Portret z pamięci

Wspomnienia wybitnego malarza to portret pokolenia, które po wojnie wchodziło w dorosłe życie, zapis jego dylematów, a także opowieść o przemianach, które dokonywały się wtedy w sztuce.

23.02.2007

Czyta się kilka minut

Czy można zazdrościć pokoleniu, które w wojennym koszmarze straciło wszystko: młodość, najbliższych, stabilizację? I które nie zdążyło przeżyć euforii odbudowy, bo natychmiast przyszła kolejna katastrofa: stalinizm? Pokoleniu rozbitemu, noszącemu w sobie pamięć najgorszego? Można. Dowodzą tego wspomnienia wybitnego malarza Jerzego Tchórzewskiego z lat 1946-1957; ich lektura budzi przede wszystkim właśnie uczucie zazdrości.

Czego więc zazdrości się ludziom, którzy właśnie wyszli z lasu i teraz uciekają na drugi kraniec Polski, aby nikt nie rozpoznał w nich żołnierzy AK? Którzy z Krakowa do Warszawy jadą - pociągiem! - ponad trzydzieści godzin na stojąco i którzy cieszą się z pojedynczego łóżka w akademiku, mimo że każdej nocy jest ono polem bitwy z pluskwami?

Wielu rzeczy. Najpierw jasności, a przy tym bezinteresowności stawianych sobie celów. Oto młody chłopak bez grosza przy duszy rok po wojnie przyjeżdża z dalekich Siedlec do Krakowa, by zdawać na Akademię Sztuk Pięknych (owszem, na prawo również, ale tylko po to, by na tym wydziale nie pojawić się nigdy; podobnie będzie zresztą z architekturą, choć tutaj - raczej z miłości do kobiety niż do precyzyjnego rysunku - uda mu się zaliczyć jeden semestr). Nie zna prawie nikogo; o "znajomościach" i "koneksjach" nie ma mowy. Dostaje się do najlepszej pracowni, prowadzonej przez Zbigniewa Pronaszkę, i krok po kroku zdobywa sobie pozycję - niezależnie od profesorskich sugestii i od atmosfery, jaka panuje na uczelni.

"Świadectwo oczu" opowiada bowiem też o rewolucji, która w sztuce krakowskiej, opanowanej dotąd przez kolorystów i formistów, dokonała się na przełomie 1948 i 1949 roku. Jerzy Tchórzewski, choć studentom ASP było to surowo zabronione, wziął udział w słynnym wystąpieniu grupy "młodych plastyków" w krakowskim Pałacu Sztuki, przygotowanym przez nieco tylko starszych Mieczysława Porębskiego, Tadeusza Kantora i Tadeusza Brzozowskiego. Wystąpieniu deklarującym - jak zauważała wówczas na łamach "Tygodnika Powszechnego" Helena Blumówna - "że nie jest zadaniem sztuki wierne odtwarzanie rzeczywistości i że nowoczesny realizm wyrażony być musi przez nowe formy, które nie muszą posiadać odpowiednika w świecie konkretnym, ale mogą pochodzić z twórczej wyobraźni artysty".

Tchórzewski dobrze pamięta atmosferę towarzyszącą tamtej wystawie: oburzone głosy publiczności szukającej skandalu, wpisy do księgi pamiątkowej (jego profesor, czyli Pronaszko, wpisał jedno tylko zdanie: "Byłem na wystawie pięć minut i o pięć minut za długo"), cichy głos Jerzego Nowosielskiego, którym potrafił uspokoić niechętny tłum, wreszcie - dyskusję w Pałacu pod Baranami, podczas której młodych artystów bronił przed kolorystami Adam Hoffman - "złośliwy, wyszczekany, inteligentny".

