Powinności i interesy

Polska zapowiada ofensywę dyplomatyczną na Wschodzie, jednak zapowiedzi rządu nie spotkały się z żywszą reakcją opinii publicznej. Wynikać to może z pewnego uśpienia dotyczącego wschodniej polityki. Dyskusja na ten temat krąży bowiem od dłuższego już czasu wokół rytualnych zaklęć i sprowadza się do zgody, że w naszym interesie są suwerenni i demokratyczni sąsiedzi.

05.09.2006

Czyta się kilka minut

Równie szeroko przyjęta jest opinia o wrogości Rosji wobec Polski, a każde działanie Polaków na Ukrainie czy Białorusi wywołujące irytację Kremla przyjmuje się za zgodne z polską racją stanu.

Tymczasem sytuacja polityczna zarówno w naszym regionie, jak i w Unii Europejskiej ulega zmianie - i ciągła dyskusja nad strategicznymi oraz taktycznymi posunięciami Polski odnośnie Ukrainy, Białorusi, a także Rosji jest potrzebna.

W koło niewesoło

- Zaangażowanie na Wschodzie, zwłaszcza po Pomarańczowej Rewolucji na Ukrainie, było jednym z trzech filarów naszej polityki zagranicznej, obok sprawy konstytucji europejskiej i obecności w Iraku - mówi Bartłomiej Sienkiewicz, analityk i ekspert ds. Europy Wschodniej. - To one podnosiły rangę Polski w świecie i pozwalały grać powyżej rzeczywistego jej potencjału.

Dziś, zdaniem Sienkiewicza, z tych filarów niewiele zostało. Nadużyciem byłoby obarczanie winą jedynie obecnej ekipy rządzącej. Każdy byłby bezradny wobec tak niezależnych czynników jak wybory polityczne Ukraińców czy zbliżenie amerykańsko-niemieckie, które eliminuje Polskę z roli strategicznego partnera USA. Mszczą się natomiast zaniechania rządu Marka Belki, który ograniczył się do administrowania krajem w czasie, gdy wokół Polski wiele się zmieniało.

Bardziej stonowaną opinię prezentuje Jacek Cichocki, dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich: - Nie potrzebujemy obecnie radykalnej zmiany głównych kierunków polskiej polityki wschodniej. Nie ma innej zgodnej z interesem Polski drogi poza pogłębianiem współpracy z naszymi wschodnimi partnerami i zbliżaniem ich do UE i NATO. Potrzebne jest za to dostosowanie naszej polityki do sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy po wejściu do zachodnich struktur oraz większa jej koordynacja wewnątrz kraju.

Tymczasem Unia Europejska nie wspomaga polskiej polityki na Wschodzie. Liczono, że nasz głos w sprawach wschodnich zwiększy siłę wschodniego lobby, proporcjonalnie do liczby członków Unii. Mieliśmy nadawać ton, a zarazem otrzymywać z Brukseli wsparcie. Ale jest inaczej. To, zdaniem Leopolda Ungera, komentatora politycznego belgijskiego dziennika "Le Soir", między innymi efekt kryzysu całej polityki zagranicznej Unii. - Oczywiście w temacie wschodnim rzecz wygląda najgorzej i cenę za to w pierwszej kolejności płaci Polska - mówi Unger. - Nawet nasi partnerzy z Grupy Wyszehradzkej nie zabierają w sprawach Wschodu głosu i czerpią zresztą z tego korzyści. Goszczą też Putina, co na razie Polsce nie grozi.

Problem ma wymiar tyleż globalny, co przyziemny. - Od roku nie jesteśmy np. w stanie spowodować reakcji Unii na blokadę eksportu polskiego mięsa do Rosji - przypomina Sienkiewicz.

Najbardziej niepokojąca w naszej polityce wschodniej, zdaniem Sienkiewicza, jest jej samotność. Z tą opinią zgadza się Bogumiła Berdychowska, ekspert ds. ukraińskich, według której Polska to jedyny kraj Środkowej Europy naprawdę zainteresowany Europą Wschodnią. Oznacza to dodatkowy ciężar, spadający na Warszawę. Jeśli bowiem nasze członkostwo w Unii ma mieć dodatkowy sens, to powinien nim być właśnie wkład do polityki wschodniej Wspólnoty. Zarazem aktualna pozostaje teza prof. Krzysztofa Skubiszewskiego, że nasza polityka wschodnia jest funkcją relacji z Zachodem. - Możemy uprawiać z Niemcami dyplomatyczny ping-pong i zagrać się nawet na śmierć, ale musimy mieć świadomość, że wtedy, oprócz nas, przegrywa cały region - przestrzega Berdychowska.

Groźnym skutkiem obsuwania się pozycji Polski w Unii może być spadek jej znaczenia w oczach sąsiadów. Zdaniem Jakuba Boratyńskiego z Fundacji Batorego, Ukraina coraz częściej ogląda się na Berlin i wiąże nadzieje z niemiecką prezydencją w Unii, która rusza z początkiem 2007 r.:­ - Być może to myślenie życzeniowe, a może realna ocena? Nie możemy zakładać, że Kijów jest na nas skazany - mówi Boratyński.

- Ukraińcy zobaczyli naszą słabość w Unii - dodaje Sienkiewicz. - Owszem, dalej będą nas wykorzystywać do akcji propagandowych. To nie wymaga wysiłku. Jednocześnie orientują się na Niemcy i USA, a częściowo na Rosję. W tym trójkącie Polski nie ma.

