Państwo tandetne czy tanie

Lider opozycji pisze książkę, żeby spłacić kredyt. Premier jest dopiero na piątym miejscu na liście płac w swojej Kancelarii. Znany prawnik odmawia prezydentowi, bo „nie stać go” na przyjęcie państwowej posady...

20.05.2013

Czyta się kilka minut

 / il. Joanna Grochocka
/ il. Joanna Grochocka

...Zegarki ministra są ponoć chińskimi podróbkami. Czy nie przesadzamy z tanim państwem?


Zarobki w polskiej polityce są rzeczą wstydliwą. Ludzie, którzy decydują o miliardach, zarabiają średnio. Wszystkich obowiązuje ascetyczna zasada „taniego państwa”. Klną pod nosem, a boją się zbuntować.

TIK-TAK

Ministra transportu Sławomira Nowaka posłowie jego klubu nazywają po kątach „Pan Tik-Tak”. To efekt „afery zegarkowej”, opisanej przez „Wprost”. Dziennikarze wytknęli ministrowi posiadanie kilku luksusowych czasomierzy. Minister nie umieścił ich w oświadczeniu majątkowym i tłumaczył się z tego w dziwny sposób: zamiast przedstawić faktury, zaproponował reporterom, że sprzeda im zegarki po cenach, jakie podali w tekście. A potem wytoczył im sprawę, a jego mecenas Roman Giertych początkowo wycenił koszt spodziewanych przeprosin na 30 mln zł.

Podobno w sprawie Nowaka może nastąpić nieoczekiwany i zabawny zwrot. Minister miał się tłumaczyć premierowi w następujący sposób. Jeden drogi zegarek ma od rodziny. Zapomniał umieścić go w sprawozdaniu, ale to zrobi. Na jeden zamienił się z kolegą (co napisał też i do „Wprost”), a pozostałe to... chińskie podróbki.

Mówi bliski współpracownik Donalda Tuska: – Sławek jest byłym modelem i lubi gadżety, na które większość facetów nie zwraca uwagi. Zielone skarpetki do zielonej marynarki, czerwone do czerwonej itd. A więc był w Chinach i kupił te zegarki na lotnisku. Koszt, podobno, 100-300 euro. Potem bał się obciachu i zarzutów, że nosi podróbki znanych marek, więc tłumaczył się głupio. Przez co wpędził siebie i nas w potężne kłopoty.

Spytałem o tę wersję ministra Nowaka, ale nie chciał jej komentować.

To oczywiście może być tylko plotka albo jakaś forma wytłumaczenia niezręcznej sytuacji. Wszystko (także sprawy rzekomego bywania ministra w ekskluzywnym klubie na zaproszenie biznesu) wyjaśni proces. Dobrze, że Sławomir Nowak mówi, iż da sobie spokój z sumą 30 milionów. Jeśli walczy o dobre imię, może zażądać symbolicznej złotówki: sprawa jest tak głośna, że jeśli wygra, i tak wszystkie media o niej poinformują. Satysfakcję będzie miał gwarantowaną.

TANIOŚĆ JAKO FETYSZ

Historyjka dotycząca ministra jest zabawna i smutna. Mówi sporo o państwie, które miało być tanie, a stało się tandetne.

A kapitalizm to kapitalizm. Są ludzie, którzy pracują dla idei, ale większość pracuje, bo chce zarabiać. Pieniądze na najwyższych urzędach są spore, ale nie tak duże, by przyciągać najwybitniejszych fachowców. Skoro chcemy na tym oszczędzać, to mamy, czego chcieliśmy.

Rządzą nami nie najmądrzejsi i najlepsi, ale tacy, na których nas stać.

Największą winę za „tanie państwo” ponoszą dwaj najważniejsi dziś politycy: Donald Tusk i Jarosław Kaczyński. Ich partie w 2005 r. budowały kampanię wyborczą w opozycji do SLD, który z przekąsem nazywano Sojuszem Lewych Dochodów.

Polska Sojuszu była rzeczywiście państwem rozpasanym. Odchodziła w cieniu afery Rywina, lobbystów buszujących bezkarnie po ministerialnych gabinetach, skorumpowanych kacyków partyjnych. Polityka jednoznacznie kojarzyła się z brudem i korupcją.

