Pamiętajcie o ogrodach

Drzewa giną. Ale po wejściu w życie nowych przepisów o ochronie przyrody to nie posłowie chwycili za piły, lecz suweren. Czym zawiniły nam drzewa?

27.02.2017

Czyta się kilka minut

Projekt Cecylii Malik „365 Drzew”, w ramach którego artystka każdego dnia wchodziła na jedno drzewo. Część z nich została już wycięta. Więcej zdjęć na powszech.net/drzewa / Fot. Cecylia Malik
Projekt Cecylii Malik „365 Drzew”, w ramach którego artystka każdego dnia wchodziła na jedno drzewo. Część z nich została już wycięta. Więcej zdjęć na powszech.net/drzewa / Fot. Cecylia Malik

Dwa miesiące zajęło Jarosławowi Kaczyńskiemu, a tym samym całej partii rządzącej, zorientowanie się w kwestii szkodliwości zmian liberalizujących ustawę o ochronie przyrody. Przyjęto je 16 grudnia podczas pamiętnych głosowań w Sali Kolumnowej, bez udziału opozycji i elektronicznego liczenia głosów. Wcześniej nie przeprowadzono również konsultacji społecznych. Zgodnie z zapisami nowelizacji od 1 stycznia właściciel prywatnej działki może – wyłączając pojedyncze przypadki – bez jakichkolwiek zezwoleń wycinać rosnące na niej drzewa, o ile jego celem nie jest prowadzenie działalności gospodarczej (dotychczas trzeba było uzyskać zgodę gminy).

Resort środowiska uzasadniał konieczność wprowadzenia nowych przepisów zbytnim ograniczeniem prawa własności. Minister Jan Szyszko przekonywał, że kto sadzi drzewo, może je ściąć, i że gdy obywatele wytną już te, które im przeszkadzają, na pewno posadzą więcej nowych.

W efekcie echo spalinowych pił niosło się po Polsce już od pierwszych akordów stycznia. Odwilż spotęgowała jeszcze te działania i tym samym społeczne oburzenie. Tym bardziej że z drzew i krzewów ogołocono kilka miejsc mocno wyeksponowanych, jak skwer przed warszawskim Urzędem Dzielnicy Śródmieście.

Do głosów sprzeciwu dołączył w ubiegłym tygodniu sam prezes Kaczyński. Zapowiedział naprawę przygotowanej przez resort Szyszki nowelizacji. Można się tylko domyślać skutków tej wypowiedzi – cięcia przyspieszyły, bo każdy będzie chciał zdążyć przed kolejną zmianą prawa. Tym bardziej że na razie za słowami prezesa PiS nie poszły czyny – Sejm nie zajmie się gaszeniem pożaru rozpalonego przez „lex Szyszko” (jak internauci nazwali nowe przepisy, jednoznacznie wskazując winowajcę) na najbliższym posiedzeniu.
Krótkowzroczność rządzących szokuje. Ale przecież to nie posłowie sięgnęli po piły. Gdy tylko zapaliło się zielone światło, zrobił to suweren. Czym więc zawiniły nam drzewa?

Tylko drzewa, tylko liście

Polska zawsze była lesistym krajem. Jeszcze ok. roku 1000 trzy czwarte jej ówczesnych ziem porastały lasy. Ale już pod koniec XVI wieku powierzchnia ta zmalała dwukrotnie. W wieku XVIII tylko ok. 35 proc. terytorium zamieszkiwanego przez Polaków zajmowały lasy. Potem rozwijające się górnictwo i kolejnictwo wymagały ogromnych ilości surowca, podobnie jak kolejne, nieznane wcześniej gałęzie rozwijającego się przemysłu przetwórczego. Czas zaborów i wojen odcisnął równie intensywne piętno na przyrodzie, co na ludziach. W 1945 r. lasy stanowiły już tylko jedną piątą kraju. Ale wtedy wszystko się zmieniło. Upaństwowiono je i rozpoczęto zalesianie kraju. W efekcie zajmują dzisiaj 30 proc. powierzchni Polski, a przyjęty przez rząd w połowie lat 90. krajowy program przewiduje dalszy paroprocentowy wzrost w kolejnych dekadach.

To wszystko jednak tylko liczby – nie mówią nic choćby o wieku drzew. Lasem jest zarówno dwustuletnia buczyna w Karpatach, dwuletnia uprawa sosny na niżu, jak i halizna, czyli uprawa, która nie wyszła. Jeśli wytniemy stuletnie drzewo i w jego miejscu posadzimy nowe, liczby będą się zgadzały, ale nic poza tym. Zresztą, mając te procenty w pamięci, nie można zapomnieć o najważniejszym – nie mieszkamy w lasach.

