Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wjęzyku angielskim c’mon oznacza zachętę („no, dalej”) albo lekkie zniecierpliwienie („dobra, dobra”, „daj spokój”) – wiele zależy od intonacji. Może więc służyć podtrzymywaniu rozmowy lub podaniu czyichś słów w wątpliwość. W filmie Mike’a Millsa „C’mon C’mon”, w którym rozmawia się bardzo dużo, to wyrażenie miewa oba odcienie. Między intensywną wymianą myśli a mową-trawą (nazywaną przez bohaterów „bla bla bla”) zawieszona jest historia przyjaźni niepokojąco bystrego dziewięciolatka z podejrzanie spokojnym (do czasu) czterdziestoparolatkiem.
Czy kino ze śmiercią, chorobą psychiczną oraz rozpadem więzi w tle może być pocieszycielskie? C’mon! Ten film najlepiej opisywać poprzez to, jakim z rozpędu mógłby być, a do końca, na szczęście, się nie stał. Weźmy choćby obsadę. Oto Mills zatrudnia Joaquina Phoeniksa, czołowego neurotyka amerykańskiego kina, który przyzwyczaił nas do ról tańczących na linie Jokerów. Tym razem każe mu być troskliwym opiekunem i wziąć pod swoje skrzydła siostrzeńca o imieniu Jesse (w tej roli rewelacyjny Woody Norman). Ale – jak się okazuje – ta zmiana aktorskiego wizerunku również nie do końca się wypełnia; zmienia się jedynie sposób ekspresji.
Sama fabuła brzmi stereotypowo. Kiedy Viv (Gaby Hoffmann), czyli mama chłopca, musi wyjechać do innego miasta w Kalifornii, żeby zająć się pogrążonym w depresji mężem dyrygentem, przybyły z Nowego Jorku wujek Johnny próbuje stanąć na wysokości zadania. Czas spędzony z rezolutnym acz nadwrażliwym dzieckiem, obdarzonym słuchem szczególnie wyostrzonym na kryzysy dorosłych, przynosi Johnny’emu zupełnie nowe wyzwania i zupełnie nowe odkrycia. Jako że jest z zawodu radiowcem i nagrywa właśnie cykl audycji, w których dzieci z różnych środowisk i różnych miast USA wypowiadają się na temat coraz bardziej niepewnej przyszłości, mały Jesse zaczyna towarzyszyć mu w tej podróży. Krąży ona wokół pytań tylko pozornie prostych, bo szczerość bywa nader męcząca, a czasem nawet bolesna. I, co najważniejsze, domaga się własnego języka.
Stąd małoletni rozmówcy Johnny’ego, zapewne w swoich wyznaniach autentyczni, pytani o lęki i wyobrażenia mówią czasem wyuczonymi frazesami, podczas gdy on sam, przyszpilony przez siostrzeńca w drażliwych kwestiach swojego singielstwa czy relacji z siostrą, nie może uciec się do gładkich słówek. „C’mon C’mon” to film o trudnej sztuce wyrażania i nazywania swoich emocji, dlatego prawdziwa rozmowa z samej definicji łatwa tu być nie może. Bohater Phoeniksa doskonale wygrywa ową chroniczną niemoc – mamrotaniem, sapaniem, pochrząkiwaniem. Nie ma nic wspólnego ze złotoustym dziennikarzem, zakochanym w tembrze swego głosu. Podczas wywiadów z dziećmi staje się niewidzialny i niesłyszalny, zaś w rozmowie z podopiecznym poddaje się radykalnej zamianie ról. Bo Jesse nie chce być kolejnym przepytywanym małolatem, teraz on zadaje pytania, krótkie i ostre niczym cięcia brzytwy. Swoją drogą, najbrutalniejsze z nich dotyczy przyszłości Jessego. „Czy kiedyś będę taki jak mój tata?” – pyta, mając na myśli jego kolejny zjazd.
