Przerosnąć siebie

Ta podatność na szum i zamęt – skąd mi się ona wzięła? Czy z wiekiem traci się odporność, czy wyszłam z duchowej formy?

13.12.2021

Czyta się kilka minut

Fot. GRAŻYNA MAKARA /
Fot. GRAŻYNA MAKARA /

Tego dnia mój świętej pamięci dziekan zaczynał pisać swoje książki. Z tego, co mówił, czasem odkładał początek pisania, żeby 8 grudnia wklepać w komputer choćby jedną stronę. Byłoby w tym coś niemal zabobonnego, gdyby nie jego mocne przekonanie, że uroczystość Niepokalanego Poczęcia Maryi jest doniosła dla nas wszystkich. Bo w tym poczęciu bez uwikłania w grzech kryje się obietnica dla nas wszystkich, że już teraz jesteśmy w stanie działać w porządku łaski. Że możemy dzięki Bogu bliskiemu (czym innym jest łaska? – w końcu nie jakimś magicznym eliksirem, tylko osobowym towarzyszeniem) przerosnąć siebie. Stać się więksi od siebie, jakimi jesteśmy, a może po prostu do siebie wrócić.

Gdzie masz być? Kim się stawać, przerastając własne wcześniejsze oczekiwania? Tego samego dnia 8 grudnia, tylko niemal 90 lat temu, Dorothy Day pojechała do Waszyngtonu relacjonować protesty zdesperowanych ofiar kryzysu ekonomicznego. Modliła się wtedy w waszyngtońskim sanktuarium, w gniewie i płaczu, by Bóg otworzył przed nią możliwość użycia swoich talentów na rzecz robotników i ubogich. Gdy po ośmiu godzinach w autobusie wymęczona weszła do domu, czekał na nią pochodzący z Francji samozwańczy misjonarz i teoretyk katolickiej rewolucji Peter Maurin. Niedługo potem Dorothy wyciągnie ze słoika pieniądze odkładane na czynsz i stworzy z nim katolicką robotniczą gazetę, dom zamieni w przytułek dla każdego bez dachu nad głową i tak przeżyje kolejne prawie pół wieku. Zostanie po niej wielkie, ale rozproszone i nieobleczone w instytucjonalne formy dziedzictwo. „Uważaj, o co się modlisz” – mogłaby uczyć ta historia. Ale może Peter Maurin – i jego nagłe pojawienie się w jej życiu – pomógł tylko Dorothy Day usłyszeć samą siebie? To, w jakim kierunku mogła przerosnąć samą siebie i stać się bardziej?

Day po grudniowym wieczornym powrocie autobusem, emocjach tego dnia, demonstracji, uczuciach, jakie w niej wywołała – myślę o niej, gdy rozczulam się nad sobą, że świat szarpie za serce i przeszkadza w skupieniu. Gdy myślę, co zrobić, żeby dać sobie ciszę. W tym roku nawet nie jęknęłam, że w skupieniu wadzą mi świąteczne światełka dostępne w drogerii od października albo budy świątecznego jarmarku. Wszystko to zdaje się błahostką, bo prawdziwy dyskomfort, szum, zakłócenie domagające się uwagi stanowi codzienna porcja wiadomości – czy to z granicy, przy której utknęli uchodźcy, czy z tej, na której zbierają się rosyjskie wojska. Czy ze szpitali, gdy pandemiczna górka nie chce minąć.

Dobrze byłoby jednak znaleźć ten pokój w sobie i słuchać, co w sercu woła. Dobrze by było, bo jak inaczej spełnią się te adwentowe obietnice, jeśli nie z naszym udziałem? Te prorockie teksty o Świętym Izraela, który dokonuje wielkich rzeczy: każe wytryskać strumieniom z nagich wzgórz, zmienia pustynię w pojezierze, zasadza na niej cedry i akacje, mirty i oliwki. Czyni niemożliwe, wbrew logice rzeczywistości. Jak spełni Bóg obietnice odwróconej rzeczywistości, jeśli nie naszymi rękami? Jakże się spełni szept „nie bój się, przychodzę ci z pomocą”, jeśli nie zaniosą go nasze wargi, a tej pomocy – nasze nogi? Trzeba umieć w sobie usłyszeć, że to już, że teraz.

Ta podatność na szum i zamęt – skąd mi się ona wzięła? Czy z wiekiem traci się odporność, czy wyszłam z duchowej formy? Rozczulam się nad sobą i, niczym postać z okładki poradnika do kolejnego wcielenia hygge, chciałabym zawinąć się w pastelowy koc, żeby mi było błogo, a świat z jego mizerią zniknął. Chciałabym też świąt, w których spotkamy się bez lęku, a na stole będzie leżało to, co powinno. Będzie posiekane, ulepione, wysmażone, jakby nic w te święta nie było ważniejsze. W końcu łączy nas też w jakiejś ortodoksji wyznawana grubość ciasta w uszkach i kostki w jarzynowej sałatce. Można się śmiać czy kpić, ale bezpieczny, otulający rytuał w rozedrganym świecie ma wielki sens. Schować się w te uszka, makowce, barszcze. Przed wszystkim. Nie wiem, czy to chrześcijański odruch, czy też bardziej pierwotna, przedchrześcijańska odpowiedź na mroki grudnia. Zakitrać się, a wokół chaty rozsypać mak, żeby w jego mnogości zmyliły się demony i inne strzygi. Czy co tam jeszcze na nas czyha? Gorzej, gdy to nie moce z ciemności rodzą nasze obawy, tylko bliźni. I my sami troszkę też.

Tylko pusty talerz wśród wigilijnych obrzędów jest w tym roku palący. Pewnie zawsze powinien alarmować bardziej niż koić. Może nie ma się co oszukiwać, schować go – jeśli nawet nie z powodu własnego wstydu, to z braku złudzeń. Chyba że raz jeszcze uwierzymy w to bożonarodzeniowe przesłanie, że skoro Bóg rodzi się człowiekiem, to człowiek może przerosnąć sam siebie.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teolożka i publicystka a od listopada 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Zajmuje się dialogiem chrześcijańsko-żydowskim oraz teologią feministyczną. Studiowała na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie i na Uniwersytecie Hebrajskim w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2021