Proteza z tatuażem

Wojna trwale okaleczyła tysiące Ukraińców, żołnierzy i cywilów: stracili nogi, ręce, oczy. Ich obecność zmienia społeczeństwo: w przeszłość odchodzi sowiecka mentalność, która niepełnosprawnych kazała usuwać ze sfery publicznej.

07.08.2017

Czyta się kilka minut

Oksana Nieżalskaja i Jurij Jaskiw (w środku). Lwów, lipiec 2017 r. / WOJCIECH PIĘCIAK
Oksana Nieżalskaja i Jurij Jaskiw (w środku). Lwów, lipiec 2017 r. / WOJCIECH PIĘCIAK

Choć minęły już trzy lata, Oksana nadal nie rozumie, dlaczego żyje. Dlaczego to nie ona zginęła, lecz Olena. Przypomina sobie, analizuje. Ciągle i w kółko. Usiłuje odtworzyć ten krótki moment, który wtedy był bez znaczenia.

Oksana nie umie wytłumaczyć – przede wszystkim sama przed sobą – jak to się stało, że tamtego dnia, 23 sierpnia 2014 r., zamieniły się z Oleną miejscami w samochodzie. Zawsze siadały w ten sam sposób: ona z prawej strony (bliżej baku z benzyną – choć wtedy o tym nie myślała), Olena z lewej. Tak się utarło.

A wtedy usiadły odwrotnie. Czy przyjaciółka powiedziała: „Posuń się”? Czy może inicjatywa wyszła od niej, od Oksany? Tego 45-letnia dziś kobieta nie pamięta. Czy więc powinna czuć się winna, że żyje? I jak właściwie to nazwać: opatrzność, przypadek? Ale jakże mogłaby to być opatrzność, skoro Olena...

Nie, nie spodziewały się zasadzki. Pozycje rosyjskie powinny być kilka kilometrów dalej. Ale że w tamtych dniach front w Donbasie był w ciągłym ruchu, wiedziały też, że mogą znaleźć się na ziemi niczyjej, gdzieś między oddziałami ukraińskimi i rosyjskimi.

Mimo wszystko było to zaskoczenie. Nawet nie dlatego, że Rosjanie strzelili – lecz że trafili. Bo jadące szybko auto trudno trafić. A one zawsze jechały szybko – właśnie dlatego.

Wtedy jednak zwolnili, niemal stanęli. Na moment. Na przejeździe kolejowym, przez tory. Czy kolega, który prowadził samochód, zahamował odruchowo? W każdym razie ta chwila wystarczyła. Pocisk z rosyjskiego granatnika przeciwpancernego uderzył w ich auto.

Siła eksplozji odrzuciła kierowcę, daleko. Przeżył. Olena zginęła. Oksana też miała nie żyć. Podobno gdy zawieźli je obie do szpitala, w miejscowości Antracyt, martwą Olenę i żywą Oksanę – obie zapakowane do bagażnika auta osobowego, nie było ambulansów – lekarze dali jej jeden procent szans. Była poparzona, połamana, nogi w strzępach. Pięć dni leżała bez świadomości. Przeszła wiele operacji. Przeżyła.

Tylko nóg nie udało się ocalić.

Wolontariuszka

Oksana Nieżalskaja i Olena Barczuk były wolontariuszkami. Tamtego sierpniowego dnia jechały na front. Wiozły żywność dla chłopców. Tak się tu o nich mówi, o żołnierzach. Jakby z czułością. Po prostu: chłopcy. Obojętne, czy mają 18 lat, czy 60 (bo są i tacy). One jechały do swoich chłopców – z oddziału, który stale zaopatrywały.

Ci, którzy latem 2014 r. byli w Donbasie, wspominają, że było ono szalone. Chaos, improwizacja. Ale skuteczna.

