Poharatany papież

O serialu „Młody papież” Paola Sorrentino pisali już wszyscy. Napiszę więc jeszcze i ja, bo nie przeczytałem nic z tego, co popełnili mądrzejsi ode mnie koleżanki i koledzy.

08.01.2017

Czyta się kilka minut

Nie chciałem psuć sobie świeżości sądu, gdy przyjdzie decydować: obrazoburcze to czy nie? Hipsterskie w formie, ale czy wzdęte od sensów i znaczeń? Dzieło czy chała? Wszystkim, którzy są jeszcze przed obejrzeniem serii – serdecznie doradzam pójście moim śladem. Recenzenci temu obrazowi mogą wyłącznie zaszkodzić, każdy powinien zmierzyć się z nim sam.
Sorrentino zrobił film (bo to jest bardzo długi metraż, poszatkowanie go na odcinki to formalne przebranie) nie z tych, które będą się podobać subtelnym intelektualistom, ale też z automatu odepchną miłośników papki. Tu podział idzie jakoś inaczej: równie dobrze wyobrażam sobie i jednych, i drugich, jak pieją z zachwytu albo w połowie pierwszego odcinka idą spać. Żeby zbadać, gdzie przebiega granica, która dzieli nas (fanów) tego serialu od tych, którzy się weń nie wkręcili, trzeba jednak opowiedzieć, o czym on w ogóle jest. Jeszcze raz proszę więc wszystkich, którym mogłoby to zepsuć przyjemność własnej eksploracji, by udali się teraz wraz ze mną do Sali Kolumnowej.
To akuratne miejsce, bo przez pierwszych kilka odcinków (mniej więcej do piątego) ten serial nie jest ani o Kościele, ani o współczesnej kulturze albo moralności. Jest o władzy. O tym, jak koszmarną rzeczą jest pozbawiony wentyli bezpieczeństwa (choćby w postaci impeachmentu) autorytaryzm. O tym, że od człowieka, który uroił sobie, że jako wybraniec ludu może pozwolić sobie na więcej, tylko jedno jest gorsze: człowiek, który uroił sobie, że władzę nad innymi dał mu Bóg. Ktoś, kto czyniąc się partnerem Boga, staje się Jego parodią. Mesjaszem, robiącym mesjaństwo narzędziami zwykłego pana Zenka. Rembrandtem, który tworzy bohomaz żelopisem za złoty dwadzieścia. A każdego, kto zgłasza reklamację, jest gotów eksterminować. Wystąpienie przeciw osobistemu totumfackiemu Pana Boga to wszak nie krytyka, to czyste bluźnierstwo.
Kardynałowie, którzy w filmie Sorrentina dokonali wyboru młodego hierarchy z Nowego Jorku na następcę Piotra, to cyniczni polityczni gracze, sybaryci, skrajni egoiści, samotni dziwacy. Na Wiejskiej, w małych i dużych pałacach oraz w telewizjach mamy takich na pęczki. Mieli rząd dusz, wygodne życie, robili, co chcieli, ale postanowili powalczyć o więcej. Wykreować kukłę, zastępcze bóstwo, idola, którego będą mogli animować. Przeliczyli się, bo wybrali na tron Piotrowy gościa, który pod pozorem wycofania skrywał szereg poważnych psychopatologii i który wkrótce zamienił ich życie w piekło. I to samo zrobił z życiem (oraz wiarą) miliarda z hakiem katolików.
Przełomowy moment narracji to uświadomienie sobie przez młodego papieża, że ceną za wdrażanie jego idei jest zupełnie realna krew konkretnych, znanych z imienia i nazwiska ludzi. Przyznaję, że przez pierwszych pięć odcinków patrząc na to, co dzieje się w Watykanie, miałem w głowie tylko jedno pytanie: a gdyby tak Pan dopuścił kiedyś do takiego zaćmienia konklawe, że rzeczywiście wybrałoby takiego papieża, czy ja miałbym dość siły, żeby zostać w katolickim Kościele? Kościół to moja matka, ale gdy matka zaczyna odchodzić od zmysłów i zabijać własne dziecko, czy dziecko nie ma prawa ratować najpierw swojego życia, które też przecież w oczach Boga stanowi jakąś wartość? Człowiek przyciśnięty przez Sorrentina do ściany robi w głowie naprawdę pożyteczne ćwiczenia: zaczyna testować czystość i głębokość swoich, na co dzień wydawałoby mu się oczywistych motywacji.
