„Polska” bomba atomowa

Szczyt NATO nie spełnił oczekiwań Polski i Bałtów: nie będzie stałych baz Sojuszu. Warto więc podjąć z USA rozmowy o włączeniu Polski do programu „atomowego współdzielenia”.

12.09.2016

Czyta się kilka minut

Wkrótce po rosyjskiej agresji na Ukrainę Barack Obama zapewniał w Polsce o sojuszniczej solidarności. Na zdjęciu: prezydenci Obama i Komorowski. Wojskowe Okęcie, czerwiec 2014 r. / Fot. Tomasz Paczos / FOTONOVA
Wkrótce po rosyjskiej agresji na Ukrainę Barack Obama zapewniał w Polsce o sojuszniczej solidarności. Na zdjęciu: prezydenci Obama i Komorowski. Wojskowe Okęcie, czerwiec 2014 r. / Fot. Tomasz Paczos / FOTONOVA

Informacja była sensacyjna. Pojawiła się nagle, niczym grom z jasnego nieba – i równie nagle zgasła. Jakby była zbyt sensacyjna, żeby miały ją powtarzać poważne światowe media, skoro najwyraźniej nie udało się potwierdzić jej wiarygodności u źródeł. A, jak wiadomo, informacja jednoźródłowa to nie informacja – gdy idzie o sprawy tak poważne jak broń atomowa.

Jednak Georgi Gotev i Joel Schalit, publicyści brukselskiego portalu EurActiv.com, zdawali się niezwykle pewni siebie, gdy w połowie sierpnia odpalili swą medialną „atomówkę”. Powołując się na anonimowe, ale rzekomo godne zaufania źródła twierdzili, że USA – zaniepokojone rozwojem sytuacji w Turcji – przenoszą właśnie do Rumunii swój arsenał kilkudziesięciu taktycznych bomb atomowych, składowany dotąd na terenie tureckiej bazy lotniczej w Incirlik.

EurActiv cytował anonimowego rozmówcę, który twierdził, że „od czasu puczu relacje między USA i Turcją pogorszyły się tak bardzo, że Waszyngton nie ufa już Ankarze, gdy idzie o tę broń”. Dlatego została ona „przeniesiona do Rumunii, do bazy lotniczej w Deveselu” (czyli tam, gdzie od wiosny tego roku działa niewielka baza USA, stanowiąca element „tarczy antyrakietowej”).

Tego samego dnia, 18 sierpnia, niemal identyczna informacja ukazała się na izraelskim portalu Debka.com (postrzeganym jako medium zbliżone do izraelskiej armii). Niemal, gdyż tu sugerowano ponadto – co brzmiało równie sensacyjnie – iż władze tureckie miały wysunąć wobec USA roszczenia dotyczące „przejęcia kontroli” nad bronią atomową zgromadzoną w Incirlik.

Dodatkowego smaczku tej sytuacji nadawała sugestia, jakoby samoloty rosyjskie prowadzące naloty w Syrii miały w przyszłości – w ramach zbliżenia rosyjsko-tureckiego – wykorzystywać... właśnie lotnisko w Incirlik. Czyli główną bazę USA w Turcji (ostatecznie do tego nie doszło).

Gdyby informacja o przenoszeniu amerykańskich bomb atomowych z Turcji do Rumunii okazała się prawdziwa, byłaby to istotnie sensacja. A zarazem mocny dowód, jak bardzo rozchodzą się dziś drogi Stanów (a więc i NATO) oraz Turcji, która przez kilkadziesiąt lat, od wejścia do Sojuszu w 1952 r., była w nim ważnym krajem: „frontową forpocztą”, kluczową w strategii obronnej na wypadek konfrontacji ze Związkiem Sowieckim. Potem zaś, po zimnej wojnie, ważną dla kolejnych operacji amerykańskich na Bliskim Wschodzie – począwszy już od 1990 r. i wojny z Husajnem o wyzwolenie Kuwejtu, aż do dziś, gdy amerykańskie samoloty startujące z Incirlik atakują cele w Syrii.

