Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Cztery dni przed wyborami ponad 8 procent uprawnionych nie wiedziało, na kogo głosować. I to wtedy, przez hałas przedwyborczej reklamy, przebił się do nich głos Kościoła. W przedwyborczą niedzielę otrzymaliśmy wskazówki, którymi powinniśmy się byli kierować przy urnach. Niestety, skorzystanie z tej pomocy mogło nieco skomplikować sprawę.
Kandydat, na którego głosuje ten, kto się chce „przyczynić do integralnego i solidarnego rozwoju Polski”, musi być człowiekiem odznaczającym się: a) moralną prawością, b) kompetencjami w dziedzinie życia politycznego i obywatelskiego, oraz c) powinien być dobrym ojcem (matką), umiejącym budować rodzinę. Jednym słowem, należało głosować na kandydata lub kandydatkę, których moralną prawość potwierdzały dotychczasowa działalność publiczna, świadectwo życia w rodzinie oraz małej ojczyźnie. A lista przymiotów była dłuższa: d) wyrazista tożsamość, e) szacunek... itd.
Z drugiej strony były wskazówki negatywne: katolicy nie mogą wspierać programów, które promują aborcję, redefiniują instytucję małżeństwa, ograniczają prawa rodziców w zakresie odpowiedzialności za wychowanie ich dzieci, propagują demoralizację dzieci i młodzieży. Nie mogą głosować na kogoś, kto wyraża poglądy budzące zastrzeżenia moralne.
WYBORY PARLAMENTARNE 2019 – ZOBACZ SERWIS SPECJALNY >>>
Ale jak tu sprawdzić, który z kandydatów posiada wszystkie te cechy? Co robić, jeśli np. ma tylko cechy b i d, ale zaniedbuje własną rodzinę: brak mu c? Albo skąd możemy wiedzieć, że ktoś, posiadając nawet większość wymienionych zalet, po wyborach będzie traktował władzę jako służbę (j)? Władza ludzi zmienia. Jakże często przedwyborcze autoprezentacje i deklaracje po wyborach się nie sprawdzały.
Może to lakoniczność wskazówek sprawiła, że katolickie „vademecum wyborcy 2019” pominęło kilka kryteriów, których u katolików można by się spodziewać: np. stosunek do osób niepełnosprawnych, inaczej myślących, do imigrantów, ekologii itp.
Kryteria, na kogo nie głosować, też mogły budzić rozterki. Jak np. wyborca katolik miał traktować kandydata, który opowiada się za utrzymaniem obecnych regulacji w sprawie aborcji, przez jednych uważanych za zgniły kompromis i kapitulację Kościoła, przez drugich za rygoryzm narzucony państwu przez fanatyczne „koła klerykalne”?
To, że biskupi bronią „nienegocjowalnych” – jak nazwał je Benedykt XVI – zasad moralnych, nie dziwi ani nie oburza. Jednocześnie należy pamiętać, że w ciągu historii „chrześcijaństwo, sprzeciwiając się własnej naturze, stało się niestety tradycją i religią państwową” (Benedykt XVI). A „norma o charakterze religijnym nie może stać się prawem państwowym” (Jan Paweł II). Dlatego w walce o respektowanie wartości, w których Kościół widzi wartości ludzkie, nie wyłącznie religijne, musi sięgać nie po argumentację religijną, ale rozumową. Czy trzeba przypominać, ile razy walka polityczna prowadziła do instrumentalizowania religii i Kościoła? Komfort, który Kościół-instytucja dzięki temu uzyskiwał, zawsze okazywał się „sprzeniewierzeniem się własnej naturze”.
Jak się mają wyniki wyborów do przedwyborczych zaleceń Episkopatu? Wielu wierzących woli państwo, które będzie bronić „nienegocjowalnych” zasad moralnych, od państwa głoszącego pluralizm kultur, tolerancję, prawa człowieka. Chcą, by naruszenie katolickich zasad było karane przez państwo. Tylko że wtedy Kościół będzie obronną twierdzą, a nie szpitalem polowym. Mieszkańców twierdzy łączy zewnętrzne zagrożenie i strach. Kontakt ze szpitalem polowym uwalnia od wykluczenia, leczy rany. Obyśmy się nie stali katolikami, którzy tylko w twierdzy są kontenci. ©℗