

Musiał mieć w sobie jakąś żyłkę duszpasterza, naturalną przenikliwość, która była czymś więcej niż kostiumem, konsekwencją tych lat, gdy oczami Malachiasza przyglądał się z bliska ludzkim biedom. Ks. Boniecki: - Byliśmy na zebraniu w KIK-u, podczas którego wygłaszałem referat. Pod koniec ludzie zadawali pytania. Było ich dużo, zwykle przy takich okazjach odpowiada się co najwyżej na połowę. Gdy chciałem już kończyć, przybiegł do mnie zafrasowany Tadeusz i mówi: słuchaj, tam w tyle siedzi facet, któremu nie odpowiedziałeś na pytanie...

Lubił wygłaszać publicznie tezy mocno kontrowersyjne. Czasem po prostu po to, żeby wywołać zamieszanie. Wielką awanturą zakończyła się kiedyś jego prelekcja na KUL-u, kiedy przed szacownym gronem dostojników kościelnych zaczął się zastanawiać, dlaczego Kościół katolicki naśladuje partię? Ze skargą do Prymasa poszły panie z Instytutu Prymasowskiego, tzw. “ósemki", wedle słów Żychiewicza “dziewczyny bardzo wierne i bardzo straszne". Sprawa skończyła się na upomnieniu od biskupa Wojtyły, który dla “przekornego Tadzia" miał wiele serca, choć nie do końca, jak przyznawał, go rozumiał. Po KUL-owskiej awanturze Żychiewicz nie przestał wysyłać Prymasowi każdej świeżo wydanej książki. Po jednej otrzymał list, którego fragment z zadowoleniem cytował: “Pragnę potwierdzić słowa mego oddania i czci. Błogosławi - Stefan kard. Wyszyński".

Daleko było mu do “wzorowego" publicysty katolickiego. Na czwartkowych zebraniach “kliki metafizycznej" (działu religijnego “TP"), kiedy rozdzielano tematy, unikał jak ognia tych związanych z rodziną, wszelkich kongresów, na które trzeba było jechać, pedagogicznych wykładów. Irytowały go rozmowy na temat wychowania dzieci. Z dwojgiem własnych zupełnie sobie nie radził. Łukasz Żychiewicz wspomina, że mieli ojcu za złe jego nieżyciowość, którą odczuwali na własnej skórze, gnieżdżąc się w ubogim, zawalonym pod sufit papierami mieszkaniu. A on z “życiowości" kpił, pisząc do żony: “W ramach naszego nieudanego małżeństwa będziemy dalej łazić razem - jak dotąd; i ciemny typ dalej będzie prał pieluchy razem ze swoją wyzyskiwaną żoną - jak w niedzielę. Jesteśmy lenie, głuptasy, wariaci, niedołęgi, etc...". Pieniądze raczej się go nie trzymały. Dostał raz stypendium zagraniczne, nosił je w teczce, którą w końcu zostawił na poczcie.

- Gdy Ojciec był już dobrze po pięćdziesiątce kupił sobie motor, “Babetkę" - opowiada Łukasz Żychiewicz. - Jeździł na nim tak zapamiętale, że w końcu ktoś go stuknął. Złamał sobie wtedy dwa palce. Dostał 14-procentową rentę z PZU. Jak on się wtedy cieszył, że tyle zarobił i to zupełnie przypadkiem!

A do tego Żychiewiczowe dziwne pasje, niecodzienne umiejętności. Był człowiekiem, który swoją obecnością magnetyzował: wtedy gdy polerował minerały ze swojej kolekcji, sypiąc jak z rękawa ich nazwami, gdy kleił w redakcji samolociki, przy okazji opowiadając ze znawstwem o historii lotnictwa. Także całkiem dosłownie: miał ponoć zdolność telepatycznego przesuwania przedmiotów. Wszystko, co robił, musiało być idealne. Artykuły, modele samolotów, ale i nalewki, z czarnej porzeczki albo korzenia arcydzięgla, w robieniu których był mistrzem.

Izajasz był jeden

Pracując nad “Pocztą" zaczął intensywnie czytać Biblię. I oto kolejna sprawa pochłonęła Żychiewicza bez reszty. Od 1971 r. pisał do “Tygodnika" medytacje nad niedzielnymi czytaniami, podpisane XER, zebrane potem w wydaniach książkowych - kolejno jako Rok Mateusza, Marka i Łukasza. Najbardziej jednak fascynował go Stary Testament: do poszczególnych ksiąg pisał obszerne komentarze. Początkowo chciał studiować biblistów, ale nieprzygotowany do lektury trudnych tekstów, szybko zrezygnował i poszedł własnym tropem. Mówił, że nie zamierza jak profesorowie biblijnej analizy zdejmować kolejnych płatków cebuli w nadziei, że pod spodem czeka na nich jądro, by na koniec - zostać z niczym.