O tym, po co nam drzewa poza lasami, przypomnieli właśnie naukowcy z kilku ośrodków, m.in. Instytutu Środowiska Rolniczego i Leśnego Polskiej Akademii Nauk. Ich wspólna publikacja to odpowiedź na „lex Szyszko”. Czytamy w niej, że aż 60 proc. kraju to tereny rolnicze. Pojedyncze drzewa i zagajniki są tam substytutem rozleglejszej gęstwiny. Dają środowisko życia licznym organizmom – choćby owadom zapylającym. Stanowią też korytarze ekologiczne – zapewniają ciągłość krajobrazową gatunkom przemieszczającym się, np. od jednej leśnej wyspy do drugiej. Są też wreszcie sojusznikiem rolnika – osłabiają siłę wiatru, a tym samym tempo osuszania gleby. Pomagają utrzymać w niej wilgoć, a będąc naturalnym filtrem, polepszają jakość wody. To ostatnie jest szczególnie ważne z uwagi na coraz większą chemizację rolnictwa.

W miastach przede wszystkim niwelują poziom hałasu (nawet o połowę!) i zanieczyszczeń. Usuwają z powietrza dwutlenek węgla wydobywający się z rur wydechowych i kominów.

Poza tym „drzewa liściaste, dzięki swoim koronom, a przede wszystkim liściom, pełnią rolę sezonowego biologicznego filtru wyłapującego pyły (także te tworzące smog). Drzewa iglaste (poza modrzewiami) pełnią tę rolę przez cały rok” – czytamy w opracowaniu.

Dzięki nim woda ma gdzie wsiąkać, zwierzęta – gdzie żyć, a ludzie – gdzie odpoczywać. I jeszcze jeden – kto wie, czy nie najważniejszy – czynnik: drzewa obniżają temperaturę powietrza, łagodząc tym samym upały. Czyli jak w piosence Jonasza Kofty: w żar epoki nie użyczy wam chłodu żaden schron, żaden beton. Tylko drzewa, tylko liście.

Ładny jak tuja

Jest też oczywiście walor estetyczny, choć ten bywa pojmowany różnie.

– W języku polskim przymiotnik „ładny” pochodzi od ładu, porządku – mówi „Tygodnikowi” Michał Książek, nagradzany pisarz z leśnym wykształceniem. – W naszym mniemaniu obejście czy nawet świat są ładne wtedy, kiedy wytniemy krzaki, chabazie, zagajniki i zapusty. A na ich miejsce ustawimy rządek tuj.

Ktoś kiedyś nazwał polskie umiłowanie tzw. roślin ozdobnych „tujozą”. Inaczej żywotnik, iglak z rodziny cyprysowatych, który pod postacią kilku gatunków zawędrował do Europy z Azji i Ameryki Północnej. W klimacie oceanicznym Oceanu Spokojnego drzewostany tujowe stanowią ponad 20 proc. zapasu drewna na pniu, rosnąc ramię w ramię z jodłami i klonami. To drzewa giganty, rosnące na kilkadziesiąt metrów i dożywające nawet tysiąca lat. Rdzenni Amerykanie robili z nich totemy, a kolonizatorzy maszty do swoich żaglowców.

Do Polski trafiły w 1861 r. Rosną na terenie 21 nadleśnictw, razem będzie ich niecałe osiem hektarów gonnych drzew. Ale przede wszystkim stały się ogrodowym meblem. Jeśli smukłe, to nie więcej niż dwa, trzy metry. Jeśli kuliste, to o sylwetce choinkowej bombki. Zwykle ustawione jedna przy drugiej, jakby to były sztachety. Czyli raczej parodia drzewa.

W naszym krajobrazie tuja łączy funkcje estetyczne z obronnymi. Jest budulcem ogrodowych fortyfikacji. Sadzi się ją dziesiątkami, bo to roślina niewymagająca żadnej troski. Byle miała wodę i trochę słońca. Jest tania (półmetrowa sadzonka to koszt paru złotych) i wiecznie zielona. Nie gubi igieł, nie rozrasta się na boki. Nie trzeba pod nią grabić, nie trzeba pielęgnować. Mało kto przejmuje się tym, że bezużytecznym meblem jest też dla pozostałej przyrody – do środka gęstej, zbitej korony nie przedrze się żaden ptak.