Wymyślenie państwa „taniego”, uczciwego i skromnego było więc polityczną i moralną koniecznością. Tyle że taniość stała się fetyszem. Trzeba ciąć etaty w administracji i pensje urzędników, nie wolno rządowi kupić samolotu, drogę może wybudować ten, który da cenę poniżej kosztów opłacalności. Choć oczywiście z góry wiadomo, że wszystko się posypie i będzie dysfunkcjonalne.

CZY PAN WIE, CZYM PAN RZĄDZI?

W listopadzie 2005 r. PiS z dumą informowało, że premier (wówczas Kazimierz Marcinkiewicz) powołał międzyresortowy zespół do realizacji programu „Tanie Państwo”. Potanianie zaczęło się więc od powołania komisji, co bawiło samo w sobie. Celem było ograniczenie wydatków na administrację państwową, rządową i samorządową.

Jak wyszło? Podsumował to dwa lata później Donald Tusk, podczas debaty z już premierem Jarosławem Kaczyńskim przed kolejnymi wyborami: „W ciągu rządów PiS-u armia urzędników wzrosła o 39 tys. ludzi. To są dane. Pan być może jest odizolowany od tych faktów. Może pan w ogóle nie wie, czym pan rządzi. Ale te dane mówią jedno. Tanie państwo okazało się mitem, fałszem, oszustwem”.

Wkrótce czeka nas kolejna kampania wyborcza i można być pewnym, że Jarosław Kaczyński użyje tych samych argumentów. Co więcej: będzie miał powody.

Zatrudnienie w służbie cywilnej w grudniu 2007 r. (gdy PiS oddawał władzę) – 115 tys. osób. Zatrudnienie w grudniu 2012 r. – 121,7 tys. osób.

W 2010 r. urzędników było jeszcze więcej, bo prawie 124 tys. Rząd robi wszystko, by choć trochę spadło, żeby nie narażać się na ciosy opozycji.

Dane dotyczą osób zatrudnionych w służbie cywilnej, czyli tej części państwa, z której możemy być coraz bardziej dumni. Służba cywilna ma swój etos, jest apolityczna i coraz bardziej profesjonalna.

NISKIE LOTY

Administracja za czasów Tuska i Kaczyńskiego nie puchła jednak ot tak sobie. Nowi ludzie obsługiwali w dużej części programy finansowane przez Unię Europejską. Byli więc zwyczajnie potrzebni.

Tylko czy Tusk będzie mógł kogoś o tym przekonać, skoro niedawno zarzucał konkurentowi „mit, fałsz i oszustwo”? W warunkach, gdy wszyscy wkoło krzyczą: „urzędników ma być mniej”, trudno przebić się z argumentem, że powinno być ich dokładnie tylu, ilu nam potrzeba.

Zasadę, że „tanio nie znaczy dobrze” Tusk odczuł zresztą na własnej skórze. Chcąc wywiązać się z populistycznych przedwyborczych zapowiedzi, po objęciu urzędu poleciał z oficjalną wizytą do USA rejsowym samolotem. Jakiś „żartowniś”, który pewnie Tuska nie lubił, poinformował, że na pokładzie jest bomba. Program wizyty posypał się w drzazgi.

Potem Tusk unikał rejsowych samolotów, aż do czasu, gdy okazało się, że rządowy 36. pułk lotnictwa trzeba rozwiązać, bo nie gwarantuje bezpiecznego latania.

Teraz KPRM czarteruje samoloty, a gdy się nie uda – kupuje premierowi i jego otoczeniu bilety. Ostatnio do Nigerii.

DALEKO OD URZĘDU

Ciekawe, że ani Tusk, ani Kaczyński nie mieli szczególnych doświadczeń w zarządzaniu i administrowaniu przed objęciem fotela premiera. Ich pojęcie na temat codziennego funkcjonowania państwa było blade.

U Tuska dochodziła jeszcze do tego doktrynalna – jak to u liberała – podejrzliwość do molocha, który ma skłonność do przeszkadzania i ograniczania energii obywateli. W książce „Daleko od miłości” wraz z Michałem Majewskim opisaliśmy zdarzenie, które jest bardzo à propos.

