Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W Brukseli przegrywamy przede wszystkim wojnę z koncepcją Europy dwóch prędkości.
Już wiosną eurokraci ostrzegali, że sprawa tzw. pracowników delegowanych – personelu, który firmy z jednego kraju UE wysyłają na kontrakt do drugiego – będzie policzkiem, który stare kraje członkowskie z premedytacją wymierzą młodszym kolegom z unijnych ławek. Chodziło oczywiście o pieniądze. Polskie TIR-y na niemieckich autostradach czy rumuńscy cieśle na budowach we Francji stali się zbyt poważnymi rywalami dla miejscowych firm. Przepisy pozwalają, by delegowany zarabiał przynajmniej pensję minimalną kraju, w którym pracuje, ale ubezpieczenie społeczne może opłacać w państwie, które go deleguje. W marcu Komisja Europejska przychyliła się więc do stanowiska Francji, że taki dumping socjalny tworzy nierówną konkurencję. Polska stała z kolei na stanowisku, że delegowanie pracowników na obecnych warunkach to wcielenie fundamentalnej unijnej zasady swobody przepływu pracowników. Obie strony miały rację, istniało więc również pole do kompromisu.
Ostatecznie popierany przez Warszawę wniosek o wydłużenie czasu delegowania do dwóch lat przepadł w głosowaniach; skrócono go do roku. Polsce udało się tylko wyszarpnąć 4 lata moratorium, co i tak wygląda na sukces, zważywszy na temperaturę ostatnich sporów Polski z UE. Jeszcze w 2015 r. na prośbę Warszawy Berlin poparł nasz wniosek o wstrzymanie unijnych prac nad zmianą przepisów o pracy delegowanej. Dziś taki scenariusz czyta się jak tanie political fiction. Dyplomacja polegająca na wtykaniu drzewca biało-czerwonej w unijne szprychy może i podoba się elektoratowi w kraju, ale też sprawia, że w Unii, która dąży do silniejszej integracji, coraz mniej państw członkowskich ma ochotę wysłuchiwać polskich pohukiwań dobiegających z naszego narodowego kącika. ©℗