Często pojawia się w biblijnej twórczości Żychiewicza motyw ziemi, uczącej znikomości, wskazującej na niewiadome. Trochę po Pascalowsku frapował go status człowieka, którego opis odnalazł w Księdze Rodzaju. O człowieku, koronie stworzenia - zauważa w jednym z tekstów - mówi Biblia bardzo twardo: że wyszedł z prochu i jest prochem. I w tym właśnie, nie w obdarowaniu władzą, lecz w ziemi, widział zalążek najgłębszej zażyłości z Bogiem: “Jest jakaś zupełnie odrębna, intymna bliskość i uwaga w tym obrazie rąk Bożych lepiących człowieka z mułu ziemi. Jest w tym jakieś najpierwotniejsze, fundamentalne i niezniszczalne przymierze pomiędzy Stwórcą a człowiekiem, a poprzez człowieka także z wszelkim stworzeniem, także z ziemią, z wszechświatem i prochem".

Zwracał uwagę na ujawniane w Starym Testamencie oblicze Boga nieogarnionego i surowego: tego, który nie tylko daje, ale ma władzę odebrać, pokrzyżować wszystkie plany. Świadomość tej “drugiej twarzy Boga" była dla niego ważna, bo udaremniała “słodzenie" chrześcijaństwa, którego tak nie lubił.

Cenił Koheleta, portretował go już w “Poczcie", a także w późniejszych książkach. To pełna zrozumienia sympatia do człowieka paradoksów, w którym był i “wielki smutek na skraju istnienia", i pogoda. Do człowieka pobożności niewylewnej: “postawiony w obliczu zła Kohelet nie wybuchał modlitewnym wołaniem Psalmów, nie wołał o pomoc i osłonę, nie błagał o zmiłowanie, lecz patrzył na dzień ostatni sądząc, ze czas każdej rzeczy wtedy będzie".

W rozważaniach o księdze Hioba Żychiewicz odchodzi od tradycyjnej egzegezy. Intryguje go człowiek leżący na śmietnisku, który “położył na ustach rękę swoją", chociaż niczego mu nie wyjaśniono. Pertraktacji Boga z szatanem nie widział. A wielkość Boga przywracającego Hioba do łask? “Mniemam, że spisywacza zawiodła wyobraźnia. Jego happy end wydaje mi się zbyt płaski i za bardzo ludzki, aby mógł być prawdą o miłosierdziu Bożym".

Tego zawodowi bibliści, których tak lekceważył, nie mogli mu darować. Anna Świderkówna poproszona o recenzję “Starego Przymierza" powiedziała, że o amatorszczyźnie pisać nie będzie. Drażnił profesjonalistów Żychiewiczowy brak poważania dla naukowych podstaw Starego Testamentu, choćby jego uparte odrzucanie udowodnionego faktu o istnieniu kilku autorów Księgi Izajasza. Takie odkrycia, nie wiedzieć czemu, bawiły go: “Izajasz był jeden, i już", mówił krótko.

W 1978 r. za “Genesis" i “Exodus" ze “Starego Przymierza" otrzymał nagrodę PEN-Clubu. Dostał wtedy list z pochwałą od Romana Brandstaettera, napisany w połowie po hebrajsku (nadawca był święcie przekonany, iż Żychiewicz, znawca Starego Testamentu biegle tym językiem włada). Gdy się poznali i Brandstaetter dowiedział się od nieco stropionego autora, że ten niewiele z listu zrozumiał, rzekł po namyśle: “ja nie spotkałem jeszcze prawdziwego goja, który by tak siedział w Starym Testamencie. Który by tak blisko to czuł". A później nazwał biblijną twórczość Żychiewicza bezprecedensowym w literaturze felietonem biblijnym. Nieścisłości interpretacyjne widział, ale paradoksalnie, jak twierdził, kończyły się one u Żychiewicza nienagannymi wnioskami.

Komplementy, pochwały - to pomagało mu zawsze. Uznaniem Brandstaettera wprost się delektował. Zuchwale pozwalał sobie na docinki wobec kolegów po piórze, szczególnie tych cenionych, z bogatym dorobkiem. Był erudytą, wiedział o tym, ale w swoich tekstach unikał przywoływania tez teologów, myślicieli. Z pisarzy, którzy podpierali się cytatami wielkich autorów, drwił bezlitośnie.