Jesień 2007 r. Platforma wygrała wybory i szykuje się do przejęcia władzy. Tusk, Sławomir Nowak i Krzysztof Lisek siedzą przed komputerem. Wpatrują się w witrynę internetową Kancelarii Premiera:

– Patrzcie, ilu urzędników!

– No!

– Ej, panowie, co to jest za dział w ogóle? Do czego to jest potrzebne?

– Ja wiem? Chyba do niczego!

– Nie, to na pewno likwidujemy!

PREZES NA KREDYT

Tuska i Kaczyńskiego łączy ważna cecha. Kochają politykę i władzę. Dobra materialne są dla nich na dużo dalszym planie. Kaczyński to typ wręcz ascetyczny. Ma 180 tys. zł oszczędności, wartą 1,5 mln zł trzecią część rodzinnego domu na Żoliborzu oraz 280 tys. zł kredytu – podobno wziętego pod zastaw tej nieruchomości. Dom jest położony w jednym z najbardziej prestiżowych miejsc Warszawy – stąd duża wartość.

Bez wnikania w zbędne szczegóły wyjaśnijmy sprawę długu.

– W związku z chorobą matki (zmarła w tym roku) prezes musiał przebudować dom tak, by starsza pani mogła się w miarę swobodnie poruszać. Musiał także opłacić stałą opiekę pielęgniarską i medyczną – usłyszałem w PiS.

– Teraz prezes z powodu długu bywa często niedostępny – ujawnił mi ważny polityk PiS.

– Jak to?

– Kończy pisać książkę. Ma nadzieję, że sprzeda się dobrze i będzie mógł szybko spłacić zobowiązania – wyjaśnił.

Kaczyński na książkach zarabia dobrze – w zeszłym roku 164 tys. zł. O 17 tys. więcej niż poseł Kaczyński zarabia w Sejmie.

W każdym razie wiemy, co kandydat opozycji na premiera robi w wolnych chwilach. Pisze, żeby spłacić długi.

PREMIER PIĄTY

Donald Tusk ma 35 tys. zł oszczędności, dwa mieszkania w Trójmieście – 65 m2 i 40 m2 (łączna wartość 800 tys. zł), domek letniskowy (150 tys. zł) oraz toyotę avensis z 2007 r. Do tego ma na głowie 450 tys. zł kredytu, zaciągniętego na mieszkanie wraz z synem i synową.

Premier biedny nie jest, ale krezusem go trudno nazwać.

Miesięczny dochód Tuska – 18 638 zł pensji premiera (przed podatkiem) plus dieta poselska, plus niewielki dochód z wynajmowania nieruchomości – obliczyłem na niespełna 22,5 tys. zł brutto.

Dla porządku: prezydent Bronisław Komorowski zarabia około 20 tys. zł brutto – wychodzi mniej jeszcze niż Tuskowi, bo nie ma diety poselskiej.

Żadne to odkrywanie Ameryki, bo oświadczenia majątkowe są jawne. Istota rzeczy jest gdzie indziej. Tusk zabronił podwyższania płac sobie, swoim ministrom i ich zastępcom. Posucha trwa od 2008 r. i wkurza urzędników, ale boją się mówić o tym głośno.

Jak się dowiedziałem z dobrego źródła – i to jest news z gatunku zabawnych – premier w Kancelarii Premiera jest dopiero piąty na liście płac. Wyprzedza go kilku dyrektorów, urzędników służby cywilnej.

Żeby było zabawniej, Tomasz Arabski – niedawny szef KPRM-u – był na liście dopiero 15. Więcej od niego zarabiał nie tylko szef (co naturalne), ale i spora grupa jego podwładnych.

PARTIE NIE LUBIĄ EKSPERTÓW

Główne partie utrzymują się z naszych pieniędzy: siedem z nich ma prawo do subwencji, co kosztuje rocznie 54,5 mln zł.

Oczywiście nowe w polityce ugrupowania (dziś Solidarna Polska) optują za ograniczeniem, a czasem zniesieniem finansowania ugrupowań z pieniędzy podatnika, ale w miarę upływu czasu i osiągnięcia dostępu do środków z budżetu ta buntownicza postawa przemija. Przykładem może być Platforma Obywatelska, która kiedyś sarkała na sułtańską manierę konkurencji, a dziś jest największym beneficjentem tego układu. Układ jest zresztą logiczny: dzięki temu, że płacimy na partie, możemy wymagać od nich przejrzystości. Zmniejsza to ryzyko przyjmowania pieniędzy np. od szemranego biznesu, za które potem w Sejmie trzeba się odwdzięczyć.

