Portret epoki z wielkim mistrzem w tle

Paryż proponuje wystawę Antoona van Dycka: pół setki portretów autorstwa wielkiego Flamanda. Wystawę już uznano za światowe wydarzenie.

30.12.2008

Czyta się kilka minut

Antoon van Dyck, portret Thomasa Howarda, hrabiego Arundelu (ok. 1620 r.): finezyjny przykład artystycznego i marketingowego kunsztu /
Antoon van Dyck, portret Thomasa Howarda, hrabiego Arundelu (ok. 1620 r.): finezyjny przykład artystycznego i marketingowego kunsztu /

Wybór gatunku jest nieprzypadkowy, bo van Dyck (1599-1641) malował ludzi jak nikt przed nim. Jego rewolucja była jednak spokojna, chciałoby się powiedzieć bezkrwawa, aksamitna. Pewnie dlatego, choć wielu ma późnych i wielkich wnuków (Gainsborough, Delacroix, Bacon), w historii sztuki długo zadowalać się musiał miejscem o wiele niższym, niż na to zasługują jego dzieła. I jak na swą rangę niewiele miał wystaw indywidualnych, pokazywany bywał na ogół w kręgu innych Flamandów lub w zbiorowych wystawach tematycznych. Doskonale przygotowana przez jednego z najwybitniejszych znawców sztuki flamandzkiej i holenderskiej Alexisa Merle du Bourga wystawa paryska, po której nastąpi wielka ekspozycja w londyńskiej Tate Gallery na początku tego roku, zwiastuje zapewne koniec niedoceniania wielkiego mistrza.

Był cudownym dzieckiem. I wiedziano o tym. Kiedy skończył 10 lat, posłano go do terminu u Hendricka van Balena. Nie było to czymś zupełnie nadzwyczajnym, w tamtych czasach - jesteśmy w początkach XVII w. - malarzy traktowano jak innych rzemieślników i naukę zaczynali wcześnie. Kiedy jednak przed 19. urodzinami wpisany zostaje na listę mistrzów antwerpskiej gildy, jest to wydarzeniem. Wydarzeniem, ale nie niespodzianką. Dlatego że już od pewnego czasu jest głównym pomocnikiem Rubensa, który głosi, że van Dyck to najzdolniejszy z jego uczniów. A zdolnych uczniów Rubensowi nie brakowało.

Nie zagrzał miejsca w tym atelier (może należałoby powiedzieć: fabryce, gdyż zatrudniająca dziesiątki pomocników pracownia urosła do rozmiarów przedsiębiorstwa niemal przemysłowego). Przebywał tam przecież wystarczająco długo, by stać się zasadniczym niemal wykonawcą powierzonej Rubensowi dekoracji kościoła Jezuitów w Antwerpii. Już wtedy wiadomo, że jest doskonałym portrecistą. Ma sporo zamówień. Niektóre obrazy z tego wczesnego okresu długo przypisywano jego pracodawcy. I ponad 200 lat później to również na podstawie dzieł van Dycka Delacroix uznał, że najwięcej zawdzięcza Rubensowi.

Analiza wczesnych portretów ukazuje, jak bardzo nowatorski jest młodziutki malarz. Nie, nie zrywał z konwencją. Malował antwerpskich mieszczan tak, jak tego oczekiwali, w stylu, jaki od dawna uprawiało mieszczańskie malarstwo flamandzkie. Zmiany były niby niewielkie. Sztywność postaci, dumnych ze swego dorobku, staje się mniej hieratyczna. Poprzez uchwycenie ruchu ciała kompozycja wymyka się symetrii. Lub zamiast przedstawiać małżonków na dwóch płótnach, jak dotąd zawsze postępowano, malarz umieszcza ich na tym samym obrazie. I co więcej (a może dla współczesnych, o zgrozo!), zamyślony nostalgicznie mąż ujmuje dłoń swej małżonki. Dla takiego ujęcia trudno znaleźć precedensy.