Nuklearne współdzielenie

Właśnie z racji swego „frontowego” położenia oraz roli, jaką Ankara miała odgrywać w planowaniu NATO na wypadek wojny (także nuklearnej) z Moskwą i jej satelitami, już w 1959 r. w Turcji pojawiła się amerykańska taktyczna broń atomowa. Potem Ankara, choć niebędąca ideałem demokracji, została włączona przez Amerykanów do specjalnego programu obejmującego tylko część członków Sojuszu – i długo owianego nimbem tyleż tajemniczości, co ekskluzywności.

Programu, który po angielsku nazywa się nuclear sharing, a po niemiecku (gdyż także Niemcy – kiedyś Zachodnie, dziś zjednoczone – są jego uczestnikiem) atomare Teilhabe. Termin angielski można przełożyć jako „nuklearne współdzielenie” lub „udostępnianie”. Termin niemiecki („atomowe współposiadanie”) idzie dalej, ponieważ sprawia wrażenie współwłasności bomb atomowych.

Ale to wrażenie mylne: o współwłasności nie ma tu mowy. Nie ma „niemieckiej” ani „tureckiej” bomby. Amerykańska taktyczna broń jądrowa (taktyczna, tj. najprościej: krótkiego zasięgu), która przed 1989-91 r. składowana była masowo w wielu krajach Europy (pod postacią nie tylko bomb, ale też pocisków artyleryjskich z takim ładunkiem i min atomowych), a która dziś przechowywana jest w kilku państwach i w ograniczonej liczbie (szacuje się, że w Europie to ok. 200 bomb lotniczych), była i jest własnością USA.

Co nie znaczy, że udział w tym „klubie” nie ma znaczenia politycznego i militarnego. Jest dokładnie przeciwnie. A dobrze pokazuje to przykład Niemiec.

Bunkry w Incirlik

Program nuclear sharing zakładał (i gdy idzie o procedury, zakłada nadal), że gdyby doszło do wojny z Sowietami (dziś: Rosją) – nie tylko konwencjonalnej, lecz także atomowej – dopiero wtedy owe bomby (a kiedyś też pociski i miny) miały zostać udostępnione siłom zbrojnym wybranych krajów NATO. Tak, aby operacyjnie, na polu walki, były one w stanie sprostać przeciwnikowi nie tylko w wymiarze konwencjonalnym.

Podobnie wyglądało to w przypadku Turcji. Choć niczego nie można tu być pewnym w przypadku liczby i rodzajów tej broni, to są szacunki, iż np. w latach 80. Amerykanie utrzymywali tam, podobnie jak w Niemczech, wielkie składy rozmaitej taktycznej broni atomowej – w tym zwłaszcza 300 bomb lotniczych, w które miały zostać uzbrojone (także) tureckie samoloty.

Gdy zimna wojna się skończyła, Stany stopniowo wycofały większość tych arsenałów. Ale nie wszystkie. Właśnie w oddalonej o ponad 100 km od granicy z Syrią wielkiej bazie Incirlik – która w minionych 25 latach służyła Stanom jako „lądowy lotniskowiec”, a w której stacjonuje dziś 1500 Amerykanów (oraz 200 Niemców) – spoczywa kilkadziesiąt bomb lotniczych typu B61. Typ ten obejmuje kilka rodzajów bomb o różnej sile – największe mają moc 50 kiloton, a więc są kilka razy silniejsze od tej, która w 1945 r. zniszczyła Hiroszimę.

Spoczywają więc one w Incirlik zupełnie bezpiecznie w specjalnych magazynach-bunkrach, nad którymi wyłączną kontrolę mają Amerykanie. Dopiero gdyby doszło do konfliktu, w którym NATO użyłoby broni jądrowej, zostałyby podczepione pod samoloty. A amerykańscy żołnierze odbezpieczyliby je przy pomocy specjalnych kodów – dopiero tuż przed startem (taka surowa procedura działa we wszystkich krajach „klubu”).