Kiedy spojrzymy na sprawozdania finansowe dwóch największych partii, widać, że główne źródło ich utrzymania to subwencja, a składki od członków to margines (PO: subwencja 18,3 mln, a składki tylko 1,7 mln. PIS – subwencja 17,1 mln, składki – 128 tys.).

O tym jednak, jak partie funkcjonują, najlepiej świadczy to, jak wydają pieniądze. Najwięcej kasy pożera aparat partyjny: PO przeznacza rocznie na wynagrodzenia: 7,6 mln zł. Obowiązkowy fundusz ekspercki przy tym wygląda mizernie – Platforma wydała na niego niecały milion, z czego na „działalność wydawniczo-edukacyjną” (co pachnie działalnością propagandową) 733 tys., a na typowe ekspertyzy ekonomiczne, prawne, socjologiczne – ledwie 61 tys. PiS wygląda tu trochę lepiej: na aparat wydaje 6,6 mln zł, ale fundusz ekspercki ma pokaźniejszy – 2,1 mln zł.

BIEDNY JAK PODSEKRETARZ

Ważne stanowiska w państwie powinny być zajmowane przez jak najlepszych fachowców. Nie każdy fachowiec ma ochotę iść na służbę Polsce i dostawać za to po kieszeni.

Tajemnicą poliszynela było to, że znany prawnik odmówił prezydentowi objęcia ministerialnego fotela w Kancelarii głowy państwa. Odpowiedź była przemiła, kwiecista, ale można ją streścić krótkim zdaniem: „Przepraszam, ale mnie nie stać”.

Osobiście znam kilku ministrów (zarabiają ok. 14 tys. zł brutto), którzy w prywatnych rozmowach wyliczali, ile stracili finansowo na pracy w swoich resortach. Jedna opowieść była szczególnie zajmująca: – Powiem szczerze, że brałem od żony 1000 zł miesięcznie, bo mi nie starczało. W końcu żyliśmy na dwa domy, a to dość drogo. Dla jasności powiem, że nie narzekam, bo w porównaniu z przeciętnym obywatelem zarabiałem nieźle, choć finansowo oczywiście traciłem. Miałem limuzynę, kierowcę, ochronę. Zajmowałem się ważnymi sprawami. Zrobiłem sobie nazwisko, no i realnie rządziłem. Spójrzmy jednak na ludzi na stanowiskach podsekretarzy stanu. Oni realnie harują. Nie mają limuzyn, są przeważnie nieznani opinii publicznej. Decydują o wielkich pieniądzach. Tymczasem dostają 9,8 tys. zł brutto. Dla wielu stołek wiceministra wiązał się z oczywistą degradacją finansową. I to jest nienormalne.

W administracji rządowej widać „finansową” niechęć do parlamentarzystów. Pensje poselskie są powiązane ustawowo z pensjami podsekretarzy stanu. Tak więc poseł dostaje ok. 9,9 tys. zł brutto. Do tego ma coś, czego wiceminister nigdy nie zobaczy, czyli ok. 2,5 tys. zł wolnej od podatku diety.

Podsekretarz stanu: – Ja jednak za coś odpowiadam i na czymś się znam. Za co odpowiadają oni? Kim są ci ludzie w ogóle? Niektórzy znaleźli się w izbie z poparciem 3-4 tys. głosów. Niektórzy zostali wybrani, bo nazywają się tak jak inny znany polityk. Niektórzy dlatego, że są znanymi sportowcami albo gwiazdami telewizyjnych show.

POSEŁ DLA KASY

To prawda, choć oczywiście wśród posłów także są fachowcy. Faktem jest również to, że będąc posłem, można się zaharować na śmierć. Jeśli ktoś pracuje w jakiejś ważnej komisji: kodyfikacyjnej, ustawodawczej, finansów, jeśli prowadzi projekt ważnej ustawy, jest aktywny w regionie...