Jeszcze raz Książek: – Jesteśmy, niestety, etymologicznymi Polakami, Polanami. Polak to ten, kto przez wieki lasy zamieniał w pola uprawne. Rżnięcie jest częścią jego tożsamości. Zresztą na wsi panuje powszechne przekonanie, że wszystko, co się zetnie, i tak odrośnie. Więc o co tym miastowym chodzi?

Narracyjna pustka

Liberalne przepisy to jedno, ale głównym problemem nowej ustawy zdaje się być absolutny brak kontroli nad cięciami. Każdy urząd gminy w Polsce dysponuje konkretnymi danymi na temat legalnie ściętych drzew aż do 31 grudnia 2016 r. Dzięki temu wiemy na przykład, że w ubiegłym roku mieszkańcy warszawskiej Pragi-Południe złożyli 58 wniosków o wycinkę, a Śródmieścia – 65. Możemy te liczby porównać z innym dzielnicami i wywnioskować, że Żoliborz nie bez powodu opiewany jest jako zielony (wniosków było mniej), a na Ursynowie wciąż buduje się nowe osiedla (wniosków siedem razy więcej niż na Pradze). Po 1 stycznia 2017 r. nie ma już żadnych danych.

Pozostają obserwacje, subiektywne wrażenia i zgadywanie. Głośne przypadki, takie jak ten ze Śródmieścia, wywołują alarm w mediach tradycyjnych i społecznościowych. Aby jednak uświadomić sobie prawdziwą skalę przemian, jakim poddawany jest w ostatnich tygodniach polski krajobraz, wystarczy wyjechać z miasta na jakąkolwiek drogę wojewódzką. I liczyć pniaki w jej najbliższym otoczeniu.

Żeby z kolei przekonać się, iż można inaczej, warto sięgnąć do „Ziemi berneńskiej” Jerzego Stempowskiego. Szwajcarscy rolnicy już w XIX wieku wyspecjalizowali się w hodowli, nie musieli więc ciąć wszystkiego jak leci pod powiększanie areałów uprawnych. W efekcie na tamtejszej prowincji wciąż pełno jest drzew sadzonych paręset lat temu. Są jak lokalna kronika, a z ich koron wyczytać można nie tylko bogatą ludową symbolikę, ale i historię małych ojczyzn. Dęby to dawne drzewa pasterskie, które rosochatą koroną były w stanie zacienić całe stado owiec. Lipy sadzono w sąsiedztwie gospodarstw na pamiątkę ślubów i zaręczyn, a potem w miejscach dawnych szubienic, jakby ta miłosna symbolika miała przesłonić dawne barbarzyństwa. Wiązy, dobre do podpierania winorośli, znaczą miejsca po winnicach. Chaty stały się willami, ciągnięte przez konie wozy – limuzynami, ale drzewa zostały, a z nimi historyczna ciągłość.

Stempowskiego nie czytali najwyraźniej w Miasteczku Wilanów. W lipcu ubiegłego roku władze dzielnicy wycięły dorodną gruszę sprzed Świątyni Opatrzności Bożej. Ta część Wilanowa (na spółkę z sąsiednim Ursynowem) wyrosła w miejscu nieistniejącej już rolniczej wsi Wolica, a drzewo było tego wymowną pamiątką. Ale opatrzność nad nim nie czuwała – według urzędników grusza nie zasługiwała na dalsze życie, bo naruszała oś widokową świątyni. Zamiast opowieści o przeszłości, powstała narracyjna pustka.

Odcięci od przyrody

W 2015 r. przez Wielką Brytanię przetoczyła się fala oburzenia. Pod pręgierzem stanęło wydawnictwo Oxford University Press, które z nowej edycji słownika dla dzieci „Oxford Junior Dictionary” usunęło masę słów związanych z przyrodą. Zabrakło m.in. bazi, kasztana, koniczyny, żołędzia, jaskra. Zastąpiły je rzeczowniki nazywające nowe technologie i ich pochodne, a więc załącznik, blog, czat i szerokopasmowy internet. To nie była pierwsza taka aktualizacja, ale najwyraźniej przelała czarę goryczy.