No właśnie... Tylko czy bomby spoczywają w Incirlik bezpiecznie? Podczas niedawnego puczu baza, której turecki komendant miał stać po stronie spiskowców, została na jakiś czas odcięta przez władze tureckie od prądu i w ogóle od świata, samoloty nie mogły startować...

Sensacja i milczenie

W każdym razie, jeśli informacja portali EurActiv i Debka, jakoby Amerykanie wywieźli (Debka pisała: ewakuowali) z Turcji bomby B61, jest prawdziwa, byłaby to – w kontekście historycznym i aktualnym, politycznym – sensacja.

Tylko czy jest ona prawdziwa? Tego właśnie nie wiadomo. W kolejnych dniach dementowały ją USA, NATO i Rumunia (co nie musi o niczym świadczyć). Kolejna okoliczność: mimo wagi informacji nie podjęły jej ani nie rozwinęły poważne media europejskie i amerykańskie (niektóre zreferowały tylko, co podały portale). To może sugerować, że nikomu nie udało się jej potwierdzić we własnych wiarygodnych źródłach.

Co z kolei prawdopodobnym czyni przypuszczenie, że informacja, iż Amerykanie wycofują swoje bomby i tym samym wykluczają też de facto Turków z programu nuclear sharing (byłby to jeden z najpoważniejszych możliwych wyrazów nieufności), został obu portalom podpowiedziany przez kogoś, komu zależało, by taki przekaz poszedł w świat. Trudno wyobrazić sobie, aby nawet wyjątkowo wścibski dziennikarz sam z siebie dotarł do takiej informacji – i zarazem aby inni dziennikarze, nawet bardziej ustosunkowani i usiłujący ją sprawdzić, zderzyli się z murem milczenia.

Co jednak nie znaczy, że nie jest możliwe, iż USA faktycznie wycofały bomby z Incirlik, albo że tego nie rozważają. – Wydaje mi się, że Amerykanie mogliby coś takiego zrobić. Nieufność między oboma państwami, a także stopień nieprzewidywalności Turcji są dziś tak wielkie, że nie byłoby niczym niezwykłym, gdyby rozważali takie opcje. A być może także już je realizowali – mówi „Tygodnikowi” Krzysztof Strachota, znawca spraw bliskowschodnich z warszawskiego Ośrodka Studiów Wschodnich.

Co się dzieje w Deveselu?

Tymczasem „aspekt turecki” bomb z Incirlik, sam w sobie gorący, to dopiero połowa problemu. Równie, a z polskiego punktu widzenia nawet bardziej frapująca jest jego druga część: dokąd bomby miałyby trafić.

Oprócz Turcji w programie nuclear sharing uczestniczą dziś w Europie jeszcze Niemcy, Holandia, Belgia i Włochy. Można przyjąć, że po redukcji arsenałów USA w minionych 25 latach w krajach tych jest dość miejsc, gdzie można złożyć (choćby czasowo) kilkadziesiąt bomb ewakuowanych z Incirlik.

Logistycznie to nie problem: transportem tych szczególnych ładunków zajmuje się eskadra Herculesów, stacjonująca w bazie USA w niemieckim Ramstein, specjalnie do tej roli przystosowana.
A jednak anonim, który podsunął dziennikarzom tę opowieść, nie omieszkał zaznaczyć, że bomby trafią (trafiły już?) do Deveselu. To wioska w południowej Rumunii. Za komunizmu istniała tu baza wojskowa i lotnisko. Wprawdzie w 2003 r. zostało ono zamknięte, ale wkrótce zaczęło się nowe życie: szukając miejsc na elementy swej „tarczy antyrakietowej”, Amerykanie wybrali m.in. Deveselu – i kilka miesięcy temu w pobliżu starego lotniska otwarto niewielką, ale ważną bazę USA, będącą częścią „tarczy”.

