Polski styl międzynarodowy

W promocji kultury polskiej polityki jest i za dużo, i za mało: za dużo, bo politycy podporządkowują ją wygodnym dla siebie rocznicom, za mało, bo nadal wydaje im się ona czymś niekoniecznym.

30.09.2008

Czyta się kilka minut

Warto się zastanowić, jakim elementom kultury polskiej udało się ostatnio przebić za granicą. Można by przy tym zastosować dwie kategorie: wydarzenia i procesu. W pierwszej najgłośniej chyba było o Złotym Lwie weneckiego Biennale Architektury - imprezy o nieporównywalnej skali, która w tej dziedzinie od 1978 r. nie musi obawiać się konkurencji: architektoniczne Grand Prix przyznano w tej edycji pawilonowi polskiemu i ekspozycji "Hotel Polonia. Budynków życie po życiu". Wiele mówi się również o trzeciej nagrodzie dla pawilonu polskiego na EXPO 2008 w Saragossie. W kategorii "wydarzenia" mieszczą się również międzynarodowe sukcesy pojedynczych dzieł polskich artystów, by wymienić tylko nowojorskie spektakle "Makbeta" z Teatru Rozmaitości w reżyserii Grzegorza Jarzyny, oscarową nominację dla "Katynia" Andrzeja Wajdy czy reżyserskiego Srebrnego Lamparta z Locarno dla Małgorzaty Szumowskiej.

W kategorii "proces" najbardziej spektakularnym osiągnięciem wydaje się - przywoływane w mediach tak często, że przypominające wręcz "małyszomanię" - wtargnięcie "młodej sztuki z Polski" nie tylko na zachodni rynek kolekcjonerski, ale także do galerii publicznych, tak prestiżowych jak Centre Pompidou albo Tate Modern, gdzie - nie w ramach politycznie poprawnej promocji jakiegoś kraju, ale na zasadach czysto konkurencyjnych - pojawiają się przeglądy twórczości Pawła Althamera, Wilhelma Sasnala, Artura Żmijewskiego, Cezarego Bodzianowskiego. Dziś można już stwierdzić, że nie chodzi tylko o efemeryczną modę, lecz o trwałe, rzeczywiste zadomowienie. Podobnie rzecz ma się z literaturą: książki przetłumaczonego jak dotąd na 17 języków Andrzeja Stasiuka, liczne przekłady Olgi Tokarczuk czy Marka Krajewskiego bez trudu znaleźć można w księgarniach anglo- i niemieckojęzycznych.

Młodość prowincjonalizmu

Tu pojawia się pytanie, co i dlaczego przebija się do percepcji niepolskiego odbiorcy polskiej kultury. Wystarczy przyjrzeć się medalowej prezentacji architektonicznej z Wenecji - dziełu zrealizowanemu pod auspicjami warszawskiej Zachęty przez kuratorów: Grzegorza Piątka i Jarosława Trybusia, którzy zaprosili do współpracy artystów: Nicolasa Grospierre’a i Kobasa Laksę. Przedstawili oni futurystyczne "pośmiertne" życie budynków, które obecnie - na dobre i na złe - wydają się ikonami najnowszej architektury polskiej. Jakie będą konsekwencje zmiany funkcji wymuszonej zmianą społeczną, gdy np. biurowiec Metropolitan Normana Fostera stanie się więzieniem, zaś równie eklektyczne, co komentujące najświeższe emocje społeczne sanktuarium w Licheniu - parkiem wodnym? Polska propozycja wzbudziła międzynarodowe uznanie skalą wyobraźni, ale także dowcipem, dystansem i trafnością analizy socjologicznej.

