Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na pierwszy rzut oka Włochy przodują tylko w dziedzinie mody i wzornictwa. Tymczasem kraj ten w ostatnim ćwierćwieczu już kilkakrotnie był inkubatorem nowych zjawisk politycznych. Tutaj po raz pierwszy na kontynencie została pociągnięta do ostatecznych konsekwencji idea, że polityk to taki sam produkt jak każdy inny, że wybory mogą być czystym spektaklem telewizyjnym i że wyborca to konsument, którego mami się środkami typowymi dla reklamy.
Dziś to podejście jest dla nas oczywiste. Jednak w chwili, gdy Silvio Berlusconi „wszedł na boisko”, czyli w pierwszej połowie lat 90. XX w., było to czymś szokującym dla ówczesnej włoskiej elity gabinetowej – brutalnej, ale hołdującej swoim autonomicznym zasadom władzy.
Pierwszy premier ważnego kraju Unii, wzięty prosto z wielkiego biznesu, magnat medialny, który udowodnił, co się stanie, gdy potraktować elektorat wyłącznie jak wielką widownię telewizyjną: kupi ona wszystko, łącznie z przywódcą łamiącym większość dotychczas obowiązujących (choćby tylko połowicznie) zasad estetyki i etyki władzy, począwszy od traktowania państwa jak folwarku, aż po skandale obyczajowe.
W stronę zapaści
Na tę awangardę marketingu politycznego Europa zareagowała z zażenowaniem, nie traktując go jednak jako poważnego zagrożenia dla projektu europejskiego. Z prostego powodu: Włosi byli wówczas jednym z najbardziej euroentuzjastycznych narodów Wspólnoty. Poparcie dla integracji utrzymywało się stale na wysokim poziomie. To tu, we Włoszech, krążyły idee federacyjne, w instytucjach unijnych do dziś symbolizowane przez nazwisko Altiero Spinellego.
Podobnie było w poprzedniej dekadzie, gdy również we Włoszech – a ściślej: w Lombardii i Veneto – krystalizowała się nowa postać populizmu. Ówczesna Liga Północna stawiała na wypaczoną postać tożsamości lokalnej, w której liczy się zasadniczo tylko zawiść wobec elit i nienawiść do obcych. To, co kiedyś było wprawdzie odpychające moralnie, ale nie wystawało poza skalę powiatowego pieniactwa, teraz stało się standardem komunikowania się z wyborcami w dziedzinie „dużej” polityki.
Liga spełniała – choć w sposób przewrotny – politologiczne proroctwa o zacieraniu się podziału na lewicę i prawicę: stała się partią czystego resentymentu i ksenofobii. Dawała wyraz odruchom alienacji mas, odczuwających obcość wobec tego, co postrzegały jako zimną technokratyczną maszynę władzy. Włoska gospodarka jeszcze nie zaczęła płacić zbyt wysokiego rachunku za przyjęcie euro, zatem projekt europejski cieszył się niezmiennie poparciem Włochów. Awangardowym populistom z Mediolanu wystarczało, że szczuli na ziomków z Południa.
Dopiero w kolejnej dekadzie Italia – ten „chory człowiek Europy” (sformułowanie tygodnika „The Economist”, który miał na celowniku zarówno głębokie skorumpowanie rządzących, jak i fatalną kondycję finansów publicznych) – wpadła w głębszą zapaść po kryzysie finansowym roku 2008 i późniejszym kryzysie zadłużeniowym strefy euro. Okazało się, jak bardzo wspólna waluta jest projektem uszytym na miarę i wedle zasad obowiązujących w niemieckiej polityce monetarnej oraz fiskalnej – i jak bardzo niedostosowane są do niej włoska gospodarka i finanse publiczne.
Rozpoczęta wówczas wieloletnia recesja spowodowała gigantyczny spadek stopy życiowej i ponad 20 proc. bezrobocia wśród młodych, dla których stało się jasne, że ich aspiracje – żyć lepiej niż rodzice – są całkowicie nie do spełnienia.
Czas Salviniego
Wtedy właśnie Liga, która przeszła wymianę kadr i dostała się pod przywództwo Matteo Salviniego (jednego z najbardziej toksycznych, ale i najbardziej utalentowanych liderów jego pokolenia) i która zaczęła grać o dusze Włochów ze wszystkich regionów, musiała porzucić swój pierwotny rasizm wobec mieszkańców włoskiego Południa, wobec „mafiozów i leni” z Rzymu i Palermo. Liga wytworzyła nowych obcych: imigranta z Afryki lub krajów Maghrebu (potem w ogóle każdego „islamisty”) oraz eurokratę.
Nie da się rozstrzygnąć sporu, do jakiego stopnia Unia przespała kilka kluczowych momentów, w których Włochy faktycznie miały prawo poczuć się „pozostawione same sobie” w kwestii przybyszów na pontonach z Morza Śródziemnego – oraz prawa do odrzucenia gorsetu narzucanej przez eurogrupę polityki oszczędności. Faktem jest, że ta mieszanka okazała się politycznie płodna, Lidze zaś zapewniła udział w pierwszej lidze włoskiego parlamentu.
Bo gdy wypalił się pomysł zagospodarowania centroprawicowego elektoratu, wymyślony przez Berlusconiego, a stworzony i uosabiany przezeń ruch Forza Italia zaczął tracić z wyborów na wybory, to populiści od Salviniego byli gotowi zagospodarować tę masę upadłościową. Uczynili to tak skutecznie, że w zeszłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego dostali 38 proc. głosów.
