Pod gwiazdą piołun

Odległość od domu wydała mi się niezwykle duża. Jakbym wydostał się albo został wygnany ze swojego życia. Ale czyż nie po to wyjeżdżamy na wakacje? Żeby sprawdzić, co się z nami stanie albo skąd się wzięliśmy?

25.09.2017

Czyta się kilka minut

Poligon w Semipalatyńsku. Tu w 1949 r. zdetonowano pierwszą radziecką bombę atomową. Do 1963 r. przeprowadzono ok. 500 wybuchów jądrowych. W 1991 r. poligon zamknięto.  Na zdjęciu grupa radzieckich i zagranicznych dziennikarzy na terenie poligonu, 1991 r. / ALEXANDER LISKIN / RIA NOVOSTI / AFP / EAST NEWS
Poligon w Semipalatyńsku. Tu w 1949 r. zdetonowano pierwszą radziecką bombę atomową. Do 1963 r. przeprowadzono ok. 500 wybuchów jądrowych. W 1991 r. poligon zamknięto. Na zdjęciu grupa radzieckich i zagranicznych dziennikarzy na terenie poligonu, 1991 r. / ALEXANDER LISKIN / RIA NOVOSTI / AFP / EAST NEWS

Wakacje. 3,5 tysiąca kilometrów w kurzu, upale, przez suche zarośla i po płaskim. W Rosji było za dużo drzew. Całymi dniami drzewa i bagna. Tutaj, w Kazachstanie, w ogóle drzew nie było. Nie było cienia. Na przydrożnych parkingach stały blaszane altanki rozgrzane jak piekarniki. Co sto, dwieście kilometrów. W stalowych beczkach dopalały się śmieci. A potem znowu płasko, pyliście, z wiatrem w martwych badylach. Szary piach, szare niebo, szare słońce. Ale chciałem zobaczyć okolice nieczynnego poligonu atomowego koło Semipałatyńska. Poligon był tak naprawdę koło Kurczatowa, ale mówiło się „koło Semipałatyńska”. Zobaczyć, jak to wyglądało, w jakim krajobrazie detonowali te wszystkie kilotony i megatony, te czterysta parę bomb przez czterdzieści parę lat.

Niewyrafinowana pustka

Po jakieś proroctwo jechałem, po odsłonięcie rzeczy ostatecznych. Drogą z tymi blaszanymi budami, z wypalonymi beczkami, przez bezwodny krajobraz z zasklepionym szarością horyzontem. Wyobrażałem sobie, jak oni leżą w jakichś rowach, okopach – generałowie, naukowcy, wysłannicy partii, władcy świata, w ciemnych okularach, i czekają, aż nad widnokręgiem uniesie się pomarańczowa kula, potem poczerwienieje i z głębi pustynnego stepu nadciągnie fala gorętsza niż upał. A z pasących się zwierząt opadną skóra i mięso, odsłaniając dymiące szkielety. Potem jadą do jakiegoś ponurego wnętrza z ciemną boazerią i piją wódkę, trącając się kieliszkami i gratulując sobie sukcesu. Któryś dzwoni do Moskwy. Palą, zagryzają mięsem, znowu piją, aż poczerwienieją im twarze, a wnętrze wypełni się odorem spoconych ciał. Bez trudu mogłem sobie to wyobrazić: boazerię, smród, resztki jedzenia, telefon z tłustymi śladami palców. „(...) i spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, a spadła na trzecią część rzek i na źródła wód. A gwiazda nazywa się Piołun”.

Wakacje. Nieźle wybrali miejsce. Na pierwszy rzut oka równie dobrze mogło być przed, jak i po detonacji. Nigdzie wcześniej nie widziałem tak niewyrafinowanej pustki. Płaskie, wielkie nic. Przy każdym kroku podnosił się pył. Czasami jakaś rozerwana opona. I te nazwy gdzieś w oddali, zaryte w piaskach, w tym samym kolorze co reszta: Leninskij, Kyzył Oktiabr, Komsomolskoje, Sołnecznyj. Zbudowane z gliny, blachy i błota. Rok w rok opadał na nie radioaktywny pył, a wyklęty lud ziemi, nic o tym nie wiedząc, wystawał na progach, wsłuchując się w odległe eksplozje, wypatrując blasku na horyzoncie. Wszak dla nich to wszystko stworzono. Dla ich obrony i zwycięstwa. Bo tylko oni mieli przetrwać ów odwlekany koniec świata. Jak tamte 144 tysiące z 12 pokoleń.