Paradoksalnie, podobne przesłanie kryło się w ekologiczno-promocyjnym pawilonie polskim tegorocznego EXPO, łączącym promocję przyrody z... futbolem i igrzyskami przygotowywanymi na rok 2012. Zbiór wspólny wyznaczał dobrze wybrzmiały atut prowincjonalności - z całą jej złożonością, w której naturalność, oddalenie od centrum, niedopracowanie i niedokończenie oznaczają nowoczesność. Wilhelm Sasnal malujący podtarnowskie Mościska czy Paweł Althamer integrujący blokową społeczność na Bródnie mieszczą się dokładnie w tym samym paradygmacie. Kto wie, czy największym atutem kultury polskiej na rynku międzynarodowym nie jest jej partykularyzm i prowincjonalność? Co równie ważne, znaczenie zyskują nie tylko polscy klasycy, tacy jak Miłosz, Penderecki i Grotowski, ale również twórcy teraźniejsi - wpisujący się w debaty kraju interesującego cudzoziemców ze względu na jego doświadczenie transformacji.

Bardzo przydaje się tu odrobina odwagi. Pouczająca jest historia Katarzyny Kozyry. Kiedy w 1999 r. miała reprezentować Polskę na weneckim Biennale Sztuki, pewien publicysta ostro zaprotestował przeciw wyborowi artystki, która pokazywała się w swojej wideoinstalacji z męskim członkiem. Tymczasem "Łaźnia męska" otrzymała wyróżnienie dla młodej sztuki - co było ogromnym sukcesem. Dwa lata wcześniej w Wenecji nie udało się pokazać "Klocków lego" Zbigniewa Libery - jednego z najważniejszych artefaktów ostatnich dekad, i to nie tylko w naszym kraju.

Pozytywny - to znaczy jaki?

Jaki udział procentowy miało w ostatnich sukcesach państwo? Jeśli chodzi o kategorię "wydarzenie" - statystycznie spory, jeśli chodzi o "proces" - znacznie mniejszy. "Syndrom Sasnala" w większym stopniu pozostaje bowiem efektem skutecznego działania galerii komercyjnych, takich jak "Raster", "lokal_30" czy Fundacja Galerii Foksal, niż instytucji państwowych, choć te ostatnie - na ile pozwalały na to nie zawsze czytelne ustawy i procedury - wspierały projekty prywatne, współfinansując np. udział kilku młodych galerii na prestiżowych targach w Bazylei.

Kto wie, czy podstawowym problemem nie pozostaje jednak przymiotnik zawarty w swoistym credo ideowym Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, zapisanym na jego stronie internetowej, z której dowiadujemy się, że celem Ministerstwa jest "promocja oraz kreowanie pozytywnego wizerunku Polski". Pozytywny - to znaczy jaki? Może także dyskusyjny, krytyczny, kontekstualny - a więc daleki od paramilitarnych fajerwerków w rodzaju świętowanej ostatnio hucznie w Krakowie 375. rocznicy Wiktorii Wiedeńskiej? O tym, że takie myślenie się sprawdza, świadczy chociażby fakt z pogranicza polityki kulturalnej i dyplomacji: opublikowanie w Stanach Zjednoczonych tekstów składających się na debatę o Jedwabnem miało lepszy skutek niż kilkadziesiąt najlepszych nawet koncertów "Mazowsza". Z przeszłości można uczynić atut, jednak w naszym myśleniu o promocji Polski dominuje rocznicowy fetysz: 100-lecie urodzin, 150-lecie śmierci...

Trzeba także uważać. O co bowiem chodzi: o obecność kultury za granicą czy też o budowanie wizerunku Polski? Tylko pozornie nie ma w tym sprzeczności. Coraz częściej kultura staje się ważnym narzędziem realizowania polityki zagranicznej jakiegoś kraju - stąd bierze się ważne dziś pojęcie "dyplomacji kulturalnej". Nic w tym złego, ale przypomnijmy sobie cel polityczny, jaki osiągnęły Chiny, budując przed olimpiadą przepiękny stadion-gniazdo i przygotowując imponującą ceremonię otwarcia igrzysk, a wcześniej wystawy sztuki dawnej, entuzjastycznie przyjmowane w Londynie czy Paryżu (rewersem tej sytuacji jest z kolei Tajwan, który nie ma szansy zaistnieć politycznie poza granicami inaczej, jak tylko poprzez kulturę).

Tymczasem w promocji polskiej kultury polityki jest i za dużo, i za mało: za dużo, bo politycy podporządkowują kulturę wygodnym dla siebie rocznicom, za mało, bo nadal, niezależnie od opcji, wydaje im się ona czymś niezrozumiałym i niekoniecznym.

