Powrót do puszczy

Na co dzień wyludnione Ławy są na mapie tylko kropką pośród zieleni Kampinosu. Ale raz w roku, latem, wieś ożywa.

05.09.2017

Czyta się kilka minut

Coroczne spotkanie mieszkańców dawnej wsi Ławy, wykupionej i wysiedlonej w latach 80. XX w. przez Kampinoski Park Narodowy /  / DAREK GOLIK
Coroczne spotkanie mieszkańców dawnej wsi Ławy, wykupionej i wysiedlonej w latach 80. XX w. przez Kampinoski Park Narodowy / / DAREK GOLIK

Stołów jest kilkanaście. Stoją w pięciu rzędach na dawnym podwórku Kazimierza Rogali. Dawniej był tu murowany dom: dwie izby, sień, kuchnia. Obok drugi, letniak, obora, stodoła, mała komórka i jeszcze szopa. Teraz jest łysa polana z dwiema imponującymi lipami. Zostały tylko murowane słupy od bramy i piwnica, którą pracownicy Kampinoskiego Parku Narodowego przerobili na miejsce hibernacji nietoperzy.

Grażyna Paradowska, jej brat Bogdan Czekała i sąsiad Andrzej Regulski trawę skosili w piątek. W sobotę rano przywieźli stoły, na każdym położyli obrus, sztućce, napoje. Na gałęziach zawiesili kolorowe serpentyny i baloniki. Rozstawili grill, keyboard, podłączyli nagłośnienie. W piwnicy schowali 25 kg kiełbasy, 5 kg kaszanki. Do picia 30 butelek wina z dzikiej róży, piwo, wódka. Z bezalkoholowymi dało to razem ponad sto litrów napojów.

Sygnał dał listonosz

Do Ław idzie się zielonym szlakiem pieszym od parkingu w Roztoce lub niebieskim z Zaborowa. Z jednej i drugiej strony to godzina marszu – szeroką przesieką wśród sosnowego boru. Miejscami las ma już wiek rębny, ale że to obszar chroniony, to człowiek pozwala drzewom rosnąć. Na turystycznej mapie Ławy, podobnie jak kilkadziesiąt innych wsi w puszczy, wzięto w nawias. Na zdjęciu z listopada 1996 r. jest jeszcze co prawda tablica z nazwą, ustawiona na rozstaju dróg z drewnianym krzyżem, ale trzeba się nieźle napatrzeć, żeby spod warstwy rdzy wyłowić jakiekolwiek litery. Dziś dopiero wejście w wysoką trawę pozwala odnaleźć ślady dawnych zabudowań: zarośnięte fundamenty, walające się cegły, betonowe słupy, którymi kiedyś szedł tu prąd. Więcej mówi przyroda: zdziczałe drzewka owocowe, krzaki bzu i jaśminu, samotne rosochate dęby.

Grazyna Paradowska i jej brat Bogdan na fundamentach spizarni rodzinnego domu / Fot. Darek Golik

Podobno pierwszy na wyjazd zdecydował się listonosz. Naopowiadał ludziom o tym, że w Warszawie czeka na nich dużo pracy, i wszyscy ruszyli za nim. Ale nikt nikogo nie przymuszał do wyprowadzki.

Kampinoski Park Narodowy powołano w 1959 r. (w 2000 r. został wpisany na światową listę rezerwatów biosfery UNESCO). Motorem napędowym było małżeństwo naukowców, Jadwiga i Roman Kobendzowie. Chcieli za jego pomocą chronić ostatni duży fragment mazowieckiej części puszczy, która jeszcze w średniowieczu porastała ziemie na wschód od Wisły. To nie były zupełnie dzikie tereny – co najmniej od XVI wieku prowadzono regularny wyrąb Puszczy Kampinoskiej. Za wycinką szło osadnictwo. Kiedy Kobendzowie zakładali park narodowy, na jego terenie w 71 wsiach mieszkało 5 tys. osób. W kolejnych latach liczba ta wciąż rosła. Spośród niemal 41 tys. ha, które objęto jego granicami, prawie połowa – 18,5 tys. ha – znajdowała się w prywatnych rękach. W większości były to położone pomiędzy pasami wydm tereny niegdyś podmokłe, które jeszcze w XIX i na początku XX wieku osuszano. Nowo powstały park narodowy zapobiegł realizacji kolejnego, dziesięcioletniego projektu melioracji bagien na potrzeby rolnictwa.