W tamtych dniach (i w kolejnych miesiącach) wolontariusze wozili na Donbas wszystko. Od chleba i wody po bandaże. Dla żołnierzy i cywilów. Bo brakowało wszystkiego. Zaopatrzenie się załamało, logistyka nie działała. Armia, latami zaniedbywana (niektórzy mówią dziś, że niszczona celowo, z inspiracji Rosji), dopiero się na nowo organizowała. Pospiesznie formowane grupy szły w bój, choć bywało, że w oddziale nikt nie miał morfiny.

Ciężar walki spadł więc na początku na oddziały ochotnicze – słabo wyszkolone, lecz silnie motywowane. A one były zdane na wolontariuszy. Takich jak Olena i Oksana. Na chleb, wodę i na bandaże, które przywiozą.

Jechały więc cywilnym autem. Ale spóźniły się, nie zastały swoich chłopców – poszli już dalej, do przodu. Objeżdżały więc inne punkty oporu, w każdym zostawiały trochę jedzenia.

Aż trafiły na ten przejazd kolejowy.

Wtedy, w sierpniu 2014 r., siły ukraińskie kontratakowały. Był to więc czas chaosu, ale też nadziei. Zdawało się, że niewiele brakuje, aby obronić Donbas.

Następnego dnia, 24 sierpnia – w ukraiński Dzień Niepodległości (ustanowiony w rocznicę jej proklamowania, w 1991 r.) – armia Federacji Rosyjskiej miała przekroczyć granicę, by ratować donbaską „Noworosję” przed klęską. I uratowała: pod Ługańskiem zatrzymała Ukraińców, pod Iłowajskiem otoczyła bataliony ochotnicze (w kilka dni padło tam kilkuset chłopców).

Ale o tym wszystkim Oksana miała dowiedzieć się dużo, dużo później.

Renta

Oksana spogląda w górę, z wysokości swojego wózka inwalidzkiego, na którym odpoczywa w przerwie ćwiczeń. Dopasowywanie protez to żmudny wysiłek. Jak nauka chodzenia na nowo.

Dlaczego to robiła? Broniła domu. Bo pochodzi stamtąd, z Donbasu. Jej dom, w obwodzie ługańskim, został dziś po drugiej stronie, na terenach okupowanych, w tzw. Ługańskiej Republice Ludowej. Tam nie ma powrotu. Nie dla niej.

Od trzech lat jest tzw. przesiedleńcem wewnętrznym. To znaczy uchodźcą wojennym. Takich jak ona jest na Ukrainie ponad półtora miliona: wygnańców z Donbasu i także Krymu, który opuściło kilkadziesiąt tysięcy Tatarów. Półtora miliona to więcej niż jest uchodźców we wszystkich krajach Unii Europejskiej.

Oksana błąka się więc po kraju. Z jednego ośrodka rehabilitacyjnego do drugiego.

Nauczyła się haftować. W ten sposób dorabia do renty inwalidzkiej. Bo rentę ma zwykłą, cywilną. A w dokumentach – sprzeczność. W jednym (medycznym) zapisano, że nogi straciła w wyniku urazu wojennego. W innym, że był to uraz powypadkowy. Jakby nogi straciła w wypadku samochodowym.

Różnica jest istotna: gdyby miała rentę wojenną, mogłaby liczyć na dodatkowe świadczenia, tak jak ranni żołnierze.

Sprzeczność w dokumentach wynika stąd, że Oksana żołnierzem nie była. Ukraińska administracja do dziś nie umie (albo, jak twierdzą niektórzy, nie chce) uporać się z problemem – bo z buchalteryjnego punktu widzenia najwyraźniej to problem – ochotników. Tych, którzy walczyli, i tych, którzy walczącym pomagali – i zostali ranni.

Choć przecież gdyby nie tacy jak ona, tamtego lata 2014 r. nie udałoby się obronić kraju.

Technik

Jurij Jaskiw klęczy przed Oksaną. Delikatnie, niemal pieszczotliwie poprawia coś przy jej protezach. Coś szepce. Oksana chwyta poręcze, podnosi się, stawia kilka kroków. Boli? Jurij ponownie klęka. Sprawdza, koryguje. Oksana stawia kolejne kroki. Widać wysiłek, krople potu. Raz założone, protezy co jakiś czas trzeba korygować.