Od Czagan wiało zagładą

Zawsze podejrzewałem, że objawienia spotykają nas na pustyni, w miejscach surowych, czy nawet dotkliwych. Wielkie religie to religie pustynne. Oczywiście szosa R-138 to nie jest żadna droga do Damaszku ani judzkie piachy. Ale ten krajobraz, o którym trudno było powiedzieć, czy dotknęła go już zagłada, czy też nie został jeszcze do końca stworzony, sprawiał, że odległość od domu wydała mi się niezwykle duża. Jakbym wydostał się albo został wygnany ze swojego życia. Ale czyż nie po to wyjeżdżamy na wakacje? Żeby sprawdzić, co się z nami stanie albo skąd się wzięliśmy?

Od Czagan, można rzec, wiało zagładą. Było martwe jak trupia czaszka i jak trupia czaszka białe. Z czarnymi wyrwami zamiast okien. Wystawało z dziwnej dzikiej zieleni. Przez dziesiątki kilometrów nic nie rosło poza suchymi badylami, a tutaj raptem taka bujność. Jakby zwłoki miasta zasilały ziemię żyzną wilgocią. Gruzowiska ciągnęły się wzdłuż resztek drogi. Trudno było zgadnąć, czy zrobili to ciężkim sprzętem, czy trotylem. Trotyl bardziej by pasował, bo Czagan było wojskowe i całkowicie tajne. Obsługiwało lotnisko leżące w głębi stepu. Z lotniska startowały strategiczne bombowce TU 95. Miały zrzucać bomby na Amerykę. 15 ton strategicznych albo nuklearnych. Miały startować z bezludnego stepu i zamieniać w parę wodną i pył najludniejsze metropolie świata. W Czagan mieszkała obsługa razem z rodzinami. I teraz wyglądało, jakby samo padło ofiarą nalotu. Zza gruzowisk widać było ocalałe białe bloki, a raczej ich szkielety.

Jechałem wolno i ostrożnie, bo to tu, to tam z betonu wystawało zbrojeniowe żelastwo. Zaparkowałem na czymś, co kiedyś było placem. Wysiadłem w sam środek nieruchomego upału i absolutnej ciszy. Tak, w byłych ludzkich siedzibach najdziwniejsza jest cisza. Przez wyrwy w miejscu okien widać było na ścianach jaśniejsze miejsca, gdzie stały meble, spłowiałą farbę, ślady po wyrwanych instalacjach. Pokoje jak klitki, sześcienna szarość, jedno nad drugim, cztery piętra, identyczne i monotonne niczym w więzieniu. I ta cisza. Słyszałem, jak pod podeszwami chrzęści piach. Pomiędzy blokami ciągnęły się regularne zapadliska, świadczyły o tym, że wyrwano też całą infrastrukturę, wszystkie rury od kanalizacji, wody i ogrzewania. Ściany były cienkie, nieocieplone, więc musieli grzać na potęgę, gdy zimą temperatura spadała do minus 30, a od stepu wiał lodowaty wiatr. Ale teraz było cicho. Słyszałem echo własnych kroków. Znalazłem mundurowy guzik z pięcioramienną gwiazdą. Zrobiony był z kiepskiego szarego metalu. Więc mieli zamienić w parę wodną i pył największe metropolie świata, a tutaj jest tylko ten zaśniedziały guzik? Gruz i ślady rozpaczliwego szabru? Bo przecież wywieźli wszystko: kable, klamki, krany, kaloryfery, muszle klozetowe, futryny – niczym pamiątki po minionym życiu, które potem gdzieś przyklejano na silikon, na piankę budowlaną, składano od nowa jak melancholijną parodię minionej chwały.