Ale „tarcza” to jedno, a czym innym jest „atomowe współdzielenie”, w którym Rumunia nie uczestniczy. Albo choćby tylko składowanie bomb atomowych na jej terenie. Nawet czasowe. I rzecz nie jedynie (choć również) w możliwych reakcjach Rosji.

– Lotnisko w Deveselu istotnie zamknięto przed laty i odtąd jako lotnisko wojskowe nie funkcjonuje – zastanawia się w rozmowie z „Tygodnikiem” polski ekspert zajmujący się Europą Środkową (prosił o anonimowość). – Infrastruktura jest zaniedbana, pas od dawna nie był remontowany i nie jestem pewien, czy mógłby w ogóle przyjmować samoloty. Na uroczystości otwarcia bazy antyrakietowej widoczne były tylko śmigłowce, które wiozły dygnitarzy. Amerykanie rzeczywiście zainwestowali w odtworzenie infrastruktury, ale z tego, co wiem, chodziło raczej o obronę przeciwlotniczą, łączność i nawigację. Choć nic nie jest tu wykluczone...

Z kolei Grzegorz Kostrzewa-Zorbas – ekspert od spraw międzynarodowych i były pracownik MSZ oraz MON, zbliżony do PiS – wątpi, czy przenoszenie bomb do Deveselu miałoby w ogóle sens. Także on uważa, że wywiezienie ich z Turcji jest prawdopodobne, ale raczej nie do Rumunii. Bomby te „służą do odstraszania przeciwników NATO, a wiarygodność odstraszania wymaga rzeczywistej zdolności [ich] użycia” – pisał Kostrzewa-Zorbas na portalu wPolityce.pl, zwracając uwagę, że „bomby w Deveselu byłyby absurdalnie bezużyteczne”, gdyż wbrew zasadom nuclear sharing nie mogłyby „zostać załadowane na misję bojową do samolotów (...) ani amerykańskich, ani rumuńskich. Mniejszą przeszkodą byłby brak odpowiednich samolotów w siłach powietrznych Rumunii, bo Bukareszt planuje szybki zakup używanych F-16, które mogą być dostosowane do roli nuklearnej”, decydujący jest natomiast brak czynnego lotniska.

Tylko skąd w takim razie Deveselu w tej historii? Przypadek? Zasłona dymna? A może balon próbny, mający przetestować (po cichu) reakcje sojuszników i przeciwników na taką oto opcję, że Rumunia mogłaby zostać włączona do nuclear sharing – zastępując Turcję w tej roli na południowo-wschodniej flance Sojuszu?

A skoro Rumunia, to dlaczego nie Polska?

„Atomówka Macierewicza”

Kostrzewa-Zorbas należy do tych polskich ekspertów, którzy od lat apelują, by kolejne rządy podjęły rozmowy z Amerykanami o włączeniu Polski do programu nuclear sharing. Temat ten pojawia się w publikacjach, zwykle fachowych, czasem prasowych, po czym zanika. Teraz, za sprawą rewelacji tureckich, ożył – głównie w internecie. Ale tylko na chwilę. Natomiast polscy politycy w ogóle się nie wypowiadają.

Choć był wyjątek. W grudniu 2015 r. wiceminister obrony Tomasz Szatkowski powiedział w programie „Prawy do lewego, lewy do prawego” (w Polsat News 2), że polski rząd „analizuje i rozważa” udział w nuclear sharing. Zaznaczył, że „do tego potrzebna jest polityczna zgoda, a po drugie zdolność”, tj. dostosowanie polskich F-16 do przenoszenia takich bomb. Powiedział też, że taktyczne bomby atomowe mogłyby znaleźć się w Polsce (co jest zresztą warunkiem udziału w programie).

Reakcje w przestrzeni publicznej, jakie nastąpiły po słowach Szatkowskiego, nie były jednak zachęcające – i często niewiele miały wspólnego z rzeczową dyskusją. O ile opozycja i media zwykle krytyczne wobec rządu były raczej powściągliwe (jeśli krytykowano, to częściej nie pomysł, lecz szanse realizacji przez rząd PiS), o tyle z internetu wylała się fala szyderstwa. Na portalach społecznościowych kpiono, że Macierewicz chciałby mieć „polską bombę atomową”.