Dlatego Oksana jest dziś tutaj, we Lwowie. W ośrodku, którego oficjalna nazwa jest długa i skomplikowana: Lwowski Państwowy Eksperymentalny Zakład Produkcji Sprzętu Medycznego i Rehabilitacyjnego. Dlatego Jurij przed nią klęka.

Nazwa może mylić: to także ośrodek rehabilitacyjny. Na piętrze jest stacjonarny oddział dla pacjentów: tych, którzy dopiero dostali protezy i uczą się na nowo chodzić, a także tych, u których protezy trzeba poprawiać – jak Oksana. A w piwnicach są warsztaty. Tu Jurij i jego koledzy robią protezy. Nóg, rąk, stawów. Wszystkiego, co potrzebne.

Pracują na dobrych materiałach i technologiach, niemieckich – zapewnia Jurij. Ale przyznaje, że maszyny, te w piwnicy, są jeszcze z czasów sowieckich. Co chwila się psują. Wtedy Jurij i jego koledzy cierpliwie je naprawiają, do kolejnej awarii.

Wydajność jednak mają niezłą. Jest ich pięciu techników protetyków. Każdy co miesiąc tworzy po 8-10 protez. Głównie dla cywilów: ofiar wypadków, po amputacjach i chorobach.

Tworzy – to adekwatny czasownik.

– Przy konstruowaniu protez każdy przypadek jest indywidualny – mówi Jurij. – Nie ma jednego schematu. Nie tylko dlatego, że każdy ma inne obrażenia. Jest też inną osobowością. Każda proteza jest więc indywidualna i każdy pacjent wymaga osobnego podejścia psychologicznego.

Dlatego powiedzieć, że Jurij (dla przyjaciół: Jura) jest tylko technikiem, byłoby niesprawiedliwe. Choć w ośrodku są także rehabilitanci – i z pacjentem zawsze pracuje się w duecie: technik i rehabilitant – to Jurij musi być również psychologiem.

A także występować trochę w roli ojca. Nawet jeśli wielu z tych, którzy tu trafiają, jest od niego starszych.

– Człowiek, który dostaje protezy, jest jak małe dziecko – tłumaczy Jurij. – Musi nauczyć się chodzić. Od nowa. Jak dziecko właśnie. Choć ma trudniej. Bo założenie protez i ich dopasowanie to dopiero pierwszy etap. Jeśli potem, zaraz na początku nauki chodzenia, popełni się błędy, przyswoi złe nawyki, jeśli mięśnie źle zapamiętają nowy rozkład sił i nacisków, ciężko będzie to odwrócić. Dlatego nauka wymaga wysiłku. Czasem trzeba do niego zmusić. Nawet krzyknąć.

Nadzieja

Pierwsze wrażenie może zmylić. Niewysoki, drobny, chudy – Jurij Jaskiw nie wygląda na swoje 35 lat, z których w zawodzie przepracował siedem. Oszczędny w słowach, konkretny. Tylko uścisk dłoni ma mocny.

Uczył się w kraju. Za granicą zaledwie przez tydzień, w Kanadzie (już po tym, jak wybuchła wojna). Za to szkoleń na miejscu odbył sporo: ściana w gabinecie pełna jest zaświadczeń i dyplomów („Czasem przyjeżdżają specjaliści z Niemiec, robią nam szkolenia”). W tym fachu trzeba być na bieżąco, powie Jurij, trzeba śledzić nowe metody i materiały. Tylko ten stary sowiecki sprzęt w piwnicy...

Maszyny maszynami, ale to Jurij jako pierwszy na Ukrainie zrobił sportową protezę, której użytkownik zdobył na paraolimpiadzie złoty medal. Wiktor Diduch stracił nogę powyżej kolana. Dziś jest znany w kraju. Tego lata planuje wyjście na Howerlę, najwyższy szczyt Ukrainy.