„Zdajemy sobie sprawę z konieczności wprowadzania nowych słów i znajdywania dla nich miejsca. Nie chodzi nam o komentowanie konkretnych wyborów dokonanych przez wydawcę. Ale martwi nas, że w przeciwieństwie do słów, które zniknęły, te nowe kojarzą się z samotnym dzieciństwem spędzanym w czterech ścianach, tak charakterystycznym dla dzisiejszych czasów” – to fragment listu otwartego, pod którym podpisało się 28 pisarzy z Margaret Atwood na czele. Wydawca tłumaczył się, że jego rolą nie jest edukowanie społeczeństwa, a jedynie obserwowanie zmieniającego się języka. Zresztą Wielka Brytania to specyficzne miejsce do rozmawiania o ochronie przyrody. Jeszcze w średniowieczu wycięto niemal wszystkie tamtejsze lasy. Dziś Brytyjczycy emocjonują się każdym aspektem dzikości, m.in. co dziesiąty wśród swoich hobby wymienia birdwatching, czyli nałogowe obserwowanie ptaków.

Nie trzeba jednak być Brytyjczykiem, żeby sprawę oksfordzkiego słownika wziąć sobie do serca. Bo i w Polsce już od dawna drzewo jest coraz częściej tylko drzewem. Straciło dystynkcję gatunkową. Przestaliśmy na nie patrzeć, przestaliśmy je rozróżniać (powiedz, Czytelniku, co rośnie za Twoim oknem?). Miastowe dzieci już się na nie nie wspinają. Jedyną sytuacją, w której dorosły próbuje identyfikować poszczególne gatunki, są jesienne poszukiwania kasztanów dla tychże właśnie dzieci.

Odgrodziliśmy się od przyrody wysokim (tujowym?) murem. W oknach umieściliśmy moskitiery. Nie odganiamy już much znad stołu, nie liczymy ciem na kloszu, nie chwytamy os w szklankę i nie przyłapujemy pszczół nad doniczką z wrzosem. Na parapetach zamontowaliśmy kolce, żeby nie musieć potem sprzątać po gołębiach i srokach. Nie zwalniamy na widok znaku „Uwaga jeże”. Cały kontakt z dziką przyrodą zastąpiły nam udomowione psy i koty.

Może więc wcale nie chodzi o to, że drzew nie lubimy. Tniemy je, bo są nam zupełnie obojętne. Traktujemy je wyłącznie jako element estetyczny, który często bywa niepotrzebny.

– Ludzie przyrody po prostu nie znają – mówi Książek. I wylicza: – Nie widzieli pod korą płaskiego gniazda pełzacza, pełnego jajeczek wielkości tabletki. Nie widzieli, jak dzielnie śpiewak zostaje na gnieździe, mimo że w pobliżu stoi człowiek z psem. Albo jak zawzięcie mały dzięciołek kuje dziuplę w ostatniej suchej brzozie, bo inne już mu ścięli.

Nikt im w końcu nie pokazał, jak malowniczo kopulują dudki. To wszystko dzieje się w drzewie, na drzewie lub pod drzewem. Zazwyczaj starym, dziuplastym, gnijącym bądź suchym. Takie są najcenniejsze, takich jest najmniej.

Wieszajmy kapliczki

O Aleksandrze Wachniewskiej mówi się: malarka Roztocza. Niemal cały XX wiek przemieszkała w Zwierzyńcu, zapełniając kolejne płótna leśnymi pejzażami i portretami pojedynczych drzew. To nosiło znamiona obsesji – przeglądając jej prace, widzi się głównie buczyny w krwistych barwach jesieni. Tak naprawdę ta obsesja dotyczyła raczej ochrony drzew, a jej ukoronowaniem było powołanie w 1974 r. parku narodowego na Roztoczu. Ale wcześniej, gdy jeszcze była dzieckiem, ojciec zdradził jej własną, partyzancką metodę walki o przyrodę. Na najstarszych drzewach w okolicy Zwierzyńca razem wieszali kapliczki i krzyże. Tuż po I wojnie światowej nikt nie myślał o ochronie przyrody, a zręb gonił zręb. Lecz drzewa z kapliczką żaden drwal nie tknął. „Kapliczki rozsypały się w próchno, ale drzewa pozostały, objęte prawną ochroną, starannie zabezpieczone” – wspominała Wachniewska już jako dorosła kobieta.

Może w tym szaleństwie jest metoda? Dopóki ktoś się nie opamięta, trzeba wieszać kapliczki? ©


Zobacz galerię zdjęć z projektu Cecylii Malik „365 Drzew”, w ramach którego artystka każdego dnia wchodziła na jedno drzewo. Część z nich została już wycięta. Wszystkie zdjęcia można oglądać TUTAJ >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2017