Moskwa nie wierzy Polsce

Najpoważniejszą przeszkodą polskiej ofensywy na postradzieckim terytorium będzie polityka Moskwy. W opinii Sienkiewicza Rosjanom udało się wyizolować polską politykę wobec Rosji z polityki unijnej. Polakom przypina się też łatkę rusofobów. - Moskwa jest tego świadoma - mówi Sienkiewicz. - Chce, byśmy pod względem wiarygodności energetycznej doszlusowali do poziomu Ukrainy. Dlatego spodziewam się kłopotów w tej materii. Rosja nie ma interesu w normalnym dialogu z Polską, a czas gra na jej korzyść.

Naciski, jakie pod adresem PGNiG formułuje Gazprom odnośnie kontroli nad spółką EuroPolGaz, są dobrą ilustracją czekających nas problemów. Tymczasem kraje starej Unii życzyłyby sobie, aby Polska robiła mniej hałasu, jeśli idzie o wschodnią politykę. - Hasło "Rosja najpierw!" wraca do mody - mówi Unger. - Lipcowy szczyt G8 w Petersburgu pokazał to z całą mocą. Istnieje ryzyko, że Europa dojdzie do przekonania, iż popieranie wątpliwych rewolucji demokratycznych się nie opłaca. Mówiąc cynicznie, z polskiej perspektywy wyglądać to może podobnie.

Zdaniem Ungera w Brukseli panuje pogląd, że błędem było potraktowanie Pomarańczowej Rewolucji jako aktu antyrosyjskiego. Niepotrzebnie wyciągnięto to na pierwszy plan. Należało podkreślać jedynie wsparcie demokracji. Europa drugi raz tego błędu nie popełni. Tymczasem w Polsce w 2004 r. tyleż cieszono się ze zwycięstwa Wiktora Juszczenki, co z porażki Rosji. Zaostrzenie polityki Moskwy wobec Warszawy interpretuje się głównie jako odpowiedź na pomoc udzieloną Ukraińcom.

- W stosunkach z Rosją mamy małe pole manewru, tym bardziej że na Kremlu nie ma chęci zmiany klimatu tych stosunków - ocenia Jacek Cichocki. Zwraca jednak uwagę, że pola realnych konfliktów ograniczają się do energetyki i oceny historii. W tej pierwszej kwestii przede wszystkim musimy zwiększyć bezpieczeństwo energetyczne Polski przez dywersyfikację dostaw gazu i troskę o rynek wewnętrzny. Takie działania mogą siłą rzeczy zwiększać napięcia z Rosją.

Być może roztropniej byłoby wpisać się w ogólną unijną tendencję? Ale w Polsce brak przyzwolenia dla takiej polityki. Berdychowska: - Jeśli ktoś wyobraża sobie, że opcja, w której uznalibyśmy tereny za naszą wschodnią granicą za strefę wpływu Rosji, byłaby czymś równoważnym do dobrych stosunków z Ukrainą i Białorusią, jest niepoważny. Polityka Kremla wyklucza taką opcję. Po drugie, ignorując interesy narodów mniejszych, nie zapewnimy sobie bezpieczeństwa. Gdzie drwa robią, lecą wióry. A te wióry polecą na nas.

W poszukiwaniu zrozumienia

Brak konkretnej wschodniej polityki Brukseli jest nie tylko dowodem braku zainteresowania tym regionem. - Unia sama z siebie nie zaangażuje się w żadną akcję na Wschodzie, ale z drugiej strony, choć nikt tego głośno nie powie, wszyscy liczą na Polskę i czekają na pomysły z Warszawy - uważa Leopold Unger.

Jacek Cichocki zwraca uwagę, że polityka zagraniczna Unii bywa wypadkową wewnętrznych układów. Cichocki proponuje wchodzenie w różnego rodzaju koalicje: - Moglibyśmy wspierać kraje mające swoje interesy np. w północnej Afryce w zamian za poparcie inicjatyw dotyczących Ukrainy. Tej sztuki wciąż musimy się uczyć. Musimy zacząć myśleć, że Unia to też Polska.

Zdaniem Pawła Kazaneckiego ze Wschodnioeuropejskiego Centrum Demokratycznego, Warszawa musi brać udział w dyskusjach o przyszłości Unii i szukać np. dialogu z krajami, które są zwolennikami przyłączenia Turcji. Można wtedy prezentować Ukrainę nie jako wschodnioeuropejski kraj postsowiecki, ale kraj rejonu Morza Czarnego. A przecież to rejon uznany w Unii jako teren szczególnego zainteresowania. W krótszej perspektywie Warszawa mogłaby wzmocnić dialog z sąsiadami.

- Powinniśmy starać się stworzyć automat, w którym polska inicjatywa w sprawach np. Białorusi jest także głosem Litwy i Łotwy. To jest wykonalne, choć wymaga wysiłku - uważa Sienkiewicz. Analityk wskazuje też inny kierunek: Skandynawię. - To naturalni sojusznicy - mówi. - Są bardziej podatni od Francji czy Niemiec na argumenty dotyczące Rosji. Nawet Finlandia z jej prorosyjskimi deklaracjami ma najtwardsze stanowisko spośród krajów UE, jeśli idzie o poluzowanie reżimu wizowego z Rosją.

Prezydent Litwy w 2004 r. był w Kijowie razem z Aleksandrem Kwaśniewskim. Litwa jest też krajem, na który białoruskie siły demokratyczne liczą w równym stopniu co na Polskę. Wilno, jak przed stuleciem, staje się dziś centrum białoruskiej myśli niezależnej. Jednak Litwa nie jest wielkim krajem i nie ma aspiracji, by nadawać ton w regionie. Berdychowska: - Jej udział przy Pomarańczowej Rewolucji był incydentalny. Dobrze, że Litwa angażuje się na Białorusi, ale nie widzę tam wolnych mocy przerobowych, które mogłaby rzucić na Ukrainę.