To była inicjatywa Jurija. Bo sportowych protez w kraju niemal się nie robi. Jeszcze nie. Jurij nie bardzo rozumie, dlaczego. Czy państwo zakłada, że jak ktoś jest inwalidą, to będzie już tylko siedział w domu i najwyżej za chlebem wychodził? Przecież, powiada Jurij, młodzi ludzie bez nóg też chcą uprawiać sporty, chcą chodzić po górach.

A że na Ukrainie jest dziś tak, że tam, gdzie państwo szwankuje, wchodzą obywatele – również w tej sferze wolontariusze są aktywni. Nowy projekt, w którym Jurij uczestniczy tego lata, promuje sportowe protezy. Projekt finansuje diaspora z Kanady.

„Proteza to nie wyrok” – to zdanie Jurij zwykł powtarzać pacjentom. W kółko, do skutku. Także tym z wojny. Choć oni, przyznaje 35-latek, w odróżnieniu od pacjentów cywilnych zwykle są bardziej zdyscyplinowani. I twardsi. A przynajmniej chcą za takich uchodzić.

Jurij pamięta po imieniu wszystkich swoich wojennych pacjentów. Było ich kilkunastu.

Jednym z pierwszych w tym gronie był Wołodymyr z Żytomierza, lat trzydzieści kilka. Jurij pamięta, że na początku Wołodymyr był przybity, w depresji. – Był bardzo zamknięty – mówi Jurij. – Stracił nogę i uważał, że jego życie się skończyło. Miał żonę i malutkie dzieci, nie wiedział, jak ma teraz do nich wrócić jako kaleka.

W Wołodymyrze – jak chyba w większości tych, którzy urodzili się w czasach Związku Sowieckiego – najwyraźniej tkwiło przekonanie, że inwalida to ktoś gorszy.

Jurij sam tego tak nie nazwie. Ale najwyraźniej nie tylko nauczył Wołodymyra na nowo chodzić, także przekonał, że proteza to nie koniec. Że wprawdzie teraz życie będzie inne, lecz będzie trwało nadal. A brak nogi to nie powód do wstydu.

Ale że Jurij jest oszczędny w słowach, powie tylko: – Kiedy Wołodia zaczął już chodzić, zrozumiał, że choć wiele się zmieniło, to może żyć dalej. Wrócił do domu, już pracuje.

Sanitariuszka

Za to Tatiana nie była zwyczajnym pacjentem Jurija. Można powiedzieć, że była pacjentem zupełnie nietypowym. Jej nie trzeba było przywracać nadziei.

„Jesteś nienormalna” – takie słowa Tatiana miała usłyszeć od swej psycholożki. Wyrwały się terapeutce, bo uznała, że dziewczyna reaguje nienormalnie: nie ma depresji. A przecież człowiek, który stracił obie nogi, powinien mieć depresję. Tak powiada podręcznik.

Tymczasem Tatiana nie tylko nie wykazywała cech depresji. Przeciwnie. Powtarzała, że chce jak najszybciej dostać protezy, że jak najszybciej chce nauczyć się chodzić. Żeby wrócić – na front, do przyjaciół. Tak mówiła.

Jurij się postarał i protezy dostała faktycznie szybko, już po tygodniu od chwili, gdy zjawiła się w lwowskim ośrodku. Tylko musieli jej tłumaczyć, że na front jednak nie wróci.

Gdy zaczęła się wojna z Rosją, Tatiana Irycia – wtedy 29-letnia dziewczyna z Tarnopola – zgłosiła się na ochotnika. Została sanitariuszką. Nogi straciła nie na froncie, lecz w wypadku. Armijna statystyka ma na to osobne pojęcie: straty niebojowe.

– To był trudny przypadek – wspomina Jurij. – To znaczy: trudny technicznie – poprawia się. – Kilkadziesiąt złamań w całym ciele, amputacja obu nóg. Kilka razy trzeba było modyfikować protezy, dopasowywać do tego, co zostało. Za to psychicznie Tatiana była wyjątkowo silna.