Toksyczna skuteczność Salviniego bierze się nie tylko z tego, że dobrze rozpoznał złe emocje elektoratu. O ile Berlusconi był samorodnym talentem marketingu telewizyjnego, o tyle Salvini używa mediów społecznościowych dla mobilizowania poparcia, intuicyjnie i z widoczną satysfakcją. Rozumie potencjał jątrzenia, polaryzacji i wzmacniania uproszczonych przekazów tego środowiska. Skuteczny przekaz populisty jest przaśny, prostacki, często świadomie niedoskonały i dobrze udaje naturalny głos „człowieka z ulicy”.
Dobrze rozumiejąc te zasady, Salvini – o zaniedbanym wyglądzie, z wyraźną nadwagą, w sweterku, niezmordowanie robiący sobie codziennie po kilka selfie – przez ostatnie dwa lata wydawał się niepowstrzymany w drodze do pełnej władzy. Liga była wprawdzie drugą siłą w parlamencie, ale formalnie większościowy partner w koalicji – Ruch 5 Gwiazd (czyli kolejny przykład włoskiej innowacyjności, tym razem w dziedzinie demokracji bezpośredniej) – okazał się na tyle nieudolny, że Salvini, formalnie wicepremier i minister spraw wewnętrznych, był jakby faktycznym premierem.
Jego wierni z partii zaczęli określać go mianem il Capitano – na wzór il Duce (faszyzm to przecież jeszcze jeden przykład włoskiej awangardy). Jeszcze w styczniu tego roku serwis „Politico” umieścił go w rankingu 28 najważniejszych polityków Unii, nadając mu przydomek The Disrupter (Rozbijaka). Panowało wrażenie, że po Borisie Johnsonie to on jest kolejny na liście wewnętrznych liderów dezintegracji i że jak tylko proces brexitu dojdzie do fazy końcowej, Unia jako całość będzie musiała zmierzyć się z równie niebezpiecznym buntem w rodzinie.
Nowy czas, nowe emocje
Minęło kilka miesięcy – i dziś to wszystko jest jednak odległą przeszłością. Włochy wyszły na europejską szpicę, jako pierwszy kraj doświadczając skutków nowego koronawirusa. Niespodziewana katastrofa przesunęła nastroje opinii publicznej – z powrotem ku zaufaniu do państwa, do silnych instytucji publicznych.
Ten efekt „jednoczenia się wokół sztandaru” obserwowano w całej Europie, gdzie partie antysystemowe nie umiały się odnaleźć na nowej mapie emocji. Jednak nigdzie nie było to tak spektakularne jak we Włoszech. Poparcie dla Ligi oscyluje dziś wokół 25-27 proc., wskaźnik zaufania do Salviniego spadł w ciągu paru tygodni o 10 punktów (do 37 proc.) i jest prawie dwa razy niższy od wskaźnika zaufania do premiera Giuseppe Contego – do niedawna figuranta w cieniu Salviniego.
W ciężkich czasach Conte umiał stać się tak potrzebnym wcieleniem troskliwego państwa – choć, prawdę mówiąc, w walce z epidemią nie ma wielkich zasług: premier odgrywał rolę koordynatora regionalnych systemów zdrowotnych, i to niezbyt słuchanego. Jednak zrobił coś znacznie ważniejszego dla przyszłości politycznej kraju, co sprawiło, że z Salviniego zeszło powietrze (w rankingach popularności przebił go nawet inny polityk Ligi, gubernator regionu Veneto, Luca Zaia, który lepiej niż w Lombardii poradził sobie z opanowaniem kryzysu; warto zapamiętać to nazwisko).
Otóż Conte zadbał – nie sam, ale miał w tym niewątpliwy udział – aby partnerzy europejscy potraktowali kwestię pomocy dla Włoch jako pilną i wymagającą śmiałych deklaracji (co do czynów, okaże się wkrótce). Było to kluczowe, bo początkowa „bezczynność Brukseli” i lęk przed tym, że wszelka pomoc (np. z Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego, EMS) będzie obwarowana drakońskimi warunkami, stała się w pierwszych tygodniach epidemii refrenem populistów z Ligi. Teraz wygląda na to, że tym razem Włosi dostaną istotną transzę z Instrumentu Odbudowy (oficjalna nazwa: Next Generation EU; planowana wysokość: 750 mld euro), a pieniądze z EMS trafią do Włoch na prostszych zasadach niż kilka lat temu do Grecji.
Może się okazać, że o ile do szczepionki na koronawirusa potrzebna jest bardzo zaawansowana wiedza medyczna, o tyle bakcyl populizmu – w jego nowoczesnej, „salvinistycznej” postaci – da się osłabić środkami starymi jak wszelka polityka: zapewniając wyborcom pieniądze i poczucie, że nie zostaną sami. ©℗
PANDEMIA SPRAWIŁA, że Europejczycy stracili zaufanie – ale nie tylko do Unii. Wyniki nowego badania przeprowadzonego przez think tank European Council on Foreign Relations w dziewięciu państwach członkowskich obalają tezę o tym, że chcemy silniejszych, kosztem Brukseli, rządów narodowych. Choć aż 48 proc. Polaków twierdzi, że Unia nie odegrała istotnej roli podczas kryzysu, znacznie więcej – 68 proc. – uważa, że następstwem tego powinna być głębsza współpraca. Mniej więcej połowa ankietowanych sądzi, że Unia musi wypracować nowe, wspólne procedury reagowania na podobne kryzysy w przyszłości, państwa członkowskie powinny solidarnie dzielić się kosztami walki z zagrożeniami, a także wzmocniona powinna być zewnętrzna granica Unii.
Polecamy również pierwszą część z cyklu Nasza wspólna Europa. Diagnozy >>>