Następnego dnia MON wydało komunikat, odczytany jako dementi: Ministerstwo oświadczyło, że obecnie nie trwają prace nad przystąpieniem Polski do nuclear sharing. Choć znalazło się tu zdanie, iż „należy rozważać różne opcje, w tym m.in. jakiś rodzaj udziału Polski w porozumieniu” (o „współdzieleniu”). A „ewentualna decyzja dotycząca jakiejś formy udziału Polski (...) musiałaby oczywiście być przedmiotem uzgodnień na poziomie politycznym, zarówno w kraju, jak i w relacjach sojuszniczych”.

Szukając precedensów, dziennik „Rzeczpospolita” doszedł wtedy do wniosku, że był to pierwszy przypadek, gdy „polityk tak wysokiego szczebla zapowiedział możliwość przystąpienia” Polski do nuclear sharing.

Powrót odstraszania

„Tygodnik” zapytał biuro prasowe MON, czy prowadzone są rozmowy o włączeniu Polski do nuclear sharing i czy udział w programie byłby wskazany. Odpowiedź była dyplomatyczna. Rzecznik Bartłomiej Misiewicz poinformował nas, że jeśli idzie o problematykę odstraszania jądrowego NATO, to „aktualne i możliwe do przekazania informacje” zostały „przedstawione opinii publicznej w punktach 52, 53 i 54 Komunikatu ze szczytu NATO w Warszawie, wydanym przez szefów państw i rządów” (następnie przytoczono treść tych punktów).

Chodzi o fragmenty głównego dokumentu przyjętego na szczycie NATO, dotyczące przyszłości broni atomowej i strategii odstraszania. Nie ma w nich jednak mowy osobno o Polsce. Co nie znaczy, że nie są warte uwagi. Ponieważ opinia publiczna skupiona była na kwestii baz Sojuszu, te decyzje szczytu zostały zepchnięty w cień.

Tymczasem były one najwyraźniej skutkiem sytuacji w Europie po rosyjskiej agresji oraz w ogóle niestabilnej sytuacji w świecie. A są istotne także dlatego, że o ile nad Wisłą sprawa ta nigdy nie była tematem partyjnego sporu („Polska tradycyjnie opowiada się za obecnością taktycznej broni jądrowej USA w Europie jako istotnego czynnika odstraszania” – mówił niedawno „Rzeczpospolitej” były szef MON Tomasz Siemoniak), o tyle w Unii nierzadkie były w ostatnich kilkunastu latach głosy, iż amerykańska broń atomowa powinna zostać usunięta z Europy.

Tymczasem szczyt NATO stwierdził zgodnie, że „wiarygodne odstraszanie i obrona są niezbędne, by zapobiegać konfliktom i wojnom” – precyzując, że chodzi o odstraszanie i obronę, oparte na „połączeniu zdolności obrony jądrowej, konwencjonalnej i przeciwrakietowej”. Dalej podkreślono, że „dopóki istnieje broń jądrowa, NATO będzie sojuszem jądrowym”, a „w sytuacji zagrożenia dla podstawowego bezpieczeństwa któregokolwiek z jego członków NATO jest zdolne i zdeterminowane do spowodowania, by przeciwnik zapłacił taką cenę, która byłaby nie do zaakceptowania i znacznie przewyższałaby korzyści, które miałby nadzieję osiągnąć”.

Rozbrojenia nie będzie

W komunikacie znalazł się też fragment odnoszący się do nuclear sharing: „Potencjał odstraszania jądrowego NATO częściowo opiera się również na wysuniętej obecności broni jądrowej USA w Europie oraz potencjale i infrastrukturze udostępnianych przez odpowiednich sojuszników. Sojusznicy ci zapewnią, by wszystkie elementy systemu odstraszania jądrowego NATO pozostały bezpieczne, godne zaufania i skuteczne”. I jeszcze: „Sojusz zapewni możliwie najszerszy udział zainteresowanych sojuszników w uzgodnionych przez nich ustaleniach dotyczących podziału zobowiązań w dziedzinie jądrowej”.