Święta miała ładne nogi

Wreszcie Żychiewicz-hagiograf. Zapewne na dźwięk tych słów obruszyłby się, bo - jak mówił - hagiografie “haftowały na potęgę", serwując modelowy “żywot", pasujący do świętego niezależnie od płci i epoki, w której przyszło mu zdobywać aureolę. Miał ambicję napisania nie tyle hagiografii, co dobrej biografii. Zabierał się do pracy czytając możliwie wszystko, po czym znajdował epizody, które odczarowywały postać, nie demaskując jej, lecz przywracając ludzką twarz. Tak powstało kilka tomów “Żywotów". Znajdziemy w nich szkic o św. Teresie z Avila, w której przez nieprzystępną aurę mistyczki i mistrzyni życia duchowego zauważył dziewczynę z temperamentem, świadomą swoich walorów nie tylko duchowych (np. zgrabnych łydek). Karmelitanki tekst przyjęły z aprobatą, ale niektóre fragmenty ostro skrytykowały pewne pobożne panie: “Jak mogłem napisać, że jej przyjaciel i współodnowiciel Karmelu, św. Jan od Krzyża, był tak mizernej postury, że rosła św. Teresa mogłaby go nosić pod pachą, jak kota? - opowiadał w rozmowie z Bronisławem Mamoniem. - A jak mogłem napisać (fakt dokumentarnie stwierdzony), że Jan, kiedy był nierad z Teresy - dawał jej podczas Komunii św. tylko pół hostii?...".

Gdy na zamówienie jezuitów napisał książeczkę o Ignacym z Loyoli, młody zakonnik przyszedł do niego, żeby podziękować za to, że wreszcie mógł polubić swojego założyciela, bo do tej pory darzył go tylko chłodnym szacunkiem.

Odrzucała Żychiewicza “świętość antypatyczna", dlatego odmówił napisania o pobożnym księdzu pracującym pod okupacją sowiecką, który w dzienniku duszy zajmował się li tylko rozważaniami nad własną doskonałością. W “Żywotach" umieścił za to księdza Dąbrowskiego, wielkiego jak on choleryka, który upił kapitana Wehrmachtu i skłonił go, by zamiast kościoła na Kamionku wysadził pobliską fabrykę Wedla, Tomasza More’a, który był “do szpiku człowiekiem" nie gardząc dobrym obiadem i winem, czy Francois Villona, lekkoducha i złodzieja, lecz wrażliwego poetę.

Powrót na wschód

Wybuchowy, słynny z malowniczych napadów szału, a jednocześnie nieśmiały, skryty. Może dlatego, że nie miał komu opowiadać o swoim zamiłowaniu do Wschodu, o tęsknocie za Lwowem, której nikt spośród przyjaciół specjalnie nie podzielał? Po II Soborze Watykańskim wszyscy parli raczej w przeciwną stronę, ku oświeconemu katolicyzmowi, nieskażonej komunizmem mentalności. - Tadeusz był absolutnie impregnowany na nasz głód Zachodu - opowiada Józefa Hennelowa. - Nigdy też nie upominał się o żaden wyjazd na kongres.

Jednak w 1968 r. pojechał do Paryża, do pallotyńskiego Centrum Dialogu. Brał udział w Kongresie Laikatu, z którego później napisał oszczędną i krytyczną na tle innych relację. Większość pobytu spędził jednak zamknięty w pokoju, robiąc indeksy do przygotowywanego przez pallotynów wydania dokumentów soborowych.

Impetyczna soborowość drażniła go. Halinę Bortnowską i Annę Morawską, prosoborowe redaktorki “Znaku", złośliwie nazywał “najdroższymi utrzymankami Krakowa" (miesięcznik był pismem deficytowym). Irytował się, słysząc wkoło soborowe hasła, jego zdaniem mylnie przez rozentuzjazmowanych odnową rozumiane. Jednym z nich była “wspólnota". Do artykułu ks. Bonieckiego o Mszy odprawianej we francuskim centrum dla imigrantów, na której celebrans nie miał stroju liturgicznego, a ludzie podawali sobie naczynie z hostią, napisał cięty komentarz.

