Pobudzać i nie brawurować

Na 50-lecie istnienia wydawnictwa Znak ks. Adam Boniecki rozmawia z Jackiem Woźniakowskim.

03.03.2009

Czyta się kilka minut

Ks. Adam Boniecki: Jacku, jesteś nestorem polskich wydawców. Kierowałeś wydawnictwem Znak od 1959 r., lat trzydzieści z górą. Zaczynaliście w PRL-u, w pierwszym roku działalności wydaliście trzy tytuły. W czasie, który określasz w swojej książce jako "paskudny dla Polski i środowiska »Znaku« i »Tygodnika Powszechnego«" - w końcu lat 80. - zatwierdzono wam 32 tytuły. Dziś Znak jest jednym z największych i najbardziej znanych wydawnictw w Polsce. Czy ten przełom nastąpił jeszcze za Twoich czasów?

Jacek Woźniakowski: Nie, te ogromne nakłady, po 100 tys. sprzedaży książki rocznie, to dopiero moi następcy.

Czy rozpoznajesz siebie, swoją filozofię w dzisiejszym Znaku?

Nie jestem w stanie powiedzieć. Nie wiem, właściwie prawie nie czytam. To w tej chwili ocenić o wiele trudniej. Wtedy towarzyszyliśmy naszym czytelnikom stałym dialogiem.

???

Tak, bo wydawnictwo opierało się na współpracy grona wypróbowanych przyjaciół. Bez nich by go nie było. Znak nadal wie, że aby być dobrym wydawcą, trzeba się orientować nie tylko, jakie są mody na rynku, ale i w świecie trosk i głębszych zainteresowań czytelnika.

Szalenie ważne są osobiste kontakty z mądrymi ludźmi, którzy czytają. Pożytek z tego jest wielki i rozmaite pożytki mają z tego czytelnicy. W naszym przypadku to było spore grono: ks. Andrzej Bardecki, Antoni Gołubiew, Maria Morstin-Górska, Jerzy Turowicz, Hanna Malewska, Zofia Starowieyska-Morstinowa, Stefan Wilkanowicz i wielu innych. Myśmy wciąż konfrontowali nasze lektury.

Dziś jednak ogromną rolę odgrywa niewidzialna ręka rynku. Nie wystarczy, że książka jest wartościowa, trzeba ją jeszcze sprzedać. Dość szybko Znak wyrobił sobie taką markę, że jeśli coś wydał, było wiadomo, że należy to kupić.

Wtedy wszyscy byli spragnieni dobrej lektury teologicznej, więc nie była to wielka sztuka. Gdyby nie narzucone przez władze ograniczenia, to byśmy wydawali znacznie więcej. Np. nakład książki Henriego de Lubaca mógłby być o wiele, wiele większy. Ale byliśmy limitowani. Jednak na początku były problemy ze sprzedażą niektórych książek.

I co robiliście? Co wtedy należy robić?

Trzeba mieć "lokomotywy", czyli bardzo dobrze sprzedające się książki, które umożliwiają wydawanie rzeczy mniej pokupnych, ale ważnych dla kultury i duchowej kondycji czytelnika. To zasada zupełnie oczywista.

Jak nisko można zejść z poziomem tych "lokomotyw"?

To kwestia wyczucia. Dzisiaj w Znaku znakomicie się to udaje. Norman Davies jest "lokomotywą", która nie obniża poprzeczki - przeciwnie. Zawsze więc można znaleźć odpowiedniego autora.

A reklama?

Reklama jest bardzo ważna. Uważam, że najlepszą jej formą jest mądrze poprowadzona dyskusja o książkach.

W telewizji?

Dzisiaj głównie w telewizji. Jak ważną rolę odgrywa informowanie o książce, doświadczyliśmy w przypadku dzieł Henryka Elzenberga. Początkowo w ogóle się nie sprzedawały. Wydanie jego pism minęło bez wrażenia. I nagle, po dwóch latach, wszyscy chcieli kupować Elzenberga.

Poza reklamą, co jest ważne?