Zdaniem Kazaneckiego porozumienie co do wschodniej polityki możliwe jest nawet z Berlinem: - Niemcy i Polska to dwa kraje, które interesują się tym regionem. Niemcy ze względów handlowych, a Polska, bo sąsiaduje z tymi państwami. Dla Niemców priorytetem jest zysk, dla nas bezpieczeństwo, dlatego w kwestii gazociągu bałtyckiego pewnie musiało dojść do kolizji, ale w wielu innych stanowisko Niemiec można moderować. Jeśli w sprawie Białorusi mamy utrzymywać twardą pozycję, musimy mieć poparcie Unii i współpracę Niemiec - konkluduje Kazanecki.

Pragmatycy i romantycy

Ogólnie przyjęty konsens dotyczący wschodniej polityki Warszawy zakłada utożsamienie interesu Polski z interesem wschodnich sąsiadów i dążenie, aby były to kraje niepodległe, demokratyczne i europejskie.

O to, czy tak jest w istocie, toczył się w ostatnich latach jeden z nielicznych sporów dotyczących polskiej polityki wschodniej. Rozpoczął go Sienkiewicz tekstem "Pochwała minimalizmu" ("TP" nr 51/52 z 2000 r.). Został wtedy posądzony o wzywanie do pozostawienia byłych republik ZSRR samym sobie. Tymczasem wychodził z założenia, że Polska nie jest w stanie prowadzić skutecznej polityki wobec Ukrainy czy Białorusi, i proponował, aby do Wschodu podchodzić "pragmatycznie", przyjmować sąsiadów takimi, jacy oni są, i starać się głównie zabezpieczyć narodowy interes.

Opcja "romantyczna" uważała zaś, że zmiany polityczne oraz społeczne zbliżające Ukrainę i Białoruś do Europy są możliwe. Więcej, działanie Warszawy na rzecz tych przemian jest opłacalne. Co ciekawe, Pomarańczowa Rewolucja na Ukrainie nie wpłynęła na zmianę poglądów żadnej ze stron. Zdaniem "romantyków" zwycięstwo pomarańczowych dowiodło słuszności angażowania się na Wschodzie po stronie sił demokratycznych, podczas gdy w opinii Sienkiewicza Ukraina jedynie pokazała, że istnieje potencjał do tworzenia się społeczeństwa innego niż klasyczne postsowieckie. Ale, dodaje dziś Sienkiewicz, przekonanie, że Ukraina to Europa Środkowa, w której możliwa jest transformacja na modłę czeską czy polską, to błąd, w wyniku którego źle postrzegamy rzeczywistość.

Różnice między obiema opcjami najlepiej oddają chyba dwie wypowiedzi.

Sienkiewicz: - Nasz interes jest taki, aby sąsiedzi Polski, niezależnie kto nimi rządzi, musieli traktować nas jako stałego i niezbywalnego partnera. Taką politykę buduje się w oparciu o konkretne interesy ekonomiczne.

Kazanecki: - Polska potrzebuje istnienia krajów niepodległych i oddzielających nas od Rosji. Najlepiej, by były to państwa zaprzyjaźnione, o których można myśleć w kategoriach bezpieczeństwa militarnego i energetycznego. Na Białorusi, jak i na Ukrainie są podstawy do budowy społeczeństwa obywatelskiego. Dają one nadzieję, że kraje te zdecydują same o przyszłości i będzie to wybór demokratyczny. W naszym interesie jest rozwój takiego scenariusza. Stąd sens szeroko zakrojonej akcji na rzecz budowania społeczeństw obywatelskich.

Zdaniem Berdychowskiej model środkowoeuropejski dowiódł swej skuteczności i wyższości nad tym rodzajem transformacji, jaki stał się udziałem krajów bałkańskich: - Model Polski, czy sposób, w jaki rozpadła się Czechosłowacja, dają gwarancję stabilności i bezpieczeństwa. W tej części Europy do dramatów nie dochodzi.

Berdychowska wskazuje jeszcze na aspekt moralny: - To kwestia wartości, które decydują o wyjątkowości Unii. Jeśli Unia przeszłaby do porządku dziennego nad ograniczaniem wolności słowa i represjami, przestałaby być Unią.

Zdaniem Kazaneckiego rzecz nie tylko w imponderabiliach: - Niewątpliwie dla rządzącej w Polsce partii to ważne, by nie popierać reżimu postsowieckiego, ale opcja "romantyczna" dowiodła swej wyższości nie tylko z przyczyn moralnych. Na przykład z Łukaszenką próbowano się już porozumieć, ale bez efektu. W dłuższej perspektywie zgoda na odejście od procedur demokratycznych nigdy nie kończy się dobrze. Dlatego skuteczna polityka to nietolerowanie reżimu i jego izolacja, zaś jedyny sposób na zmiany to poparcie opozycji demokratycznej.

"Romantycy" nie są doktrynerami, np. przyjmowali zażyłość prezydentów Kwaśniewskiego i Kuczmy, podtrzymywaną nawet w czasach międzynarodowej izolacji ówczesnego prezydenta Ukrainy, za element koniecznych stosunków dwustronnych.