Nie próbujmy zgadywać, czy na tak stanowcze postawienie sprawy wpływ miały symulacje, owe słynne „gry wojenne” [patrz „TP” nr 43/2015 – red.], z których wynikało, że armia rosyjska jest w stanie błyskawicznie zająć kraje bałtyckie, chyba że NATO skieruje do nich na stałe kilka dywizji – na co jednak nie było w Sojuszu zgody.

Faktem jest natomiast, że szczyt NATO położył kres dyskusjom o rozbrojeniu atomowym Zachodu, które zaczęły się wkrótce po końcu tamtej zimnej wojny i – z różnym natężeniem w różnych krajach – powracały aż do dziś. Ponadto okazuje się, że Amerykanie rozpoczną wkrótce modernizację swego arsenału taktycznego w Europie, rozmieszczonego w krajach należących do nuclear sharing – co z irytacją odnotowała lewicowa prasa niemiecka. Decyzję w tej sprawie podjął niedawno prezydent Obama. Ten, który na początku urzędowania, w 2009 r., mówił o rozbrojeniu nuklearnym jako celu swej prezydentury.

Nienatrętna stałość

Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy przystąpienie Polski do nuclear sharing ma sens, powinien przyjrzeć się przykładowi Niemiec [patrz ramka]. Choć w relacjach z Rosją kolejne rządy w Berlinie kładą nacisk bardziej na „dialog” niż „odstraszanie”, żaden nie zrezygnował z „atomowego współposiadania”.

Niemieccy piloci z 33. Dywizjonu Lotnictwa Taktycznego nadal pilnie ćwiczą loty bojowe z atrapami bomb B61, których kilkadziesiąt spoczywa w bunkrach na terenie ich bazy (pod kontrolą żołnierzy USA, rzecz jasna). Udział w tym „klubie” przynosi najwyraźniej wymierne korzyści, militarne i polityczne: podnosi poziom bezpieczeństwa kraju, wzmacnia więzi z Ameryką i pozycję w Sojuszu (nawet jeśli dziś wszystkie kraje NATO uczestniczą w planowaniu nuklearnym – inaczej niż za zimnej wojny, gdy był to przywilej USA, Anglii, Francji i państw nuclear sharing).

Tylko czy przystąpienie Warszawy do nuclear sharing jest realne? Technicznie to nie problem. „Polska jest najbardziej naturalnym kandydatem jako największy, centralny i najlepiej przygotowany – w tym posiadający F-16 i dwudzieste na świecie nakłady obronne – kraj wschodniej flanki NATO” – pisał Kostrzewa-Zorbas.

Problem jednak w woli politycznej. Po pierwsze, ze strony USA i NATO: skoro nie udało się uzyskać stałych baz Sojuszu (zablokowała to część Sojuszu), to czy szansę miałby projekt zakładający umieszczenie w Polsce bomb atomowych? Po drugie: czy gdyby polski rząd (ten lub kolejny) zadeklarował taki cel, mógłby liczyć na ponadpartyjny konsens i poparcie opozycji?

Mimo wszystko warto o to zabiegać, warto (po cichu) rozmawiać, nawet jeśli dziś szanse mogą wydać się niewielkie. W końcu ćwierć wieku temu, gdy pojawiały się pierwsze nieśmiałe postulaty, by Polska weszła do NATO – zgłaszane przez nielicznych jeszcze ekspertów, polityków i dziennikarzy (w tym autora tego tekstu, na łamach „TP” nr 46/1991) – Polska w NATO wydawała się odległą abstrakcją.

„Nienatrętna stałość w naszych zabiegach jest drogą właściwą” – gdy mowa o nuclear sharing, to zdanie z komentarza sprzed 25 lat jest aktualne. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2016