W latach 70. coraz głośniej mówiło się, że aby skutecznie chronić przyrodę, trend trzeba odwrócić. Nie osuszać, ale przywra- cać bagna pradoliny Wisły. Żeby tak się stało, należało ograniczyć, a najlepiej zlikwidować puszczańską gospodarkę rolną. W 1975 r. Rada Ministrów uruchomiła (kontynuowany do dziś) program wykupywania gruntów należących do 68 wsi. Nie wysiedlano całych skupisk ludności; transakcje odbywały się na zasadzie dobrowolności. Ale park dawał dobre pieniądze, więc ludzie je brali, porzucali ojcowizny i zaczynali życie w nowym miejscu. Większość ze 161 mieszkańców Ław wyniosła się do 1980 r. Raczej niedaleko, do Zaborowa, Wólki, Mariewa, Wiktorowa. Inni kilkadziesiąt kilometrów dalej.

Osada na przeprawie

Moment wyjazdu Grażyna Paradowska pamięta, jakby to było wczoraj. – Patrzyłam za siebie i wydawało mi się, że zaraz z żalu pęknę. Czemu ja rodziców nie powstrzymałam? Może gdybyśmy się wszyscy dogadali, dałoby się inaczej? Ale sądzę, że tu jeszcze kiedyś ktoś się pobuduje. Pewnie bogacze. No, teraz to co prawda park narodowy, ale przecież władza robi różne rzeczy. Bo gdzie jest takie powietrze jak na Ławach? Dla mnie nie ma ładniejszego miejsca, patriotką tutejszą jestem.

Grzegorz Rogala, Teresa Mikusek (z domu Rogala), Ryszard Rogala i Przemysław Mikusek w miejscu, gdzie stał ich dom / DAREK GOLIK

Przemysław Mikusek, rocznik 1975, a więc jeden z najmłodszych ławian, twierdzi, że kiedyś wieś nie miała w sobie nic z lasu. Widziało się na dwa kilometry w jedną i w drugą stronę. Na horyzoncie malowały się piaszczysta Ławska Góra i dębina Zaborowa. – Budziłem się rano, otwierałem okno i półtora metra od siebie miałem mnóstwo jaskółek.

Mikusek mieszkał w Ławach tylko sześć lat. Potem, już jako dorosły, zajął się historią wsi. Dziś potrafi z dużą dozą prawdopodobieństwa umiejscowić w czasie jej początki.

Pierwsze zabudowania powstały zapewne jeszcze przed 1800 r. To były dwie zagrody za strugą, wówczas jeszcze nieuregulowaną. Dlaczego nazwa Ławy? Jedni twierdzą, że to od karczemnych ławek, inni, że raczej od piaszczystej łachy na bagnach. Mikusek ma własną teorię. Nieżyjący już stryj powiedział mu kiedyś, że chodziło o przeprawę przez strugę. Potem w atlasie geograficznym Królestwa Polskiego znalazł potwierdzenie, że rzeczownikiem ławy nazywano kiedyś mosty. A więc pierwsi mieszkańcy wsi mogli się tu sprowadzić właśnie po to, by pilnować przeprawy. Z czasem wieś rozlała się na obie strony rzeczki (która potem stała się Kanałem Zaborowskim, odwadniającym wschodnią część południowego pasa bagiennego Kampinosu; prace rozpoczęto w 1868 r., ale zakończono dopiero w latach 70. XX w.).

Analizując stare mapy i księgi parafialne, Mikusek ustalił, że największy rozrost wsi nastąpił w połowie XIX w. Następne stulecie w Ławach to już osobiste wspomnienia jego przodków. Pradziadek przyszedł na Ławy podczas I wojny światowej. Dziadek, urodzony już we wsi w 1925 r., wspominał, jak przed II wojną wojskowi testowali na Ławskiej Górze ciężki sprzęt: czy poradzi sobie na piaszczystych drogach polskiej prowincji. Kampinoskie wydmy świetnie się do tego nadawały.

We wrześniu 1939 r. dziadek siedział na tej Ławskiej Górze i obserwował zmagania pilotów. Zapamiętał taką scenę: polskie PZL, stacjonujące na tymczasowym lotnisku w Zaborowie, siedzą na ogonie niemieckiego junkersa i tłuką w niego seriami. Junkers spada na Debły i się zapala.

Potem jest 1944 r. Niemcy tłumią powstanie warszawskie i idą na puszczę, by ostatecznie rozprawić się z partyzantami z grupy Kampinos. Po drodze palą wsie. Z wozów pancernych strzelają pociskami zapalającymi, które załatwiają sprawę. Ludzie pochowani w piwnicach, nikt nie wystawia głowy. Ale nagle niejaka Baranowska, z dziećmi na rękach, staje przed swoim domem, naprzeciwko niemieckiego pochodu. Nie pada już ani jeden strzał. Z dymem idzie tylko pół wsi, Niemcy jadą dalej.