Po opuszczeniu pracowni Rubensa van Dyck wyjechał do Anglii. Z pobytu nad Tamizą pochodzi portret Thomasa Howarda, hrabiego Arundelu. Howard był wielbicielem Tycjana, o czym malarz wiedział. Stworzył obraz bardzo zdecydowanie tycjanowski. Jakże finezyjny przykład artystycznego i marketingowego kunsztu van Dycka, który w Anglii po raz pierwszy malował arystokratów. W portrecie Arundela bardzo wyraźna jest godność, a nawet wielkopańska wyniosłość, ale mimo dumnie błyszczącego Orderu Podwiązki, ciepło tego dzieła nie ogranicza się do barw, użytych przy malowaniu twarzy.

Van Dyck opuścił Londyn po kilku miesiącach, choć, jak się wydaje, mógł już wtedy zostać nadwornym malarzem Stuartów: ciągnął go kraj, gdzie cytryna dojrzewa. Sześć lat spędził we Włoszech, z tego okresu pochodzą najbardziej kolorowe obrazy. Portrety, przynajmniej te pokazane na paryskiej wystawie, są jednak utrzymane niemal w czerni i bieli. Niemal. Bo rysunek zawsze tworzony jest przez plamy farby, kładzionej często szybkimi uderzeniami pędzla.

W portrecie Arundela zostało jeszcze coś z mieszczańskości pierwszych, antwerpskich modeli. W Genui, najczęstszym włoskim zakotwiczeniu van Dycka, mieszczanie wyglądają na arystokratów. I nie tylko na obrazach powstałych na zamówienie wielkich patrycjuszy. Kiedy tworzy podobizny kolegów malarzy, ustawia ich w dumnych pozach, wydobywa z ich rysów szlachetność i szlacheckość. Artystów, od siebie poczynając, traktował jako arystokrację ducha, równą rodowej. Tak samo postępuje po powrocie do Antwerpii, wywyższając malowanych malarzy ponad ich rzeczywistą pozycję socjalną. Niezależnie przecież od tego socjologicznego nowatorstwa, dla widza, niezorientowanego w XVII-wiecznych hierarchiach, postacie van Dycka pełne są spontanicznego uroku. W ich rysach odnajduje charakter, ślady przeżyć, stosunek do życia.

Wizja artysty-arystokraty stała się rzeczywistością, gdy van Dyck, wezwany w 1632 r. przez Karola I Stuarta do Londynu, natychmiast zostaje uszlachcony. Ten okres - zamknięty śmiercią malarza w 1641 r. - jest zapewne najważniejszy w jego twórczości, jak i w historii angielskiego malarstwa XVII w. Anglia stoi w przededniu wielkich przemian, które położą kres królewskim dążeniom do absolutyzmu, odsuną od władzy stare elity i całkowicie zmarginalizują katolików. Van Dyck nie dożyje purytańskiej republiki Cromwella i ścięcia Karola. Na jego obrazach Stuart jest na wieczność królewski. Radość, a z rzadka smutek dworzan i dworek związane są z codziennością, a nie z przeczuciem wygnania, lochów więziennych czy topora, który zetnie im głowę.

Streszczeniem tragicznej, nieprzeczutej epickości van Dycka jest jedno z jego najpiękniejszych dzieł, alegoryczny portret lady Venetii Digby jako Przezorności. Nad jej głową fruwają aniołki, dłoń pieści gołębicę, pod stopą pełznie wąż. To aluzja do słów Ewangelii: "Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie" (Mateusz 10, 16). Jest to portret pośmiertny. Piękna Venetia we wczesnej młodości oskarżana była o zbyt swobodne obyczaje, później stała się pobożną katoliczką, poświęcała się dobroczynności, zmarła nagle w wieku 30 lat. Nie była ani ostrożną, ani przezorną, ale było w niej piękno i nadmiar, tak samo jak w epoce, którą unieśmiertelnił van Dyck.

Van Dyck, Muzeum Jacquemart-André w Paryżu. Więcej informacji: www.musee-jacquemart-andre.com 18 II - 17 V 2009 Tate Gallery w Londynie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01-02/2009