Co kraj, to obyczaj

Za promocję kultury odpowiedzialne są przede wszystkim Ministerstwo Spraw Zagranicznych oraz Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W tym roku pierwsze z nich przeznaczyło na konkurs "Promocja wiedzy o Polsce" 2 mln zł. Drugie wsparło liczne inicjatywy poza granicami kraju (m.in. dobrze oceniony udział teatrów polskich w Edynburgu) sumą 6 mln. W przyszłym roku na ten cel będzie dysponować kwotą 8 mln.

Najbardziej klasyczną instytucją promocji naszej kultury pozostają rozsiane po świecie Instytuty Polskie, pozostające w gestii MSZ. Dziś jest ich 20. Stateczne, dysponujące mniej lub bardziej okazałymi siedzibami, jeszcze przed dziesięcioma laty przypominały swym charakterem Instytuty Goethego albo British Council, na miejscu organizując spotkania, koncerty, wystawy, oferując lekcje języka polskiego. Jednak w ostatniej dekadzie niektóre z nich, np. w Nowym Jorku czy Kijowie, zaczęły przyjmować inną - impresaryjną i menedżerską - formę działalności, co po części tylko wynikało ze świadomego wyboru (czy większą determinantą nie okazywał się po prostu brak lokalu?). Instytuty przestawały być jedynymi producentami wydarzeń, zaczęły wchodzić w relacje z instytucjami miejscowymi. Z pierwotnego ograniczenia uczyniono więc cnotę, a nowy system w oczach szefostwa MSZ zaczął uchodzić za wzorcowy. Tak mają działać nie tylko nowo powstałe placówki w Brukseli i Madrycie, ale zmienia się też sposób działania starych placówek.

Efekty, jakie przynosi menedżerski model działania, bywają imponujące. Nasza kultura częściej zaczęła pojawiać się w miejscach prestiżowych, ale czy uda się to powtórzyć w każdej wielkiej metropolii? Przecież, jak na łamach "Gazety Wyborczej" (19.06.2008) zwracał uwagę Mirosław Chojecki, "dla paryżanina, brukselczyka, mieszkańca Lyonu czy Kolonii kultura polska nie jest aż tak atrakcyjna. Tam przebić się z nowym nazwiskiem jest niezwykle trudno".

Zmiana wywołała kontrowersje. I trudno nie zgodzić się z jej oponentami, którzy wskazywali na tradycję konkretnych miejsc. Jednak główny problem Instytutów Polskich leżał chyba zupełnie gdzie indziej. Po pierwsze, ich program zbyt mocno podporządkowany bywał indywidualnym decyzjom dyrektorów, po drugie zaś, nie zawsze byli oni dobrze przygotowani do tej funkcji. Jednak w preferowanym obecnie modelu menedżerskim może kryć się niebezpieczeństwo wprowadzenia urawniłowki: wszędzie będzie mniej więcej tak samo. Tymczasem, jak słusznie zauważa Chojecki, "założenie, że Instytuty Polskie wszędzie powinny działać w ten sam sposób i być podobnie zorganizowane, jest błędne". Przykładem są chociażby kraje, w których żyje liczna diaspora polska. Jak np. stworzyć spójną propozycję programową na Litwie czy Ukrainie, propozycję, która zadowoliłaby zarówno tamtejszą Polonię, dla której ważna jest nauka języka i tradycja ludowa, jak i zainteresowanych naszą współczesnością Litwinów i Ukraińców, chcących czytać Dorotę Masłowską i oglądać spektakle Mariusza Trelińskiego? Do tego dochodzą jeszcze kwestie finansowe. Roczny budżet Departamentu Dyplomacji Publicznej i Kulturalnej MSZ to niecałe 62 mln zł. Niby dużo, ale z tej kwoty pokrywane są m.in. koszty działania Polskiego Radia dla zagranicy.