Być może tu spotykają się oba stanowiska, bo w momencie przesilenia w 2004 r. ta "pragmatyczna" przyjaźń zaowocowała "romantyczną" misją Kwaśniewskiego i przyczyniła się do znalezienia nad Dnieprem kompromisu. Gdy niedawno rozpadał się obóz pomarańczowych na Ukrainie, Europa była bezradna. Unger: - Polska dyplomacja pozbawiona jest instrumentu presji, jaką ma np. Rosja, ale osobowość Kwaśniewskiego sprawiła, że w 2004 r. to przyjaźń okazała się skuteczniejsza. Tak nie bywa zawsze, ale teraz brakło kogoś, kto, mówiąc wprost, przywołałby do porządku polityków z Majdanu.

Gdzie się kończy NATO...

Kwestia członkostwa Ukrainy w NATO to przykład rozdźwięku między "romantykami" a "pragmatykami". Zdaniem Kazaneckiego pożądana jest tylko jedna strategia: długofalowy lobbing na rzecz Ukrainy (a może kiedyś Białorusi) w Unii i NATO. - Nie ma takiej możliwości, aby w przypadku innego rozwoju wydarzeń te kraje pozostawały naszymi spokojnymi sąsiadami - mówi. - Kiedyś karierę robiła idea neutralnego międzymorza. Ale przy obecnej neoimperialnej Rosji to mrzonka. Ona nie pozwoli Ukrainie i Białorusi trwać pomiędzy Wschodem i Zachodem.

- Z punktu widzenia technicznego Ukrainie łatwo byłoby wejść do NATO - ocenia Berdychowska. - Ale to się nie stanie, jeśli politycy nie przekonają społeczeństwa. Świadomość co najmniej 30 proc. Ukraińców osadzona jest w sowieckich mitach, w których wrogość do NATO odgrywa sporą rolę. Do tego dochodzi zaangażowanie NATO w Serbii w 1999 r., co na Wschodzie Europy odebrano jako akcję wymierzoną we wspólnotę prawosławno-słowiańską. Akcja informująca o NATO wymagałaby dziś nadludzkiego wysiłku.

Wysiłku tego Ukraina nie podejmuje. W "Uniwersale jedności narodowej", podpisanym przez główne siły tworzące obecną koalicję w Kijowie, zapisano, że decyzja o członkostwie w NATO zapadnie drogą narodowego referendum. Przeciwnicy Sojuszu mogą spać spokojnie.

- Nigdy nie było próby wytłumaczenia, czym jest NATO. Żaden rząd ukraiński nie podjął się przygotowania gruntu pod członkostwo - przyznaje Kazanecki.

W efekcie choć wejście Kijowa do NATO wydawało się celem osiągalnym, niedawne antynatowskie protesty na Krymie, jak i niezdecydowanie ukraińskich polityków sprawiły, że Sojusz nie jest już przekonany do tej koncepcji.

Inaczej problem widzi Sienkiewicz. Jego zdaniem należy głośno zapytać, czy aby na pewno Ukraina powinna być członkiem NATO. Nie chodzi tylko o rzeczywiste niskie poparcie dla tego projektu nad Dnieprem. - NATO z Ukrainą to zupełnie inny Sojusz niż ten, do którego wstępowaliśmy. Przyjmując Kijów do siebie, NATO przejdzie transformację od organizacji militarnej do politycznej, w której zdolność obronna będzie traktowana wtórnie. Czy to aby na pewno jest NATO, jakie leży w naszym interesie? Wątpię - mówi Sienkiewicz.

Zgadza się z nim Boratyński: - Zapanował tu pewien automatyzm myślenia i brak rozróżnienia między NATO a UE. Warto jeszcze raz przeanalizować tę kwestię.

Z kolei Jacek Cichocki nie dostrzega większego problemu: - Czy możemy sobie wyobrazić sytuację, w której Polska blokuje wejście tego kraju do NATO? Może i jesteśmy zakładnikami wygłaszanych deklaracji i konsensu w tym temacie, ale tego już nie zmienimy. Zastanówmy się lepiej, jak zabezpieczać nasze interesy, czyli wspierać Ukrainę i mieć coś z tego.

...a gdzie Europa?

Członkostwo w Unii wywołuje na Ukrainie mniej kontrowersji. Polska widziała się do niedawna w roli adwokata Kijowa w Europie. Ale rolę tę odgrywać jest podwójnie trudno: ani Unia nie czeka na Ukrainę, ani ta nie jest wzorowym uczniem. Unger: - Ukraina ma jak najgorsze notowania. Przyczyną jest trwający kilka miesięcy pat w parlamencie i rozpad pomarańczowego obozu. Przeważa rozczarowanie i wątpliwość co do zdolności prowadzenia przez Kijów polityki na europejskim poziomie.

Rząd Wiktora Janukowycza musi dopiero zapracować na wiarygodność. Na razie deklaruje kurs proeuropejski. Czas zweryfikuje te deklaracje. Zdaniem Ungera w Brukseli nikt nie ma pomysłu, co robić z Ukrainą. Także dlatego, że to, co się dzieje, wykracza poza teren, na jakim pomoc jest możliwa, i mimo najlepszych chęci więcej zrobić się nie da: - Organizacje pozarządowe są na swoim miejscu, pieniądze można im przelać w każdej chwili. Ale jeśli sami Ukraińcy nie odrobią zadań domowych, nic się nie zmieni.

Polska, zdaniem Berdychowskiej, nie powinna zrażać się ani nowym premierem Ukrainy, ani niechęcią Europy do jakichkolwiek deklaracji na rzecz Kijowa. - Walorem polityki jest również konsekwencja i cierpliwość. Owszem, lobbowanie na rzecz interesów Ukrainy w Unii jest teraz trudniejsze. Mamy złą koniunkturę, ale koniunktury nie są wieczne - mówi.

- Nie musimy ostro lansować członkostwa Ukrainy - przekonuje Cichocki. - W zamian definiujmy wyraźne cele i rozpisujmy je na szereg posunięć zbliżających ten kraj do Unii.

