Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Historyk literatury i folkloru Julian Krzyżanowski lubił wspominać o powszechnej wśród ludzi „ochocie bajania” (za Goethem – „Lust zu fabulieren”), zamiłowaniu do sprawnej gawędy, łączącej wspólną sprawą gawędziarzy i słuchaczy, z których jedni chętnie powtarzali, a drudzy po raz kolejny słuchali innego wariantu tej samej, dobrze znanej opowieści. Ta stara, wywodząca się jeszcze z tradycji przekazu ustnego więź, zdaniem Krzyżanowskiego, wzmacniała się wraz z nowoczesnością. Im więcej opowieści i sposobów ich przekazywania, tym chętniej powtarzano jeszcze raz nowe kompozycje złożone z dobrze znanych wątków, a nowoczesny, tani druk dodatkowo pogłębiał potrzebę baśni.
Krzyżanowski przypomina mi się czasami, gdy ukazują się raporty i analizy dotyczące czytelnictwa w Polsce – tego, ile i jak czytamy. Ostatnie lata przyniosły fenomen opisanej także w poprzednim numerze „TP” popularności literatury young adult, co podsuwa mi myśl, że jest coś w słowie pisanym, czego nie da się odnaleźć w innych środkach wyrazu. Skoro przy takiej obfitości długo- i krótkometrażowych materiałów wideo, obrazów, gier, interaktywnych mediów młodzi ludzie, którzy nie znają niecyfrowej rzeczywistości, decydują się zwrócić ku staromodnej książce, to znaczy, że odnajdują w niej potrzebne jakości. Możliwe, że chodzi o wspomniane gawędziarstwo: w relacji między opowiadającym historię a jej odbiorcami pozostaje margines dla samodzielnej wyobraźni, która potrzebuje odrobiny ruchu i powietrza – a film czy gra podają na tacy zbyt wiele. I wychodzi na to, że żadne medium poza tekstem pisanym (albo mówionym, w audiobooku, co przecież zbliża nas najmocniej do klasycznej gawędy), może oprócz gier RPG i MUD, nie zapewnia tyle przestrzeni dla własnej pracy czytelnika czy słuchaczki. I to z tej samej potrzeby czytająca młodzież zabiera się za pisanie własnych fabuł na Wattpadzie, powołując do życia własnych bohaterów lub kontynuując ulubione powieści wedle własnej fantazji.
Czasami eksperci martwią się o to, jakiej jakości jest literatura z pierwszej dwudziestki najchętniej czytanych autorów dla dorosłych, bo też obok klasyki często pojawia się tam kryminał, romans, a nawet nieszczęsny, wyrachowany gatunek nazwany „holopolo” (sentymentalne lub epatujące okrucieństwem, za to zwykle niezgodne z prawdą historyczną opowieści z obozem koncentracyjnym w tle). To znów rozciągnięta na dekady dyskusja, sięgająca jeszcze XIX wieku, kiedy upowszechnienie taniego, wysokonakładowego druku i szersza piśmienność przyczyniły się do narodzin literatury groszowej, popularnej. Kto pamięta „Szkice węglem”, może przypomnieć sobie podłego Zołzikiewicza, postać o charakterze spaczonym przez romanse, „Izabelę” i „Barbarę Ubryk” (choć, jak na ironię, Sienkiewicz po latach zyskał bezprecedensową sławę dzięki powieściom publikowanym w odcinkach, do tego doskonale odpowiadającym na pragnienie gawędy). Powszechnie zżymano się wówczas na sensacyjny charakter masowej literatury, nie bez racji – jednak dopiero później zauważając, że tak przejawia się potrzeba bajania przebrana w nowoczesne szaty.
Choć obudowane często współczesnym sztafażem, szkielety tych nieskomplikowanych i niejednokrotnie nieporadnych opowieści miały w sobie wiele ze starej gawędy – były tam cudowne interwencje, okrutne akty zbrodni, niewinne kobiety porwane przez złoczyńców, czyli wątki, które pozwalały w bezpiecznych warunkach doświadczyć niezwykłości, zajrzeć za zasłonę tabu, przeżyć kontrolowany wstrząs, ale też dać przestrzeń wyobraźni. Kiedy hitem wydawniczym było „365 dni”, zdarzało mi się trafiać na próby domorosłej psychoanalizy – erotyczne romanse miały jakoby świadczyć o podświadomych potrzebach czytelniczek zmęczonych równością i samodzielnością. Tyle że nie trzeba było daleko szukać, żeby dostrzec w nich remake starych powieści sensacyjnych o hrabinach w szponach drani – tak samo ekscytujący i oburzający zarazem, choć dostosowany do zdecydowanie bardziej liberalnych czasów, w których można pokazywać znacznie więcej. Oczywiście, za recyklingiem starych pomysłów stoją wyrachowane decyzje wydawnicze, jednak inaczej należy spojrzeć na to, czego szuka w nich czytelnik.
Pozwolę sobie na przypuszczenie, że czytelnik szuka czegoś innego niż rozrywki – bo też pragnienie baśni ma inne źródła. Szuka czegoś bardziej znaczącego. Chodzi o chęć doświadczenia, przeżycia czegoś przy pomocy własnej wyobraźni, i jest to potrzeba poważna, nawet jeśli ktoś realizuje ją przy pomocy cynicznie wypuszczonego na rynek produktu.©