Będąc posłem, można się też ślizgać. Biuro prowadzi pracownik, w Warszawie trzeba bywać raz na dwa tygodnie i podpisywać listę obecności. Jedyne, co trzeba, to brać udział w głosowaniach.

Do rozmowy o tym wybrałem parlamentarzystę, który spełnia następujące warunki: doświadczony, wybrany solidną liczbą głosów, majętny i dobrze wykształcony. Obiecałem, że nie ujawnię nazwiska, bo nie miałem ochoty słuchać komunałów.

– Posłowie, moim zdaniem, dzielą się na tych, którym o coś chodzi, i na tych, którzy w Sejmie są dla pieniędzy, prawda?

– Prawda. Rozumiem, że pyta pan o podział procentowy? 80 proc. z nas jest tu dla kasy. Tak szacuję.

– A 20 proc.?

– 10 proc. to ludzie bogaci albo fachowcy, na których sejmowe uposażenie nie robi wrażenia. Oni już zarobili dużo więcej w biznesie, jak Palikot czy Schetyna, albo mogą zarobić w swoim fachu, jeśli zechcą, jak np. prawnicy.

– A ostatnie 10 proc.?

– Ludzie niebogaci, ale mający „hyzia” na punkcie polityki. Kochają władzę, mają jakąś idée fixe. Klasycznym przykładem jest prezes Kaczyński. On o pieniądzach nie myśli.

– Panu zależy na pieniądzach?

– Ja jestem zamożny i tu raczej się nie dorobię. Dla mnie Sejm nie ma blichtru wielkiego świata. Pokoje sejmowe, restauracja to raczej późny Gierek.

– A dla osiemdziesięcioprocentowej większości?

– Obserwuję u niektórych zachłyśnięcie się Sejmem, władzą, Warszawą. Wow! Nareszcie wielki świat!

Casus Beaty Sawickiej?

– W ekstremalnych wypadkach tak. Ludzie z małych ośrodków, którzy zarabiali niewiele, myślą: „Nie chcę już tam wracać, tutaj jest fajnie”, i robią wszystko, żeby nie wracać.

– Czyli 80 proc. posłów to zbiór bardzo plastyczny?

– Tak. To lojalna maszynka do głosowania. Myślą, żeby nie urazić partyjnego bossa, bo nie daj Bóg nie znajdą się na listach do przyszłego Sejmu.

– Myślą słupkami?

– Słupkami poparcia dla partii? Tak. Kiedy partia idzie w górę, są spokojni o swój los. Niepokój zaczyna się, gdy partia traci i istnieje zagrożenie, że mogą się nie załapać.

– Smutne.

– Dużo smutniejsze jest to, że oni po jakimś czasie myślą tylko o tym, żeby ich wybrali jeszcze raz. Nic nie robią, tylko siedzą w sejmowym barku „Za kratą” przy piwie i knują z kumplami, jak tu się rozprowadzić, żeby po kolejnych wyborach znaleźć się w tym samym miejscu. Tak to moim zdaniem wygląda.

POD PRĘGIERZEM

Być może trzeba sobie powiedzieć, że „tanie państwo” przyciąga takich ludzi? Może polityków opłacanych przez nas powinno być mniej, ale trzeba im płacić naprawdę dobrze?

Oficjalnie nikt tego nie powie, bo się boi pręgierza opinii publicznej. Tak jakby to tabloidy miały rządzić Polską i dyktować prawa.

Pamiętamy, jak pod dyktat tabloidów politycy zgodnym chórem potępiali Ewę Kopacz i wicemarszałków Sejmu, którzy przydzielili sobie nagrody?

– Nie możemy sobie dawać nagród, gdy nie możemy dać ludziom podwyżek – grzmiał Donald Tusk. „Fakt” natychmiast wypomniał mu, że jak był wicemarszałkiem Sejmu, „w ciągu czterech lat zgarnął 180 tys. zł nagród”.

Pamiętam też dialog ze znajomym posłem w tamtym czasie.

– Ale ta Kopacz świnia, nie? – zagadnął.

– Aleś się obudził, przecież te nagrody były, są i będą!

– No tak, ale dlaczego dali sobie, a nie dali nam? Akurat by mi się przydało – odpowiedział dowcipnie.

Wieczorem widziałem go w programie telewizyjnym, jak gromko potępiał bizantyjskie rozpasanie władzy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2013