Zdaniem Boratyńskiego elity ukraińskie są pogodzone z tym, że członkostwo w Unii jest odległe, za to orientują się na inne formy integracji. Jednak w wielu sprawach brak postępu. - Ostatnie półtora roku zostało zmarnowane - mówi Boratyński. - Oczywiście wzmocniono fundamenty demokracji, takie jak wolne media czy demokratyczne wybory. Ale niewiele się dzieje w sprawach odczuwanych przez obywateli. Także dlatego, że oferta Unii jest skromna, jeśli idzie o programy stypendialne, ułatwienia wizowe itp. Jednocześnie mamy już negatywne zjawisko eurosceptycyzmu.

Berdychowska przyznaje, że na Ukrainie toczy się spór między opcją prozachodnią i prowschodnią. Ale jej zdaniem wprzęgnięcie Ukrainy w procesy integracyjne, bez względu na to, jakim statusem Ukrainy się to skończy, jest podstawowym interesem Ukrainy i Polski: - Ukraińscy politycy zdają sobie sprawę, że europejski wybór to kwestia codziennej pracy i zajmowania kolejnych przyczółków. Mają świadomość, że Europa to jedno z nielicznych w świecie środowisk rozwojowych. Tu są nowe technologie, przemysł i wiedza.

Cichocki: - To jedyny model modernizacji i rozwoju wypracowany w tej części świata. Na szczęście Rosja nie stworzyła dlań konkurencji.

- Zgoda, zwolennicy opcji zachodniej chcieliby powiedzieć, że Unia czeka na nich. To najtrudniejsze - przyznaje Berdychowska. - Ale już teraz możemy rozszerzać stosunki dwustronne. Musimy to robić, bo to nasz sąsiad i jakość naszego życia i bezpieczeństwa zależy w większej mierze od Ukrainy niż od paru innych krajów odgrywających większą rolę w polityce światowej.

Zainteresowanie Ukrainą w Europie jest jednak zdaniem Boratyńskiego widoczne: - Wystarczy rozmawiać z politykami czy urzędnikami niemieckimi. Mają w kwestii Ukrainy nieporównywalnie więcej do powiedzenia niż przed 2004 r. To prawda, że o integracji nie mówi się już głośno, ale żadna z deklaracji nie została odwołana, a artykuł 49. Traktatu o Unii Europejskiej, dający możliwość rozszerzenia, przecież obowiązuje.

Unger zwraca uwagę, że Europę wydarzenia na Ukrainie interesują o tyle, o ile zmieniają układ sił na kontynencie: - Zwycięstwo pomarańczowych i zmiana układu w regionie w 2004 r. zostały przyjęte z radością. I gdyby Polska miała pomysł, jak tę zmianę podtrzymać, Europa, przy wszystkich prorosyjskich nastrojach, by pomogła.

Kijów-Warszawa: wspólna sprawa?

Czy Polska jest w stanie odgrywać rolę adwokata Ukrainy w Unii i wspierać w Kijowie opcję prozachodnią? Dla wielu może się to wydawać oczywiste. Dla Sienkiewicza tymczasem problem jest wtórny: - Polska ma zbyt liczne interesy na Ukrainie, by popierać tylko jedną stronę, i to tę, która właśnie przegrywa. Nad Dnieprem nie doczekamy się podobnych do nas rycerzy na białych koniach. Skupmy się więc na polityce dającej nam pozycję, która żadnemu ukraińskiemu rządowi nie pozwoli przejść nad naszymi interesami do porządku dziennego.

Ukraina sprawia czasem wrażenie, jakby uważała wsparcie Polski za niewymagające starań. Gdy przed laty nie godziliśmy się na tzw. przewiązkę, a więc poprowadzenie transportu gazu przez Polskę na Słowację z pominięciem Ukrainy, argumentując to właśnie interesem naszego sąsiada, ten wydawał się sprawą niezainteresowany. Z kolei później pomarańczowy premier Jurij Jechanurow głośno spekulował, że jeśli nie dojdzie do skutku projekt rurociągu Odessa-Brody, Ukraina może porozumieć się z Białorusią i energię wysyłać przez Litwę z pominięciem Polski. Warszawa miewa też sporadyczne kłopoty z ukraińskimi blokadami na eksport mięsa czy innych towarów. Dojście do władzy Janukowycza zażegna niebezpieczeństwo konfliktu gazowego między Ukrainą i Rosją, co uspokoi Europę. Może za to sprawić, że Ukraina nie będzie oglądać się na energetyczny interes Polski.

Dlatego, zdaniem Sienkiewicza, konieczna jest rewizja polityki względem Kijowa. Według niego zaangażowanie Polski w 2004 r. nie przyniosło korzyści: - Jaki po Majdanie wystawiliśmy rachunek? - pyta analityk. - Jeśli efektem naszej obecności w Kijowie był tylko symbol, czyli otwarcie cmentarza we Lwowie, to nie było warto.

Z punktu widzenia tej optyki, wspieranie przez Polskę inicjatyw typu GUAM (stowarzyszenie Gruzji, Ukrainy, Azerbejdżanu, Mołdawii), postrzeganych jako antyrosyjskie, jest mało produktywne. Tym bardziej że to organizacja bez większych sukcesów czy wspólnoty interesów. Podłożem "pragmatyzmu" miałaby być gospodarka, wszak Polska otworzyła się na ukraiński biznes, i to ten rodem z Donbasu. To, zdaniem Sienkiewicza, kapitał polityczny.