Przy skręcie z szosy stał pomniczek-tablica z wizerunkiem TU 95 i napisem, że serca zostały tutaj. Bombowiec wyglądał na nim jak chuda ryba z przerośniętymi płetwami. Jednak na jakieś samobójstwo to wyglądało, na harakiri, na ofiarny stos z wolna porastający roślinnością. Pomyślałem sobie, że przed odejściem powinni to jednak zbombardować. Zamiast szabru powinien nadlecieć ostatni TU 95 i zrzucić jakiś umiarkowany ładunek. Coś naprawdę małego. Kilotonę, nie więcej. Mieszkańcy mogliby z oddali patrzeć, jak nad ich domami wznosi się ognista kula. Wydaje mi się, że powinni nawet zostawić w nich większość swoich rzeczy. Przecież w tym wszystkim chodziło o ideę, a nie o samowary, lodówki i pierwsze przemycane magnetowidy. Chodziło o apokatastazę. O to, byśmy odzyskali pierwotną niewinność, nie o sokowirówki i szybkowary.

Więc powinny zostać, stopić się i wyparować, jak wyparować miał grzeszny świat, który odmówił udziału w zbawczym przedsięwzięciu, z amerykańskimi metropoliami na czele. Te wszystkie sprzęty, graty w kuchniach, pokojach, łazienkach i szafach powinny przepaść, powinna je pochłonąć spalona ziemia, ale widać mieszkańcy jednak nie wierzyli w przemianę świata ani w oczyszczającą moc ognia, którego z takim oddaniem strzegli. Pozabierali więc gniazdka elektryczne i futryny. Nie chcieli oglądać, jak to wszystko, te gniazdka, futryny, pralki i suszarki, unosi się do nieba w obłoku zjonizowanej materii. Zwyczajnie było im szkoda.

Wsłuchiwałem się w chrzęst własnych kroków i zaczynałem rozumieć, że ludzkość nigdy nie odmieni losów świata. Nawet gdy próbuje, zawsze się to kończy na magnetowidach, sokowirówkach i smartfonach. A potem, pod koniec, na zwyczajnym szabrze. Niczego wartego uwagi poza tym guzikiem nie znalazłem. Ostrożnie zawróciłem i ruszyłem w stronę szosy R-138.

Mamiła stolica i wabiła

Astana, ach Astana. Jak tylko wjedziesz do kraju i gdzieś zagadasz, to się zaczyna: „A w Astanie już byłeś?”, „Pewnie jedziesz do Astany?”, „Musisz zobaczyć Astanę!”. Zupełnie jak u nas z Częstochową. Nawet w Kurczatowie, w przydrożnej garkuchni, miła kobieta przy stoliku obok w drugim zdaniu nadmieniła, że urodziła się w Semej (jak zowie się obecnie Semipałatyńsk), ale teraz mieszka w Astanie i widzi, że się tam na pewno wybieram. No więc co było robić. Pojechałem do tego miasta, które jeszcze parę lat temu nazywało się Akmoła, co znaczy „Biała Mogiła”. Nic dziwnego, że prezydent, podejmując swój faraoński nieco zamysł, zmienił melancholijną nazwę na „Stolica”, bo najprawdopodobniej nie chciał kusić losu. I jak przystało na rzecz, o której mówią wszyscy, widać ją było już z daleka. Wyrastała wprost z płaskiego i człowiek od razu był świadom, że nic w kraju nie może się z nią równać. Z dwudziestu, trzydziestu kilometrów można było ją dostrzec w poszarzałym od upału powietrzu. Była wertykalna. Jechałem już półtora miesiąca, ale niczego bardziej strzelistego nie widziałem po drodze. Podnosiła się z płaskiego jak lustro wód stepu i zarazem wstawała bez uprzedzenia z głębi czasów. Tak to można ująć. Parę dni wcześniej rozmawiałem z taksówkarzem, który długo mnie przekonywał, że poprzez przodków wywodzi się wprost z Sinej Ordy, czyli gdzieś z czasów Batu-chana, i mówił o tym tak, jakby Batu-chan umarł wczoraj. A tu raptem te wieżowce wyrastające z ziem, po których powoli stąpały wielbłądy i w tumanach kurzu truchtały stada tłustoogoniastych owiec. Z przeszłości w przyszłość, z pominięciem teraźniejszości.