Na same Instytuty przeznaczono jedynie 11,5 mln zł, z czego Instytuty w Kijowie, Moskwie i Paryżu otrzymały po ok. 450 tys., natomiast w Nowym Jorku ok. 650 tys. To skromne kwoty.

Z przytupem czy po cichu?

Jedną z najbardziej widocznych instytucji promujących kulturę polską za granicą pozostaje założony w 2000 r., w wyniku porozumienia MKiDN oraz MSZ, Instytut Adama Mickiewicza, który - jak dotąd - charakteryzuje głównie częsta rotacja dyrektorów (jak dotąd było ich ośmiu, ostatnia nominacja Pawła Potoroczyna daje wreszcie nadzieję na stabilizację). Trudno w takiej sytuacji o konsekwencje w działaniu. IAM kojarzy się przede wszystkim z sezonami i festiwalami kultury polskiej za granicą - jak dotąd zrealizował projekty w 25 krajach. Obecnie trwa Rok Polski w Izraelu oraz Sezon Kultury Polskiej w Rosji, w którego ramach Mariusz Treliński wystawi w petersburskim Teatrze Maryjskim "Króla Rogera", pokazane zostaną spektakle Krystiana Lupy, Grzegorza Jarzyny, Jana Klaty czy Michała Zadary... Trwają przygotowania do Roku Polskiego w Wielkiej Brytanii, który planowany jest na rok 2009.

Na razie działalność IAM nastawiona jest jeszcze na event. Nie jest to też krezus finansowy. W ubiegłym roku jego budżet wynosił 23 671 803 zł. Ale Paweł Potoroczyn zapowiada, że kierowana przez niego instytucja ma się w przyszłości stać przede wszystkim kompetentnym pośrednikiem między partnerami w Polsce i za granicą, źródłem wiedzy o możliwościach współpracy, a także miejscem, w którym kształcą się profesjonaliści od promocji kultury. To dobry pomysł.

Instytut Książki działa niejako bardziej podskórnie, nawiązując do doświadczeń Paryża, gdzie na pomoc finansową liczyć mogą zarówno tłumacze, jak i zagraniczne wydawnictwa, zainteresowane wykupem praw autorskich do książek autorów polskich. Organizuje pobyty wydawców i tłumaczy w Polsce, w wersji niemieckiej i angielskiej wydaje katalog "Nowe książki z Polski". I - co najważniejsze - administruje Programem Translatorskim © Poland, którego celem jest wsparcie finansowe przekładów literatury polskiej na języki obce.

Efekt? Niektóre informacje na stronie internetowej imponują: dowiadujemy się np., że Instytut dołożył się do wydania "Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną" Doroty Masłowskiej w Brazylii albo "Książeczki o człowieku" Romana Ingardena w Bułgarii. W sumie: setki tytułów. Co ważne, najwięcej w krajach ościennych.

Na tym nie kończy się lista wyspecjalizowanych instytucji promujących Polskę: Instytut Teatralny, organizujący wizyty studyjne artystów i teatrologów z innych krajów, Polski Instytut Sztuki Filmowej, Międzynarodowe Centrum Kultury w Krakowie czy Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych odpowiedzialna m.in. za udział Polski w kolejnych EXPO... Z kolei Polska Organizacja Turystyczna rozpoczęła właśnie kampanię promocji naszego kraju w CNN.

***

Na koniec trzeba przyjrzeć się jeszcze statystykom (np. biur podróży), z których wynika, że Polska coraz częściej odczytywana bywa w kontekście całego regionu środkowoeuropejskiego. Dla Japończyka czy Kanadyjczyka stanowi fragment szerszego systemu historycznego i tożsamościowego (jego trasa podróży wiedzie zazwyczaj przez Wiedeń, Pragę, Budapeszt, Kraków i coraz częściej Lwów). Najwyższy czas zastanowić się, czy skutecznym sposobem promocji kultury polskiej w dobie globalizacji nie okaże się - i to całkiem niedługo - zastąpienie klucza narodowego regionalnym. O tym, jak to robić, trzeba zacząć rozmawiać z sąsiadami.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).
Krytyk sztuki, dziennikarz, redaktor, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Laureat Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy za 2013 rok.

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2008