Zniknięcia Warszawy z mapy zainteresowań Ukraińców nie obawia się Bogumiła Berdychowska. Według niej na stosunki między oboma krajami należy patrzeć długoterminowo i doceniać znaczenie symboli takich jak Cmentarz Orląt. Tylko z tej perspektywy można zrozumieć zmiany ostatnich lat. Berdychowska przytacza przykłady z przeszłości. W 1988 r. ukraińscy dysydenci zdecydowali się szukać kontaktów z polską opozycją, choć wydawało się to wbrew historii i geopolityce. Również gdy Ukraina znalazła się w izolacji za prezydentury Kuczmy, ówczesny premier Wiktor Janukowycz rozpoczął międzynarodową kampanię od Warszawy. Do stolicy Polski w tym samym czasie pielgrzymowała opozycja.

Berdychowska: - Oczywiście, Ukraińcy mają świadomość hierarchii w polityce zagranicznej i bez względu na to, jak by cierpiała nasza duma, nie pomylą USA z Polską. To nie znaczy, że nie jesteśmy odbierani jako partnerzy przydatni w rozmowie z wielkimi.

Stosunki bilateralne

Oddalająca się perspektywa integracji z Ukrainą przez międzynarodowe struktury wysuwa na pierwszy plan potrzebę wzmacniania relacji dwustronnych. Berdychowska wymienia konkretne narzędzia: wizy, granica i praca.

Przynajmniej do momentu wejścia Polski do strefy Schengen Ukraińcy mogą dostawać polskie wizy nieodpłatnie. Kłopot w ich dostępności, czyli w kolejkach pod konsulatami, które wydłużają się w okresach prac sezonowych. Z niezrozumiałych powodów Ukraińcy zaangażowani we współpracę gospodarczą, naukową czy polityczną otrzymują głównie wizy trzydziestodniowe, a nie roczne. Ukrainiec z wizą musi jeszcze przekroczyć granicę. To kolejny punkt, w którym Polska może wiele zrobić, choćby zwiększając liczbę przejść oraz usprawniając odprawy. Berdychowska: - Niezbędne jest "zhumanizowanie" granicy. To ciągle przestrzeń skorumpowana, na której panuje wolna amerykanka.

Trzeci element wciągania Ukraińców w orbitę Polski to otwarcie rynku pracy; obiecał to jeszcze rząd Belki. Nie ma dokładnych danych dotyczących liczby pracujących w Polsce na czarno Ukraińców. Mówi się o stu kilkudziesięciu tysiącach. Berdychowska: - Obecne procedury są zaporowe. Wymagają udowodnienia, że obcokrajowiec nie może być zastąpiony przez Polaka, co przy zbiorach czy na budowie jest niemal niemożliwe. Ponadto cała procedura trwa miesiącami, a truskawki czekać nie będą.

Dotychczas zalegalizowanie pracy obywateli ze Wschodu postulowały proukraińskie środowiska polityczne lub pozarządowe, ale od niedawna naciskają koła gospodarcze. Polscy farmerzy potrzebują rąk do pracy. Okazało się, że w tym roku ich brakło i część urodzaju nie została zebrana. Udogodnienia przygotowane przez ministerstwo pracy wejdą w życie we wrześniu. Nie rozwiążą trwale problemu, bo dotyczą tylko pracowników sezonowych.

A główny problem w relacjach naszych krajów, wedle Boratyńskiego, to duża deklaratywność, z której w praktyce mało zostaje. - Ze spotkań głów państw niewiele wynika, a im niżej, tym gorzej - mówi Boratyński. Tymczasem wiele zrobiłoby obudowanie polskiej ambasady instytucjami pomocowymi.

Sienkiewicz wskazuje na inne problemy, które trzeba było rozwiązać: - Zebranie od polskich przedsiębiorców spisu praw, które należy zmienić, by czuli się na Ukrainie bezpieczniej, nie jest problemem. Te zmiany można było wymusić w czasach rewolucji. Prezydenci starej Europy potrafią się wykłócać o interesy poszczególnych firm. W Polsce panuje przekonanie, że to nie przystoi. Otóż, jak długo takie przekonanie będzie pokutować, tak długo Ukraina będzie lekceważyć nasze interesy. Gdybyśmy ich rewolucję wykorzystali do wzmocnienia naszej obecności gospodarczej, tak, by była ona istotnym elementem ukraińskiego PKB, to dziś spalibyśmy spokojniej.

Dwa warianty

Trudniejsze zadanie czeka Polskę na Białorusi.

Znów za oczywistość uważa się wspieranie w tym kraju przemian, które doprowadzą do jego demokratyzacji. Tyle że reżim jest odporny na perswazję, a szanse opozycji dodatkowo zmniejsza fakt, iż Białoruś płaci cenę za rozczarowanie opinii międzynarodowej porewolucyjną Ukrainą. Unger rozwiewa złudzenia odnośnie zaangażowania Unii: - Owszem, w Brukseli Milinkiewicza będą przyjmować, bo to demokrata i miły człowiek. Ryzyko, że popsuje to stosunki z Łukaszenką, jest żadne, bo tych stosunków nie ma. Unia wie, że lepiej jest mieć państwo demokratyczne na rubieży, ale żeby sama z siebie podjęła działania? Co to, to nie. Tak będzie, dopóty na plac w Mińsku nie wyjdzie sto tysięcy ludzi i nie będzie tam stać miesiąc.

W Brukseli wrażenie robi tylko perspektywa przyłączenia Białorusi do Rosji. To wariant niepewny i Polsce trudno bić na alarm, by znów nie zostać posądzoną o sianie antyrosyjskiej paniki. Co zatem może robić Warszawa?