Reżyser „Debiutantów” (2010) czy filmu „Kobiety i XX wiek” (2016) wyspecjalizował się w zawiłych konstelacjach emocjonalnych i rodzinnych. Kręci historie o niewypowiedzianych uczuciach, obawach przed angażowaniem się i zasupłanych więzach łączących rodziców i dzieci. Tutaj, jako że ekranem (a może gąbką) dla dorosłych zaburzeń i traum jest dzieciak, fascynująco się ogląda dynamikę rodzinnego układu przez ten niby-naiwny filtr. Z fragmentarycznych, punktowych niemal spostrzeżeń wyłania się obraz całego chorego systemu. Dlaczego rodzeństwo Viv i Johnny żyło dotąd w oschłych stosunkach? Jak wyglądały ich relacje ze zmarłą niedawno matką? Skąd się wziął psychiczny rozpad ojca Jessego? Najbardziej „nieciągła” zdaje się postać wuja – zwłaszcza wtedy, gdy po nocach nagrywa na radiowym sprzęcie szczegółowe relacje ze spędzonych wspólnie dni. Dla kogo to robi i po co, okaże się dopiero w finale. W każdym razie, ów naznaczony wielosłowiem i dosłownością film właśnie w psychologiczno-narracyjnych nieciągłościach ujawnia swój sens. Linia opowieści wije się w retrospekcyjnych pętelkach, które mało wyjaśniają, bo najważniejsze jest to, co wydarza się jakby mimochodem, tu i teraz, również pomiędzy słowami.
Wytyka się Millsowi, że na siłę dowartościowuje familijne w gruncie rzeczy kino. Że czarno-białe pocztówki z odwiedzanych przez bohaterów miejsc wespół z muzyką (klasyczne arie, podniosłe wokalizy plus stare piosenki o miłości) zanadto ocierają się o kaligrafię. Albo że ta prosta opowieść próbuje skupiać w soczewce całą Amerykę. Bo przecież pytania o przyszłość, zadawane młodym mieszkańcom zdegradowanego Detroit czy Nowego Orleanu zniszczonego przez huragan Katrina, mają tu chcąc nie chcąc polityczne odniesienia. Do tego uzbrojeni we włochaty mikrofon Johnny i Jesse przemierzają ulice ikonicznych miast i wmieszani w tłum przypadkowych przechodniów zbierają dźwięki, przy okazji chwytając jakąś zmysłową prawdę o swoim kraju.
Zaznaczmy jednak, iż diagnoza Millsa nie próbuje odkrywać Ameryki, jakkolwiek życie niespodziewanie dopisało swój epilog. „C’mon C’mon” zadedykowany został pamięci czarnoskórego Devante’a Bryanta z Nowego Orleanu, który niedługo po wystąpieniu w paradokumentalnych fragmentach filmu i tuż przed swoimi dziesiątymi urodzinami padł ofiarą strzelaniny. Pewnie reżyser nie chciałby podkreślać tego faktu, ażeby nie być posądzanym o wykorzystywanie realnej tragedii. W centrum jego uwagi znalazły się przecież zupełnie inne dzieci: dziwny Mały Książę, żyjący jedną nogą w swoim wyimaginowanym świecie i, nie da się ukryć, w dość uprzywilejowanym środowisku, oraz smutno starzejący się Piotruś Pan, który powoli zaczyna wyrastać z krótkich spodenek.
Najważniejsze, że ta rodzinna historia z pęknięciem i przemieszczeniem w postaci wzajemnej opieki zastępczej nie idzie na skróty. Powstał przy tym obraz idealnie skrojony na nasze niespokojne czasy, w którym pojęcia bliskości, uważności, normalności (czymże ona jest tak naprawdę?) przez chwilę nabierają odświeżonego znaczenia. Nie mówiąc o pop-psychologicznej kategorii odnalezionego w sobie dziecka. Przede wszystkim jednak film Millsa odwołuje się wprost do tkwiącej w każdym z nas potrzeby bezpieczeństwa – socjalnego, egzystencjalnego, czysto biologicznego. Robi to w sposób na tyle serdeczny, że nie czuć w tym nadmiernej kalkulacji. ©
C’MON C’MON – reż. Mike Mills. Prod. USA 2021. Dystryb. Gutek Film. W kinach od 21 stycznia.