Ryby, krowy i siano

Ławska historia Grażyny Paradowskiej zaczyna się w dniu jej narodzin w 1955 r. – Dom był cały z drewna, dwuizbowy, ze słomianym dachem. Miałam 13 lat, jak podłączyli nam we wsi światło. Rok wcześniej jednak stary dom się spalił. W letniaku przemieszkaliśmy do kolejnej wiosny, w tym czasie ojciec stawiał nowy na placu obok obory.

Ale jeśli zapytać ją o to, jak się żyło w Ławach, zaczyna od szczupaków: – Własnoręcznie łapałam ich w kanale całe miski. I jeszcze płocie. Wrzucaliśmy je do worka, potem skrobanie, patelnia, tłuszcz. Nikt nie miał lodówki, więc jak się złapało 50 kg ryb, to trzeba było od razu je zjeść i jeszcze rozdać po wsi. Wszystko inne sprzedawało się w Warszawie: konwalie, jagody, grzyby.

Pamiątkowe zdjęcie uczestników zjazdu / DAREK GOLIK

– Mieliśmy świetne warunki do hodowli bydła, no i jeszcze zbyt prawie na miejscu, bo w Warszawie. To wszystko były pola, a nie krzaki – mówi Andrzej Regulski, rocznik 1949, i pokazuje ręką oddalone o 400 m miejsce, gdzie gospodarstwo mieli jego rodzice.

Kazimierz Pytlakowski, rocznik 1943: – Woziliśmy z braćmi siano na Nowolipki, bo tam robili z nich materace. I jeszcze do szpitala na Płocką. Tam na potrzeby eksperymentów trzymali króliki, świnki morskie, białe myszki, a my im to siano kładliśmy do klatek. Z tego się żyło. Kto nie był zaradny, miał problem.

Najistotniejszy był hart ducha. Do najbliższego Zaborowa, gdzie była m.in. szkoła, szło się pieszo pięć kilometrów drogą lub trzy na skróty przez łąki. Najgorzej było zimą. – Wszędzie śnieg i zaspy. Pamiętam najtęższą zimę, to był 1962 lub 1963 rok. 35 stopni mrozu. Wszyscy zostawali w domach, mnie jednego ojciec do szkoły wyganiał – wspomina Regulski.

– Zawodówkę miałam w Ursusie – opowiada Paradowska. – Musiałam iść do Zaborowa, stamtąd jechałam autobusem na Nowotki, potem na Włochy, a tam łapałam pociąg. Jak się na niego spóźniłam, to miałam 15 minut wzdłuż torów. Więc jak wyszłam o 5.30, to o 8 byłam na miejscu. Jej ojciec wyjeżdżał z handlem do Warszawy o godz. 22. Jechał całą noc, a gdy sprzedał towar, w domu był kolejnego wieczora. Czasem czekali na niego z nadzieją, że przywiezie kiełbasę.

Bramka na moście

Do połowy lat 90. populacja położonych na terenie parku narodowego wsi zmniejszyła się pięciokrotnie. Upaństwowiono niemal 10 tys. ha, a więc niemal dwie trzecie planowanej do wykupu powierzchni. Dobrowolny charakter transakcji zapobiegł konfliktom parku z sąsiadami, ale równocześnie zamienił go w mozaikę własności prywatnej i państwowej. Działki oddane przyrodzie zalesiano. Ci, którzy w puszczy zostali, musieli liczyć się z utrudnieniami w gospodarowaniu. Pierwszy z brzegu przykład to wiosenne roztopy – długo stojąca na łąkach woda sprzyja przyrodzie, jednocześnie będąc zmorą rolników.

A przede wszystkim rosła presja zewnętrzna na puszczę. Rozrastające się przedmieścia Warszawy zaczęły podchodzić pod nią coraz bliżej. Puchły położone na granicy parku wsie. Puszcza Kampinoska stała się enklawą zieleni na coraz bardziej zurbanizowanym Mazowszu. To zrodziło kolejne zagrożenia – jej położoną bliżej Warszawy część mieszkańcy stolicy coraz częściej traktowali – i wciąż traktują – nie jako ostoję dzikiej przyrody, lecz podmiejski park.