– Zrobiliśmy dla niej takie specjalne protezy. Modne – dodaje. – Jak sznurowane buty, jakby takie wysokie kozaki. I z tatuażami... No, z malunkami. Tatiana chciała, żeby na jednej nodze namalować jej anioła, a na drugiej diabła. Symbolicznie, jako że w każdym z nas jest dobro i zło.

Tatiana nie wróciła na front. Pracuje w centrum medycznym w Tarnopolu.

– Martwi się tylko, że trochę przytyła z powodu siedzącej pracy – mówi Lesia, wolontariuszka, która od początku opiekuje się Tatianą. – Chyba znów coś trzeba będzie poprawić przy protezach.

Po amputacjach niektórzy tracą na wadze. Inni przeciwnie, tyją.

Jura i Tania zapewne wkrótce znów się spotkają.

Zdjęcie

To zdjęcie obiegło kiedyś ukraińskie media społecznościowe. Wyzwoliło wielkie emocje: podawano je dalej, lajkowano, komentowano.

Wykonano je na kijowskiej ulicy, podczas parady wojskowej w Święto Niepodległości. W tle widać maszerującą kolumnę. Na pierwszym planie stoi mężczyzna w polowym mundurze. Jedna nogawka spodni jest podpięta, bo mężczyzna nie ma nogi. Lewą ręką chwycił kule, opiera się na nich, z wysiłkiem utrzymuje równowagę. Prawą salutuje maszerującym.

„To nie on powinien im salutować, ale oni jemu!” – pisał ktoś z komentujących.

Ilu jest dziś na Ukrainie takich ludzi jak Oksana, Tatiana albo weteran ze zdjęcia? Tych, których wojna Putina okaleczyła na trwałe, którzy stracili na niej nogi, ręce, wzrok, słuch? Trudno znaleźć taką statystykę. Ale można oszacować skalę. Oficjalne dane z Kijowa mówią, że od początku wojny po stronie ukraińskiej zginęło ponad 10 tys. ludzi (w tym ponad 3 tys. żołnierzy), zaś 30 tys. (w tym ponad 11 tys. żołnierzy) zostało rannych.

Jaki procent z tych 30 tys. odniosło obrażenia, które uczyniły z nich inwalidów? Dodajmy: fizycznych, bo osobny problem to psychiczne traumy, zwłaszcza syndrom pourazowy. Ilu ich więc jest? Kilka, kilkanaście tysięcy?

W każdym razie na tyle dużo, aby ich kalectwo zmieniło coś więcej niż tylko życie ich własne oraz ich rodzin.

Okazuje się bowiem, że ich obecność w sferze publicznej zmienia ukraińskie społeczeństwo: w przeszłość odchodzi – powoli, ale jednak – sowiecka jeszcze mentalność, która niepełnosprawnych kazała usuwać z widoku, a fakt bycia inwalidą czyniła czymś wstydliwym.

Wprawdzie od stereotypu, że proteza to powód do wstydu, do przekonania, iż proteza może być jak order, droga jest długa. Wojna jednak ją skraca.

A do tego przyczyniają się – jak w wielu innych sferach – wolontariusze: organizują, zbierają fundusze, walczą o prawa. Oraz media i internet. W prasie można znaleźć artykuły o inwalidach wojennych, którzy zaczęli uprawiać sport, o zawodach, w których startują. Na portalach społecznościowych są grupy wsparcia dla inwalidów lub promujące sport niepełnosprawnych.

Społeczeństwo

– To prawda, nasze społeczeństwo się zmienia – przyznaje Jurij. – A my technicy chcemy, żeby nadal się zmieniało. Przecież za granicą nikt nie ukrywa protez!

Ten temat Jurija porusza. Znika jego powściągliwość: – W Związku Sowieckim inwalidów wywożono na Sybir! Niby na leczenie, ale naprawdę po to, żeby usunąć ich z widoku publicznego. W państwie sowieckim nie było miejsca dla niepełnosprawnych i chorych. W ogóle nie było miejsca dla ludzi nieszczęśliwych, w Sowietach wszyscy mieli być szczęśliwi. Potem Sowiety się skończyły, ale stereotyp inwalidztwa jako czegoś wstydliwego, co należy ukrywać, trwał. Musieliśmy go przełamać.