- Znane i przećwiczone są dwa modele polityki - mówi Kazanecki. - Pierwszy to wciąganie do gry urzędników wysokiego szczebla i próba ich "skorumpowania". Ta polityka ma na celu angażowanie ich w dalszą grę dyplomatyczną i w efekcie zmiękczenie reżimu. Próbowała tego zarówno Unia, jak i u nas SLD. Za każdym razem bezskutecznie.

Drugi model praktykowany był u schyłku rządów SLD, gdy zaczęły się problemy ze Związkiem Polaków na Białorusi. Wtedy prowadzono "wojnę" dyplomatyczną z Mińskiem. Pech chciał, że odbywało się to w czasie kampanii wyborczej i model ten został skażony populizmem na użytek wewnętrzny. Wyznaczył zarazem wysoki pułap moralny, prowadzący do tego, że wszelkie kontakty z reżimem wydają się zdradą demokracji i polskiej mniejszości reprezentowanej przez Andżelikę Borys.

Za pierwszym modelem optuje Sienkiewicz: - Mówi się, że Białoruś to ostatni reżim w Europie albo lotniskowiec rosyjski, a Łukaszenka to wróg publiczny. To sprawia, że nie mamy czego szukać na Białorusi, póki on tam rządzi.

Analityk uważa, że należy odrzucić spojrzenie, które narzuca białoruska opozycja, przekonująca, iż poparcie dla Łukaszenki jest minimalne i opiera się na fałszerstwach. Tymczasem jest ono społeczną rzeczywistością. Sienkiewicz jako przykład nieroztropności Polaków podaje wolną strefę ekonomiczną Mińsk. Interesy robią tam Rosjanie, Niemcy, Holendrzy, Francuzi, a Polacy w minimalnym stopniu: - Co się stanie, gdy Łukaszenka zniknie? Kto skorzysta na nowym rozdaniu? Z pewnością nie ten kraj, który jest dziś tam nieobecny - uważa Sienkiewicz. Więcej, jego zdaniem Unia nie jest zainteresowana zmianami na Białorusi.

Co zatem? Sienkiewicz uważa, że dyplomacja zna wiele sposobów i nie muszą one być zdradą białoruskiej opozycji. Polska na najwyższym szczeblu - prezydent, premier, MSZ - powinna przestrzegać unijnych sankcji nałożonych na Białoruś, ale nie powinna postulować ich zaostrzenia. Warszawa mogłaby zapraszać do siebie tych przedstawicieli białoruskiej nomenklatury, którzy nie mają zakazu wjazdu do Unii, i starać się

z nimi robić interesy. - Być może za pół roku Łukaszenka wytnie ich z posad, wtedy będą "nasi" - przekonuje Sienkiewicz. Polska powinna też korzystać z możliwości spotykania się z przedstawicielami reżimu na terenie krajów trzecich.

Postulatom Sienkiewicza nie sprzeciwia się Kazanecki, ale wyznaczyłby granicę na szczeblach białoruskiej administracji, powyżej której kontakt byłby niedopuszczalny. Podobnie Cichocki nie wyobraża sobie zbyt dalekiego poszukiwania dialogu. Ale, jak mówi, Polska i Białoruś jako sąsiedzi mają szereg problemów, które muszą rozwiązać. A to daje Polsce instrumenty niebezpośrednie, jak rynek pracy czy transport białoruskich paliw. To sprawia, że reżim też jest zainteresowany współpracą, a w zamian można załatwić konkretne interesy, dotyczące np. polskiej mniejszości. Dylematem dla Polski byłaby polityka Rosji dążąca do zjednoczenia z Białorusią. Łukaszenka stałby się wtedy obrońcą niepodległości. Boratyński, choć nie wierzy w skuteczność dialogu z reżimem, uważa, że w sytuacji głębokiego konfliktu rosyjsko-białoruskiego trzeba będzie wykonać gest, który wsparłby Łukaszenkę.

Kazanecki: - Musimy rozmawiać z rządzącymi elitami na Białorusi, zwłaszcza z gospodarczymi. Ale jest potrzebna też linia pozarządowa, czyli "romantyczna". One się nie kłócą.

Stara dobra dwutorowość

Jednym z elementów naszej wschodniej ofensywy ma być powołana pod auspicjami prezydenta fundacja promująca demokrację. Jej projekt jest w Sejmie. Zdaniem ekspertów pomysł wymaga korekt. Po pierwsze, fundacja nie powinna jednocześnie dawać pieniędzy innym organizacjom i sama przeprowadzać projektów. Może to prowadzić do postrzegania przez nią innych organizacji jako konkurencyjnych. Wedle projektu pracą fundacji kierować mają urzędnicy prezydenckiej administracji, co nie wydaje się najszczęśliwszym pomysłem.

Ale jest też problem polityczny. - Realizowanie czasem kontrowersyjnych zadań przed fundację może rzucać na prezydenta kraju podejrzenia o ingerowanie w wewnętrzne sprawy innych państw. To nie pomoże polskiej dyplomacji - przestrzega Kazanecki. - Europa ma wypracowany inny mechanizm.

Wspieranie sił demokratycznych zawsze wiąże się z oskarżeniem o polityczną działalność. Na Ukrainie, zdaniem Kazaneckiego, sprawa jest o tyle prostsza, że po rewolucji partie i organizacje zajęły się swoją pracą. Tymczasem na Białorusi opozycja polityczna i organizacje pozarządowe to jeden świat.

Boratyński nie widzi jednak we współpracy z partiami nic złego: - Można nawet wydzielić pulę publicznych pieniędzy na współpracę partii. Z otwartą przyłbicą mówmy, że partie są ważną częścią życia publicznego. A i nasi politycy wejdą w tryb myślenia, że projekt trzeba przemyśleć, przygotować i się z niego rozliczyć.