To zastanawiające: krótkotrwała feeria artystycznej wolności, zorganizowana tuż przed zjazdem w Nieborowie, podczas którego mimo dramatycznych wystąpień Marii Jaremy i Tadeusza Kantora zadekretowano sztywne zasady socrealizmu, miała dla Tchórzewskiego o wiele większe znaczenie od wystawy w warszawskim Arsenale, obrosłego legendą zwiastuna "odwilży" w kulturze. Artysta wspomina: "Arsenał mogłem jedynie uznać za akt buntu wobec oficjalnej sztuki, trochę w uczniowskim, młodzieńczym stylu. Wystawa żadnym wydarzeniem artystycznym nie była. Było to dla mnie zaledwie raczkowanie nowoczesności na terenie malarstwa - kilka prac trochę śmielszych i dobrych, reszta świadczyła jedynie o pobożnych chęciach i zapale młodych artystów".

Pamiętać przy tym należy, że słowa te pisze malarz, którego realizm socjalistyczny nie uwiódł nigdy i którego Aleksander Kobzdej (podówczas autor obrazu "Podaj cegłę") przedstawiał w Warszawie jako "surrealistę z Krakowa". O swoich bataliach z narzuconą doktryną opowiada Tchórzewski bez patosu, z dużą dozą dobrodusznego humoru, a nawet sympatii dla niektórych jej reprezentantów.

Bo jak tu nie oddać sprawiedliwości choćby tylko Lucjanowi Motyce, odpowiedzialnemu w partii za kulturę, który zrobił wszystko, by młodemu artyście bez stałych dochodów, obarczonemu rodziną, pomóc, załatwiając najpierw pracę na zamku w Pszczynie, a potem pracownię na Solnej w Warszawie? I to mimo oporu zaangażowanych socrealistów. Jak nie przypomnieć o tym, że kiedy się szukało jakiegokolwiek zajęcia w Warszawie (redakcje i wydawnictwa potrzebowały czasem ilustratorów), materaca we własnej pracowni udzielił właśnie Kobzdej?

Jednym z tematów powracających w książce są granice kompromisu. Pojawia się zdziwienie: bo na co potrzebny był akces do socrealizmu takiemu Eugeniuszowi Eibischowi? Młodemu Tchórzewskiemu od dawna obce były kolorystyczne idee, ale Eibischowski Lenin, malowany niezliczonymi plamkami koloru, wydał mu się zdradą podwójną: i wobec sztuki prawdziwej, i wobec samego socrealizmu.

Pojawia się też pamięć strachu: Tchórzewski przyznaje, że w latach rosnącego w siłę stalinizmu nie był w stanie przekroczyć drzwi "Tygodnika Powszechnego", któremu jeszcze niedawno dawał swoje rysunki. Wejście do redakcji było wówczas jednoznaczną deklaracją.

Czytelnik wyczuwa też w tych wspom­nieniach wstyd, a zarazem próbę samousprawiedliwienia, że jednak kiedyś zrobiło się jeden, dosłownie jeden, i to w dodatku świadomie nieudany (żeby nie dało się go powiesić nawet w PGR-ze) portret Bieruta, co było ceną za jakąś przysługę ze strony władzy. Co gorsza, po latach obraz ten Marek Rostworowski wykorzystał na wystawie "Polaków portret własny" - dlaczego, czyżby nie było innych, bardziej autentycznych przykładów socrealizmu? Przecież Tchórzewski tworzył w tym czasie głównie do szuflady.

Tu pojawia się kolejny element - paradoksalna, "odpowiedzialna beztroska" pokolenia wojennego. "Świadectwo oczu" to także wspomnienie miłości - być może terapeutyczne, bo pisane kilka lat po śmierci ukochanej Teresy. Nie ma tu nic z artystycznej fantazji, z atmosfery bohemy, nie ma emocjonalnego rozchwiania, nocnych przygód i porannych perypetii. Zamiast tego znajdziemy niewinne, nieśmiałe zaloty z potańcówkami, Jamą Michalika i randkami na mieście. Rozwojowi uczucia przysłużył się nota bene "Tygodnik Pow­szechny": któregoś dnia Jerzy Turowicz oddał zakochanemu - jeszcze bez wzajemności - artyście podwójne zaproszenie na gościnny spektakl moskiewskiego teatru lalkowego Siergieja Obrazcowa...