Po wyprowadzce Paradowska wracała do Ław regularnie. Zwykle to były spacery, choć marzyło jej się spędzić w opuszczonej wsi noc. Ale sama się bała, więc w 2009 r. wymyśliła, by sprosić dawnych sąsiadów. W Zaborowie spotkanie zapowiedział ksiądz z ambony, potem informacja szła od ucha do ucha. Przyjechało ponad sto osób, bawili się znakomicie. I od tamtej pory tak co roku w lecie, frekwencja nigdy nie spadła poniżej 80 ławian i ich potomków.

– Wszystko się zmienia, więc dobrze tak czasem wrócić do tego, co było kiedyś – mówi Regulski. – A ze wspomnieniami już tak jest, że im starsze, tym lepsze.

Program jest co roku ten sam. Zaczynają punktualnie w południe mszą przy krzyżu na rozstaju dróg. To, co zbiorą na tacę, idzie na spotkanie w kolejnym roku. (W tym budżet zamknął się w 700 zł). Po mszy kto może bierze ławkę pod pachę i przenosi kilkaset metrów na dawne podwórko Rogali. Biesiadują do popołudnia. Raz skończyli o godzinie 21. Poszli wtedy na most. Dziś to dwie metalowe kratownice przerzucone nad Kanałem Zaborowskim. W czasach, gdy wieś tętniła życiem, był z bala, szeroki na cztery metry i długi na pięć. Wtedy też chodzili się tam bawić. Mieli swojego grajka, pili, tańczyli do nocy. Czasem ktoś spadł do kanału. W tamtych czasach zawsze była w nim woda. Więc nie dziwne, że parę dekad później to właśnie na moście kontynuowali zabawę. Zaczepiali rowerzystów, robili weselną bramkę i nie przepuszczali bez wspólnego toastu.

– Jak to dzisiaj wspominam, to mam wrażenie, że tutaj ludzie ciągle się bawili. Pamiętam rozłożone kocyki, jakieś jedzenie, alkohol, muzykę. Ciasta się zawsze napiekło – Marzena Rogala nie pochodzi z Ław, ale z mężem i dziećmi przyjeżdżała do mieszkających na końcu wsi teściów. Potem, na początku lat 70., kupili tu działkę i zbudowali letniskowy domek. Stał po prawej stronie drogi, przed kępą olszyny. Kolorowy, bo córka Hanna namalowała na ścianie lalkę i jeszcze parę innych obrazków.

– Miałam pólko, ziemniaki ogrodzone płotkiem – mówi Rogala. – Tu w ogóle nie było drzew, wszystko wykoszone, więc gdzie dokładnie stał dom, to trudno powiedzieć. Na pewno za tym jaśminem mieszkała Wiesia Rogala, córka Antoniny. A ten dąb? Tu było dużo dębów. Zaraz... ten musiał być największy, więc nasz domek stał dokładnie tu! Waldek, mąż córki, pożyczał od mojego męża motocykl. Kiedyś go zepsuł i potem naprawiał go właśnie pod tym dębem.

Piknik prymasa

– Tu, gdzie te dwie fałdy terenu, była duża izba domu dziadków. W niej stał telewizor – mówi Marcin Mikusek, brat Przemysława. – Co roku przyjeżdżaliśmy do nich na Wigilię. Choinka, stół zastawiony. Ale punktualnie o godzinie 20 babcia z dziadkiem wszystkich nas uciszali i włączali telewizor, bo prymas Józef Glemp wygłaszał orędzie do narodu. Dziadkowie traktowali to jak świętość.

W 2008 r., już jako dorosły człowiek, Marcin Mikusek przyjechał do Ław z żoną i mamą na wycieczkę majową. Nie było jeszcze szlabanu grodzącego drogę do lasu, więc wjechali pod samo gospodarstwo dziadków. Na dawno opuszczonym podwórku zobaczyli starannie wykoszoną trawę i leśniczego zarządzającego tym obrębem.

– Podchodzę, pytam, o co chodzi, a on: „Glemp tu był”.

Prymas kochał puszczę, często do niej przyjeżdżał, odprawiał msze, raz na kilka lat spędzał urlop. I tak było właśnie wtedy – władze parku narodowego zorganizowały mu majówkę w Ławach.

– Kilka lat później znalazłem zdjęcie zrobione tego dnia – opowiada Mikusek. – Na tej górce widać Glempa, wspomnianego leśniczego i jeszcze ówczesnego dyrektora parku. Są też kwitnące bzy, pod tą akacją. Ale najlepsze jest to, że prymas stoi dokładnie w miejscu, gdzie znajdował się duży pokój chałupy dziadka. Co do metra tam, gdzie dziadek miał telewizor. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2017