Druga połowa serii to już opowieść o tym, że droga do Boga wiedzie nie przez ludzkość (ani imitowanie boskości), ale przez człowieka. Przebrany za świętą dziewicę szatan, jakim jest początkowo młody papież, orientuje się w końcu (lepiej późno niż wcale), że nie jest aniołem, że nie jest w stanie uciec od swojego człowieczeństwa. I to ono okazuje się być drzwiami, przez które przyjdą doń jeszcze najlepsze rzeczy w życiu: przed przedwczesną śmiercią zdąży zakosztować przyjaźni, szacunku, radości, jaką daje dojrzałe samostanowienie, wolne od lęków i związanej z nimi zawsze agresji.
Są w tym serialu dwa wątki, z którymi będę chodził jeszcze długo. Pierwszy to kardynałowie. Ze szczególnym uwzględnieniem Voiella, sekretarza stanu, postaci równie rozczulającej, co irytującej w swoim samouwielbieniu i politycznym sprycie. Który mimo tego, jak (z buta) traktuje go nowy szef, nie składa rezygnacji – postanawia grać ten mecz, aż do zniesienia z boiska. Przychodzi moment, gdy Voiello dostrzega coś, co może dostrzec tylko dobry ksiądz: papież to psychopata, ale mający swoją (dziwną, pokręconą, ale niewątpliwie realną) relację z Panem Bogiem. Voiello bowiem bez wątpienia jest narcyzem i skurczysynem, ale to wierzący narcyz i skurczysyn. Skurczysyn, który szczerze tęskni za dobrem i za miłością, i – żeby nie wiem gdzie go zniosło podczas lawirowania – nigdy niczego ostatecznie nie postawi ponad nimi. Ten gracz nigdy nie stanie się dyktatorem. Podobnie zresztą jak inni jego koledzy, którzy – czasem we wzruszający sposób – przedkładają posłuszeństwo Kościołowi i choćby najbardziej koszmarnemu papieżowi nad własne ambicje czy zdrowie.
Wątek drugi to Sorrentinowska wizja wiary i religijności. Komunikat zdaje się być jasny: to coś, co wszystkim wam (dziennikarzom, komentatorom, twórcom) się wymyka. W brutalnych słowach, jakie papież Lenny kieruje do zgromadzonych na placu Świętego Piotra, widać przecież sporo sensu: świat robi z Boga maskotkę, jedną z pozycji w karcie światopoglądowych dań, prawdę zastąpiła opinia, a dobro i zło poddaje się pod głosowanie. W jego chorym koncepcie, by Kościół tak odsunąć od ludzi, by wreszcie otrzeźwieli i zaczęli za nim tęsknić, też jest przecież jakieś ziarenko prawdy o naszej, Europejczyków XXI wieku, z owym Kościołem relacji. Ciężko mi też jakoś uwierzyć w Boga, który w efekcie modlitw papieża zsyła nagły zgon na występną zakonnicę, ale ten film jest przecież nie o mirakulach, a o tym, że ludzie mają zwyczajnie swoje sprawy z Panem Bogiem. Ma je poharatany papież Lenny, ma poczciwy Voiello, ma kardynał Spencer, który dopiero tuż przed śmiercią godzi się oddać Przedwiecznemu swoje przeogromne parcie na włożenie białej piuski. Ma jedna z głównych postaci drugiego planu: papieski ceremoniarz, a później kardynał – Gutierrez, człowiek utkany wyłącznie ze słabości, które, jedna po drugiej, stają się jego siłą.
Gdybym miał komuś w jednym zdaniu opowiedzieć o tym, o czym jest ten serial, powiedziałbym, że jest o mnie. Szczerze, nie po chrześcijańsku zazdroszczę Sorrentino, że nie zagadał swoją opowieścią tego, co patrząc w skonstruowane przezeń lustro muszę teraz opowiedzieć sobie sam. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2017