Potem jest "artystowski" nieco ślub w kolegiacie św. Anny z Jonaszem Sternem stojącym w drzwiach i pomrukującym coś o surrealistach w kościele. I codzienne kłopoty: ciemny pokój wynajmowany w Rynku Podgórskim, gdzie nie można mieszkać z dzieckiem. Długie miesiące rozłąki, spędzane na poszukiwaniu zarobku i mieszkania, tęsknota. Wszystko to opowiadane bez jakichkolwiek pretensji do losu, raczej z czułością i poczuciem sensu.

Może o takiej perspektywie zadecydowała - i to jest kolejny powód czytelniczej zazdrości - łatwość i bliskość relacji z innymi ludźmi. Wtedy, by porozmawiać o sztuce albo znaleźć potencjalnych zleceniodawców, wychodziło się po prostu do kawiarni: do "Warszawianek" (w Krakowie) albo do "Lajkonika" (w Warszawie). Nocowało się u przyjaciół: Tchórzewski rozpoczął pobyt w stolicy od wielotygodniowej wędrówki po mieszkaniach Kobzdeja, Fangora, Sandauera... A kiedy zamieszkał z rodziną w jednopokojowej pracowni na Solnej, sam przyjmował gości.

Tak "Świadectwo oczu" staje się galerią portretów. Oto piękna i świadoma własnej urody Alina Szapocznikow, która minutę po przedstawieniu jej przybysza z Krakowa pyta go, dlaczego się nie ogolił i nie wyprał koszuli. Albo lekko sepleniący Dunikowski, który w trakcie kolejnej edycji Ogólnopolskiej Wystawy Plastyki (były to najbardziej bombastyczne imprezy socrealizmu), rozglądając się po ścianach galerii, mówi do młodszych kolegów: "Ja tak siedzę i siedzę, i boję się rusyć, bo tyle ocu na mnie patsy".

Wreszcie wspomnienie pewnej wizyty: oto w tym samym czasie w warszawskim mieszkaniu Tchórzewskich zjawiają się dwaj Tadeusze, Różewicz i Kantor. Pierwszy, kompletnie niezwracający uwagi na ubiór, kupuje buty, okropne, ale za to na pewno solidne. Drugi - jak zwykle "odprasowany", w białej koszuli i czarnej marynarce - na widok tych butów wybucha gromkim, szyderczym śmiechem. A jednak, twierdzi Tchórzewski, Kantor nie był taki straszny - jeszcze w Krakowie, na samym początku studiów, przyjął go do grona tych, którzy tworzyli "sztukę prawdziwą".

Rozmawiali o wszystkim z wyjątkiem jednego - w książce niemal nie pojawiają się reminiscencje wojenne. A jeżeli już, to wyłącznie w opowieściach o innych - o ojcu Teresy, który zginął od odłamka bomby w 1945 roku, o Różewiczu, o Dunikowskim. Własne wspomnienia z tamtych czasów Tchórzewski ucina, zanim się zaczną.

Z pojedynczych wspomnień powstaje jeszcze jeden, i to podwójny portret - Krakowa i Warszawy. Tchórzewski większy sentyment czuje do miasta, w którym rozpoczął swą artystyczną drogę. Tam o coś chodziło, rozmawiało się o sprawach istotnych, tu o wszystkim decyduje bliskość władzy. Od szybkiego warszawskiego "bratania się" malarz woli krakowski dys­tans. A może po prostu Kraków najbardziej kojarzył mu się z Teresą?

Książkę kończy pierwszy duży sukces Jerzego Tchórzewskiego: "odwilżowa" wystawa w Zachęcie, w której wziął udział wraz z Aliną Szapocznikow. Opowieści malarza chciałoby się jednak słuchać dalej. Na szczęście wydawca zapowiada tom jego korespondencji.

Jerzy Tchórzewski, "Świadectwo oczu. Wspomnienia z lat 1946-1957", Kraków 2006, Wydawnictwo Literackie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (08/2007)