Mamiła Astana i wabiła. Aż chciało się wjechać w środek tego wszystkiego, pomiędzy dwie przysadziste złote wieże, prosto na wielki plac przed pałacem prezydenta. Wiało tam majestatem i kompletną pustką. Licheński był ten pałac. I w skali, i w guście. Wieńczyła go błękitna kopuła z iglicą, z tyłu opływała rzeka Iszim. Jakiś czas temu obozowałem nad nią wiele kilometrów na północ, wśród komarów, bagien, na jakimś kamienisku, gdzie nie dało się wbić śledzia, na zupełnym pustkowiu. A tutaj opasywała łagodnym ramieniem hektary kwietnych klombów, trawników, marmurowych płyt ułożonych w eleganckie wzory. I tylko gorący wiatr hulał w tej przestrzeni pozbawionej skrawka cienia. Nie było żywej duszy, tylko paru postawnych facetów w czarnych garniturach, ze słuchawkami w uszach, rozstawionych to tu, to tam, próbowało przetrwać upał. I trudno było zgadnąć, czy prezydent, który kazał to wszystko zbudować, w ogóle przebywa na miejscu, czy też jest to tylko przeszklony, oślepiająco biały pustostan, który w zastępstwie czuwa nad spokojem i pomyślnością narodu.

No ale oczywiście nie wjechałem. Tam nie mógł sobie wjeżdżać byle kto. Propusk miały tylko czarne beemy od „siódemki” w górę, więc co ja tam ze swoim szarym pick-upem pełnym obozowego śmiecia i konserw z baraniną. Wyjątkowo zresztą czystym, bo na rogatkach uprzejmy acz stanowczy policjant skierował mnie do myjni. Więc zostawiłem auto i poszedłem na piechotę głównym prospektem, ciągnącym się prosto jak strzelił między prezydenckim Białym Pałacem i Chan Szatyr, czyli „Namiotem Chana”. To drugie to był dosyć paskudny, wysoki na 150 metrów, przechylony na bok stożek z plastiku wymyślony przez Normana Fostera. Wyglądało to tak, jakby linki w namiocie poszły i zaraz miał się przewrócić. Ale w środku mieli wszystko, ten sam światowy badziew, co w Arkadii i Złotych Tarasach, te same gacie, te same kiecki i koszuliny, te same świecidła, mamidła i frędzle. A ruch był taki, że nie dało się przejść, bo dołożyli jeszcze wesołe miasteczko pod dachem z rollercoasterami i dinozaurami, hamburgery, pizze i niemieckie piwo.

Więc po tamtej stronie pustka, lekka groza, nieruchomość i faceci ze słuchawkami w uszach, a po tej bazarowy rwetes, lunapark oraz globalne szwarc, mydło i powidło. Dobrze to było pomyślane: wy pozwolicie nam rządzić, a my pozwolimy wam się bawić. I jedno było widać z drugiego. Nic nie zasłaniało widoku na Biały Pałac i odwrotnie. Prospekt też był pustawy. To znaczy pustoszał w miarę, jak zbliżało się do kwartału władzy. Ludzie wyglądali bardziej na zwiedzających niż na mieszkańców. Przechadzali się i patrzyli, bo przecież to wszystko wybudowane było dla nich. Wszystkie wieżowce, hotele o czarnych oknach, banki, do których nikt nie wchodził, te złote wieże, te postmodernistyczne fasady umiejętnie zornamentyzowane orientem, ten kamienny i szklany monumentalizm, gdzie surowość kształtów przechodziła łagodnie w załamanie, w płynność, w arabeskę Wschodu. W pół drogi między Frankfurtem nad Menem a Pekinem.

Największa była siedziba KazMunayGas, czyli państwowego nafto-gazowego koncernu. Wznosiła się na kilkadziesiąt pięter nad prospektem jak babilońska brama i każdy, kto szedł do chańskiej jurty, musiał pod nią przejść. Skrzydła ułożone w półkole zagarniały miejską przestrzeń nieustępliwie i zarazem po ojcowsku. Nie było ucieczki. Ale przecież nikt nie chciał uciekać, pomyślałem. Jesteś liberalno-demokratyczną szowinistyczną świnią i tyle, dokończyłem myśl. Wyobrażasz sobie, że ta twoja Europa, z której przyjechałeś, jest pępkiem świata. Otóż nie jest. Tutaj wszyscy są dumni z nieco faraońskiego projektu prezydenta, tak jak są dumni z niego samego. „A czy ty byłeś kiedykolwiek dumny z jakiegokolwiek planu któregokolwiek ze swoich prezydentów?” – zapytał mnie mój wewnętrzny głos. Czy nakłaniałeś żarliwie cudzoziemców, by obejrzeli jakiekolwiek dzieło przywódcy narodu? Mój wewnętrzny głos miał całkowitą rację.