Ważne, żeby się człowiek nie bał rzeczy kontrowersyjnych. Jak np. wydawanie Karla Rahnera. To były trudne wybory. Trzeba było czytać te książki i samemu decydować. Wiedzieć, co i dlaczego się ryzykuje. Szalenie ważne, żeby człowiek sam brał odpowiedzialność za książki. Dawniej, gdy chodziło o cenzurę, musieliśmy się przecież przy naszych wyborach upierać.

Teraz są inne trudności. Kiedy Znak wydał książkę Grossa, został publicznie upomniany przez Metropolitę Krakowskiego. Wydarzenie bez precedensu.

Ja myślę, że odwaga i pewna kontrowersyjność są potrzebne. Byle nie była to kontrowersyjność dla samego "podskakiwania". Chodzi o to, żeby się nie bać, ale nie o to, żeby brawurować. Bardzo łatwo jest brawurować…

Dziś, kiedy jest taka masa wydawnictw, zjawia się pokusa, żeby się wychylić poza granice ortodoksji, by nawet przez kościelne upomnienie zwrócić na siebie uwagę.

To, czy się jest ortodoksyjnym, czy nie, nie jest wystarczającym kryterium.

Trzeba mieć jakieś kryterium.

Kiedy naszym publikacjom sprzeciwiali się kościelni cenzorzy, ludzie zresztą najprzy­zwoitsi i bardzo kochani, jak np. długoletni cenzor ks. Florkowski, zawsze przeciwny Rahnerowi, uciekałem się do arcybiskupa Wojtyły. Wtedy od niego usłyszałem takie zdanie: "Dlaczego nie dać czytelnikowi szansy, żeby się sam przekonał, rozważył w swoim umyśle i sumieniu, co jest słuszne?". Abp Wojtyła wiedział, że trzeba dać szansę czytelnikowi i dzięki temu ogromnie mi pomógł.

Jaka więc była Twoja filozofia przy doborze tych kontrowersyjnych pozycji?

Uważałem i uważam za najważniejsze, żeby ludzi zachęcić do myślenia, żeby rozwijać umiejętność samodzielnego, krytycznego myślenia, rozważania swoich racji i kontrracji. Nie myślenia jednotorowego, tylko, jak mówił św. Tomasz: sed contra. Ważne jest przede wszystkim to, żeby ludzie mieli wątpliwości. Tę funkcję genialnie pełnił w "Tygodniku" Kisiel: budził wątpliwości, psuł szyki tym, którzy widzieli rzeczywistość tylko czarno-białą. Pascal powiedział: "Przeczyć, wierzyć i wątpić jest tym dla człowieka, czym bieg dla konia". Ale nie chodzi o to, żeby na tym wątpieniu poprzestawać. Chodzi o wątpliwości kreatywne. Chętnie bym tę myśl rozwinął, gdybym mógł lepiej mówić...

Każda mądra książka pomaga rozbijać schematy. Mądre książki do tego są przydatne. To nie są katechizmy, które się zna na pamięć, one mają pobudzać do samodzielnego myślenia.

Dziś panuje przekonanie, że odbiorca mediów jest w stanie skupić uwagę przez 60 sekund.

Myślę, że nie trzeba ludzi tak nisko szacować. Trzeba budzić ich uwagę. W listach, które dostawaliśmy na początku działalności wydawnictwa, a mieliśmy dużo korespondencji, jakże mądrze pisali do nas ludzie wszelkiej kondycji - tak intelektualiści, jak i robotnicy. Ileż w listach tych prostych ludzi było mądrości!

Po lekturze Rahnera?

Trzeba mieć dużo większe zaufanie do ludzi, wierzyć, że potrafią myśleć samodzielnie, jeśli się im da na to szansę. Telewizja bywa "usypiaczem", wpaja widzowi przekonanie, że nie ma żadnej potrzeby, by samodzielnie myślał. Są i przykłady przeciwne, np. w telewizji francuskiej audycje Bernarda Pivot "L’apostrophe" (o książkach), które cieszyły się wielkim powodzeniem. Dziś się ludzi lekceważy, uważa się, że są głupi, a mądry jest tylko ten w telewizorze. Natomiast oni są bardziej inteligentni, niż sądzą ci z telewizji. Taką mam radę dla wydawców: trzeba mieć zaufanie do ludzi i nie przesądzać o ich głupocie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2009