– Kultura podejścia do człowieka niepełno­sprawnego się zmienia – kontynuuje Jurij. – Wprawdzie zmiana nie zaczęła się wraz z wojną. Ale wojna bardzo przyspieszyła ten proces.

Patrząc na swoich pacjentów, Jurij zaobserwował pewną tendencję: – Na początku musiałem ich namawiać, chłopców z ATO [ATO: front, wojna; popularne określenie – red.] i ludzi po amputacjach powypadkowych, żeby nie ukrywali protez, nie chowali ich za kosmetyką – mówiąc „kosmetyka”, Jurij ma na myśli plastikowe powłoki, imitujące nogi czy ręce. – Tymczasem dziś jest już tak, że oni sami z siebie nie chcą kosmetyki, nie chcą ukrywać protez. Nawet przeciwnie: chcą, żeby było je widać. Tu zaszła zmiana.

Jurij: – Niektórzy chłopcy proszą mnie teraz, żebym na ich protezach robił tatuaże: godło, odznakę ich jednostki, jakieś hasło. Jeden chciał, żebym mu wytatuował: „Putin ch...”. Odmówiłem. Mogę ci odznakę twojego oddziału namalować, powiedziałem, ale to nie wypada...

Lesia, wolontariuszka: – Ludzie na ulicy teraz rzadziej się litują, jak widzą młodego człowieka bez nogi. Zwłaszcza w mundurze. Powiedziałabym nawet, że to raczej nobilituje.

Walentyna

Do tej restauracyjki we Lwowie przybysz nie trafi. Chyba że zaprowadzi go ktoś miejscowy. Położona blisko kościoła św. Antoniego, gdzie dominują galicyjskie w stylu i duchu kamienice z XIX i początku XX wieku – w ogóle się nie reklamuje. Nawet nie zachęca do wejścia: szyld jest mikroskopijny. Niewielkie wnętrze wygląda tak, jakby czas zatrzymał się kilka dekad temu.

Trochę tak, jakby Walentyna Pietrowna – właścicielka i szefowa kuchni – wolała gościć bywalców, którzy od lat zachodzą tu na domowe jedzenie. Jeśli przymiotnik „kultowy” ma mieć sens, to restauracyjka Walentyny na pewno jest kultowa.

Od kiedy zaczęła się wojna, częściej zaczęli się pojawiać tu goście w mundurach. Niedaleko są koszary Straży Granicznej.

Walentyna widziała, że chłopcy (również ona używa tego słowa), którzy mogliby być jej synami lub wnukami, mieli wtedy, gdy się zaczynało, liche mundury. Smażyła więc chłopcom placki ziemniaczane, a gdy przychodziło do płacenia, zamiast rachunku wciskała im pieniądze: żeby na bazarze kupili sobie lepszy mundur. Albo coś innego z wyposażenia, czego im brakowało.

Gorący, letni wieczór. Minął czas obiadu, gdy ruch jest największy. Walentyna Pietrowna dosiada się do jedynych teraz gości.

Opowiada o jednym ze swoich chłopców pograniczników, których w ciągu tych ostatnich trzech lat dokarmiała.

Miał 35 lat. Poruszał się dziwnie, jakby kulał. Pewnego dnia Walentyna zapytała, czy może noga go boli. W odpowiedzi podwinął spodnie. Zamiast nogi miał protezę. Powiedział, że służy w Straży Granicznej, teraz przy komputerze.

Potem nagle zniknął. Długo nie przychodził na obiady. Walentyna była niespokojna. Gdy w końcu się zjawił, zapytała, gdzie był. Odparł, że zgłosił się i służył na granicy.

Gdy Walentyna o tym opowiada, w jej głosie słychać czułość. I chyba coś jeszcze: szacunek.©℗

Autor dziękuje Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej za stypendium, dzięki któremu możliwe było sfinansowanie podróży na Ukrainę, i Aleksandrze Woźniak za nieocenioną pomoc podczas researchu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2017