Przez swój zapiekły konserwatyzm miewał na pieńku także z Jerzym Turowiczem. Po Soborze opublikował cykl artykułów pod hasłem “Wietrzyć odnowę", na co Naczelny godził się z ciężkim sercem. Lecz Żychiewiczowy artykuł o Simone Weil - napisany bez cienia fascynacji uwielbianą w kręgach “TP" mistyczką - był już ponad wytrzymałość Turowicza: z obrzydzeniem wziął go w palce, że “to-to może ukazać się w »Tygodniku« dopiero po mojej śmierci".

Pod koniec lat 70. udało się Żychiewiczowi pojechać do Lwowa. W tekście opublikowanym dopiero po dwudziestu latach jest wzruszenie, ból odkrywania swego domu po tak długiej nieobecności: “Szare, twarde, zakurzone i opajęczynione mury katedry łacińskiej są jednakże pełne i w prezbiterium jarzą się światła. Kobiety w chustach, mężczyźni w paletkach, twarze jakby znajome, twarze na pewno nigdy nie widziane. Od ołtarza czyta ktoś lekcję z akcentem mojej młodości. Ktoś obok żegna się trzykrotnie greckim krzyżem od prawego ramienia i schyla się nisko, do ziemi. I wtedy nagle robi mi się straszno, jakby dopiero teraz ta rzecz do mnie dotarła.

I jakby za gardło złapał. Jezus Maria, moje miasto jest tutaj. Moja ziemia jest tutaj. I nic, zupełnie nic nie można na to poradzić, choćbyś bardzo chciał".

Dotykał go bardzo los Kościoła greckokatolickiego, nieraz wypominał katolikom rzymskim traktowanie unitów po macoszemu. Konflikt ukraińsko-polski uważał za całkowitą pomyłkę. Napisał książeczkę o Jozafacie Kuncewiczu, greckokatolickim arcybiskupie Połocka i Witebska, która zachwyciła Jana Pawła II, powołującego się wielokrotnie potem na Żychiewicza jako na autorytet w tych sprawach. On sam twierdził, że duch wschodniej religijności i kultury tkwił w nim od zawsze. Odwoływał się do swoich najwcześniejszych wspomnień, kiedy w latach szkolnych z Ukraińcami przyjaźnił się, uczył w jednej klasie i chodził popołudniami na raki. Nota bene, ukraiński malarz, uczeń Wyspiańskiego, namalował go wtedy w kopule żółkiewskiej cerkwi bazyliańskiej jako cherubina.

***

Po 1989 r. wojował niemniej zapamiętale. Powstały wtedy ostre teksty, w których krytykował sojusze Kościoła z ugrupowaniami prawicowymi, tę, jak mówił, “idyllę prawicowo-narodowo-komeżkową". W opublikowanym na łamach “Gazety Wyborczej" “Zamkniętym ogrodzie braminów" polemizował z artykułem ks. prof. Władysława Piwowarskiego, przecząc, jakoby Kościół był dla wszystkich jednakowo otwarty, skoro “tupta na prawo". Mówił wtedy o swojej wierze w Kościół anonimowy, którego granic nikt nie może poznać ani ustalić w parafialnych kartotekach. “Zupełnie mnie nie interesują szyldy. Żadne szyldy. Interesują mnie inteligentni i uczciwi ludzie, a nie żadne tam ich podziały na lewicę i innych, na wierzących i niewierzących". Krótko przed śmiercią wydał “Jajko miejscami świeże", zbiór zaczepnych pytań do teologów. Polemizował tam z koncepcją “Kościoła ubogiego", z niedostatecznym podkreślaniem realności zła, z umniejszaniem go do rangi “trądziku młodzieńczego, brudnych paznokci czy zeza".

O chorobie, na którą umarł jego brat, płucosercu, opowiadał już dużo wcześniej, wiedząc, że dosięgnie i jego. Projektował szczegółowo swój pogrzeb. Ale gdy zachorował, bał się. Napisał w tamtym czasie tekst o eutanazji - dramatyczny, kwestionujący uznane przez Kościół normy. Nie chciał zostawać sam, czuwano przy nim na zmianę. Targował się o każdy tydzień życia, starając się doczekać do kolejnej środy, kiedy ukazywał się “Tygodnik". Trzymając go w rękach, zaczynał pracować nad tekstem do następnego. Umarł w wigilię św. Jozafata, 11 listopada 1994. Jednej książki napisać już nie zdążył; tym razem miała być to powieść, kronika końca świata.

Korzystałam m.in. z doktoratu ks. Marka Stępniaka “W poszukiwaniu Kościoła idealnego. Życie i dzieło Tadeusza Żychiewicza".

---ramka 341271|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2004