Dyskretnie skłoniłem głowę w stronę stumetrowej wieży Bajterek, gdzie w złotej kuli na szczycie znajdował się kryształowy odcisk dłoni prezydenta.

Miasteczka umarłych

Ale trzeba jeszcze powiedzieć coś o Kaspijskim, o Kaspiju, bo tam kończył się kraj. A kończył się pięknie i bezlitośnie, bo nieogarniona płaskość zmierzała ku zeru, a potem zapadała się w depresję. Minus 30, minus 40 metrów. Kaspij leżał poniżej poziomu wielkich wód świata. Wśród pustyni stały muzułmańskie cmentarze. Zupełnie samotne. Jakby zsyłali swoich zmarłych na wygnanie i budowali im miasta. Bo tak wyglądały: wieżyczki, mury, sklepienia, kopuły. Ciasno skupione, jakby dla osłony przed wiatrem i żarem, niczym medyny w Arabii. Wszystkie z glinianych cegieł, w kolorze piasku. Cegły łuszczyły się, osypywały, najstarsze były wygładzone przez czas i pogodę i wyglądały, jakby ktoś je odlał z płynnej zaprawy, a nie wymurował.

Astana, stolica Kazachstanu / MICHAEL RUNKEL / FORUM

 

Stały te miasteczka umarłych co kilkanaście kilometrów. Bajkowe, oniryczne i gdyby nie ich bliskość, a stały zaraz przy szosie, można by je wziąć za fatamorganę z tysiąca i jednej nocy. Tym bardziej że powietrze drżało od upału i na horyzoncie zjawiały się szkliste, falujące jeziora i lasy. Być może i cmentarze wysyłały w dal swoje migotliwe wizerunki. Gdzieś po lewej ciągnęło się śródlądowe morze. Ale zamiast błękitu wód widziałem tylko sylwetki wielbłądów. Były żółtoszare jak wszystko. Poruszały się wolno i płynnie, zawieszone w gęstej toni powietrza.

Porzuciłem szosę. Skręciłem w piaszczysty szlak i niemal utknąłem na wydmach, ale w końcu w oddali dostrzegłem błękit. Był płaski i spokojny. Żadnej fali, skrawka piany, po prostu nieruchome lustro. Na piaszczystym brzegu leżała motorowa łódź. Ktoś ją zostawił, nie troszcząc się o silnik. Widać w okolicy nie było złodziei. Stado brązowych kóz wylegiwało się nad wodą. Poza tym nie było nic. Kaspijskie, pomyślałem. Zmaterializowany spokój. Można było iść i iść, i wciąż sięgało niewiele powyżej kostek. Koniec wakacji, koniec kraju. 100 kilometrów na zachód Wołga toczyła słodkie wody z głębi kontynentu, z głębi zimnych ziem, by na koniec wpuścić je do bezodpływowego samotnego Kaspija. W oddali przesuwały się figurki baktrianów i trudno było zgadnąć, czy brodzą w piasku, czy w wodzie. Koniec wakacji. Pomyślałem, że mógłbym tu rozbić namiot i zostać tak długo, aż umarłbym z nudów. Do chwili, gdy pejzaż, piach, nieruchoma woda i gorące powietrze weszłyby w arterie, pod skórę, do wnętrza kości w miejsce szpiku. Do momentu, aż ciało stanie się całkiem przezroczyste i ktoś inny za jakiś czas, w innej podróży, będzie mógł patrzeć wskroś niego na wybrzeże, wielbłądy, upał i cmentarze. Przecież po to się wyjeżdża, by pojąć cokolwiek ze świata, by nareszcie znaleźć to miejsce, w które nasza obecność ostatecznie zaklęśnie i będziemy nie do odróżnienia od reszty, od tego, z czego zostaliśmy wykonani.

Niosłem w ręku sandał, brodziłem w ciepłej, nieruchomej wodzie i wyobrażałem sobie własny szkielet. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2017