W tym roku Sejm uchwalił wielką sumę 80 milionów złotych na inicjatywy zagraniczne. Jedna czwarta przypaść ma na Ukrainę i Białoruś. Radość organizacji pozarządowych przyćmił jednak fakt, że konkursy na wykorzystanie tych funduszy ogłoszono w lipcu, a sfinalizować projekty trzeba do końca roku. To dramatycznie zmniejsza pole manewru, bo w kilka miesięcy trudno przeprowadzić sensowną akcję. Konkursy takie ogłaszane winny być z początkiem roku. Na inne zaniechanie zwraca uwagę Berdychowska: - Ciągle słyszymy o wymianie młodzieży, ale mijają wakacje, które były świetnym do tego okresem, i nic się nie wydarzyło.

Berdychowska przytacza dane, według których na Ukrainie na poziomie wyższych uczelni języka polskiego uczy się około 7 tys. ludzi, i to także w Donbasie. To ludzie, którzy już pokazali, że interesują się Polską. Warszawa powinna ich otoczyć szczególną opieką.

W tym roku do Polski przyjechało za to około dwustu studentów relegowanych z białoruskich uczelni. - To ważna inicjatywa - mówi Kazanecki - ale na przyszłość należałoby usprawnić dobór uczestników. Niektóre osoby trafiły przypadkowo i wątpię, by w Polsce ukończyły studia.

Zdaniem Boratyńskiego w przyszłości należałoby stworzyć program stypendialny nieograniczony tylko do ludzi związanych z opozycją. Lepiej też, by nie były to pełne studia, które właściwie kończą się emigracją. Także stypendia na prace wykonywane na Białorusi zapobiegałyby wypłukiwaniu tego kraju z ludzi aktywnych. Boratyński dostrzega i docenia wolę polityczną rządu, by przeznaczyć pieniądze na Wschód, postulowałby jednak większą elastyczność i otwartość na pomysły innych środowisk. Koronnym tego przykładem jest sprawa radia dla Białorusi. Polska zrezygnowała z udziału w międzynarodowym przedsięwzięciu. Boratyński: - Zwyciężyło przekonanie, że to ma być polska inicjatywa. W rezultacie funkcjonują dwa słabsze radia (Radio Racja i Europejskie Radio dla Białorusi), nie jedno silne.

Trzeba mieć idee

Prowadzenie ofensywy dyplomatycznej wymaga wysiłku i koordynacji prac Kancelarii Prezydenta, MSZ, innych ministerstw. Ważne jest otwarcie na środowiska pozarządowe i opozycję. Ułożenie pożądanych relacji z Ukrainą wymaga namysłu nad sprawami tak globalnymi, jak rozszerzenie NATO, i tak przyziemnymi, jak zbiory truskawek.

Tymczasem tego namysłu brak. Uczestnicy dyskusji na temat wschodniej polityki lubią przywoływać idee paryskiej "Kultury"; służą one za zaklęcia, z którymi nikt nie polemizuje. Prawdopodobnie samemu Giedroyciowi nie przypadłoby to do gustu, bo zdawał on sobie sprawę, że idee niepodlegające dyskusji umierają. Tym bardziej że powoływanie się na Giedroycia świadczy może nie tyle o wielkości jego idei, co o miałkości obecnej refleksji nad polityką zagraniczną. Mówi o tym wprost Unger:

- Giedroyc to już literatura i inna epoka. Miał kilka pomysłów i sto procent racji, ale dziś mówienie o tym, że potrzebujemy dobrych stosunków z sąsiadami, nie jest odkryciem. Za to pomysł na sojusz państw międzymorza się nie sprawdza.

W jednym idee Giedroycia zostały zrealizowane. Unger: - Stosunkami polsko-ukraińskimi nie rządzą już trumny. To zasługa Kwaśniewskiego, Kuczmy, Juszczenki i Kaczyńskiego, który poprowadził ceremonię w Pawłokomie [odsłonięto tam pomnik Ukraińców zamordowanych przez Polaków w 1945 r. - red.]. Porachunki historyczne zamknięto. Nie udało się to z Rosją, ale nie z polskiej winy. Jeśli KGB chce rządzić w Rosji, to nie może się przyznać do rzeczy, o które oskarża je Polska.

Linia "Kultury" nakreślona została przed kilkudziesięciu laty. Od tego momentu układ geopolityczny się zmienił, a Polska nie wymyśliła nic nowego. Zdaniem Boratyńskiego polskie elity przyzwyczaiły się, że w kwestii polityki wschodniej kieruje nami "pilot automatyczny".

Sienkiewicz: - Dzieje się tak, bo nie istnieją gremia, które podejmują takie tematy. Brakuje otwartego obiegu diagnostycznego, ośrodki analityczne nie komunikują się między sobą. Nie zdarza się, aby jeden ośrodek opublikował raport, drugi go skrytykował i wywiązała się dyskusja, której konkluzje dotarłyby do świadomości polityków.

Nie ma też pism zajmujących się polityką zagraniczną, gdzie można by opublikować analityczny artykuł, który przeczytaliby politycy. Sienkiewicz wskazuje też na brak partyjnych think-tanków. A takie ośrodki funkcjonują w świecie. Owszem, są postrzegane jako "zbliżone do...", ale zawsze ich głos jest odbierany jako samodzielny. Ich praca staje się pożywką dla publicystów i polityków.

I właśnie w braku dyskusji na temat polityki wschodniej Sienkiewicz widzi grzech zaniechania polskiej inteligencji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2006