Polska

W Kodniu konie chodziły zaraz przy głównej drodze. Dwa wielkie, gniade perszerony. Samopas chodziły.

29.11.2015

Czyta się kilka minut

Andrzej Stasiuk /
Andrzej Stasiuk /

Minąłem bazylikę z cudownym obrazem Matki Boskiej Kodeńskiej, czyli Królowej Podlasia, i zaraz je zobaczyłem w bocznej ulicy. Było mokro i nie widziałem iskier, ale musiały je krzesać. Tak były ciężkie i mocno, na roboczo kute. Ale tylko mi mignęły w jakimś półkłusie, ze wzniesionymi łbami, z długimi grzywami nasiąkniętymi deszczem jak jakieś kolosy dawno już wymarłe. Konie przy głównej ulicy.

Na przystanku stała dziewczyna i machała. Zatrzymałem się. Zapytała o jakąś miejscowość, której nazwy nie dosłyszałem, ale powiedziałem, że jadę w stronę Włodawy, i wsiadła. Była drobna i krucha. Chyba więcej miejsca zajmowała jej torba niż ona sama. Powiedziała mi, że uczy się i będzie specjalistą od automatyki na kolei. Na dowód pokazała dłonie lekko ubrudzone jakimś smarem. „Nie zdążyłam domyć” – usprawiedliwiała się. Przypomniały mi się zamierzchłe czasy, gdy szkolna dzieciarnia miała palce nieustannie uwalane atramentem. Jechała do domu, jak co tydzień. Mieszkała w internacie. Spieszyła się, by posprzątać pokój, bo wieczorem miały przyjść koleżanki. Była sobota, a osiemset szesnastką nawet w środku tygodnia jeździło niewiele samochodów. Zapytałem, czy zawsze autostopem. „Tak – odpowiedziała. – Nie ma autobusów”. Musiała być dzielna z tą swoją wielką torba, na tym wschodzie, gdzie zima przychodziła wcześniej niż gdzie indziej, na pustej szosie, co tydzień. Zapytałem, zwyczajem wszystkich podwożących dziewczyny zgredów, czy się nie boi. „Nie – odpowiedziała. – Raczej nie. Tylko białoruskich rejestracji nie zatrzymuję. Kiedyś wziął mnie jeden, ale mówił po polsku i miał polskie numery. Dopiero potem mi powiedział, że studiuje w Polsce”.

Bug płynął po lewej stronie. Chwilami było go widać. Widać było Białoruś po drugiej stronie. Na pierwszy rzut oka niczym się nie różniła. Była tak samo szara, tak samo deszczowa i mglista. Rude trawy, gołe topole i wierzby. Próbowałem dowiedzieć się, dlaczego nie wsiada do białoruskich aut, ale widać było to tak oczywiste, że nie znajdowała sensownej odpowiedzi. Nie wypytywałem jej. Nie byłem w końcu dziennikarzem. Chciałem ją tylko podwieźć. Minęliśmy Jabłeczną. Bug nieco się oddalił. Wysiadła na stacji benzynowej w Sławatyczach. Kupowałem kawę, a ona rozmawiała ze znajomym sprzedawcą. Niewiele od niej starszy chłopak z Białorusi wymieniał pieniądze w kantorze. Po pół godzinie byłem we Włodawie. Minąłem Orchówek. Wylotowa ulica ze wsi nazywała się Wesoła. Wiodła w stronę Sobiboru.

Spałem w Zamościu. Na śniadanie schodzili się czarnoskórzy faceci. Niektórzy wyglądali jak sportowcy. Wysocy i smukli. Inni po prostu. Mieli brzuszki, klapali japonkami po podłodze, w szortach. Widać, że byli zadomowieni. Na mój widok uśmiechali się i mówili „Good morning” i zaraz się poprawiali, zmagając się z naszym „Dzień dobry”. Też się uśmiechałem i odpowiadałem raz tak, raz tak. W recepcji zapytałem panią, czy szukają gazu łupkowego. Na parkingu stały ubłocone pick-upy, jakich używa często geofizyka. Pani zrobiła tajemniczą minę, a potem powiedziała: „Nie. Budują wiatraki”. „Prawie to samo”, powiedziałem i wyszedłem, żeby popatrzeć na miasto. Było opustoszałe. Cały ten renesans, attyki, arkady i archiwolty stały w deszczu jak przywidzenie. W podcieniach paru udręczonych minioną nocą obywateli wyglądało nadejścia anioła zagłady. Ilekroć tutaj przyjeżdżałem, wydawało mi się, że dotarłem do jakiegoś kresu. Że oto wchodzę do wnętrza cudzego snu, który nie ma nic wspólnego ze światem rozciągającym się w stronę Włodawy, Hrubieszowa, Krasnegostawu i Wielkich Oczu. Nic a nic. Ale padał deszcz i musiałem wracać.

Na stopniach hotelu stali dwaj Afroamerykanie i o dziewiątej rano popijali red bulla. Patrzyli w głąb Grodzkiej, ale tam nie było nic, prócz ciężkiego światła w kolorze starego ołowiu. Znów się uśmiechnęli, wznieśli puszki i powiedzieli „Dzień dobry”. Przypomniało mi się, że tutaj przyszła na świat Róża Luksemburg. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2015