Na pytanie o likwidację zadań domowych odpowiedział w Radiu Zet – wywołując niemały rozgłos – poseł elekt Andrzej Domański, jeden z autorów programu Platformy Obywatelskiej i doradca Donalda Tuska. Niby nikt nie powinien być specjalnie zaskoczony – w końcu ten postulat („Zlikwidujemy prace domowe w szkołach podstawowych”) to jeden ze słynnych „100 konkretów na pierwsze 100 dni rządów” Koalicji Obywatelskiej. Co innego jednak kampanijne hasła ukryte w gąszczu dziewięćdziesięciu dziewięciu kolejnych, a co innego zdecydowana deklaracja ważnego polityka przyszłego – wszystko na to wskazuje – obozu rządzącego już po wyborach.
Jeśli postulat zniesienia zadań potraktujemy jako – siłą rzeczy hasłową, przedwyborczo skrótową – diagnozę przeciążenia polskich uczennic i uczniów, trzeba będzie ją uznać za słuszną. Niedawne badania firmowane przez Związek Miast Polskich (we współpracy z Instytutem Badań w Oświacie oraz Ogólnopolskim Stowarzyszeniem Kadry Kierowniczej Oświaty) pokazały, że słowo „przeciążenie” może się nawet jawić jako eufemizm.
Wedle wyników ankiet wypełnionych m.in. przez niemal 16 tysięcy rodziców, dzieci przeznaczają dziennie na prace domowe między 2,6 a 3,6 godziny (druga wartość dotyczy uczniów klas 7-8 podstawówek), a więc między trzynastoma a osiemnastoma godzinami tygodniowo. Badania ZMP, pomimo dużej próby, nie są reprezentatywne, ale na ich podstawie można z pewnością stwierdzić, że te kilkanaście godzin tygodniowo spędzane nad książkami w domu to normalność bardzo wielu polskich uczniów.
Co to może w praktyce oznaczać, np. dla zbliżającego się do egzaminu ósmoklasisty ucznia wyższych klas podstawówki? Że suma ponad trzydziestu godzin zajęć w szkole, kilku przeznaczonych na dojazdy, wspomnianych kilkunastu na prace domowe, a dodatkowo kilku na korepetycje (głównie z przedmiotów egzaminacyjnych) – da nawet odpowiednik półtora etatu ciężkiej pracy wykonywanej przez dorosłego!
Jednym dekretem nic nie naprawimy
Tyle słuszna diagnoza. Bo z realizacją postulatu likwidacji zadań domowych jest już problem. Ciężko sobie wyobrazić zadekretowanie takiego zakazu. A nawet gdyby wyobraźnię wytężyć, podobny dekret – zalecenie? rekomendacja? – pozostanie fikcją, jakich w polskim systemie oświaty wiele. Powód jest prosty: istnienie zadań domowych jako czegoś oczywistego – jak, nie przymierzając, rzędy ławek w salach lekcyjnych, oceny czy dzwonki na przerwy – nie wynika wyłącznie z wielowiekowej tradycji albo z widzimisię nauczycieli. Wynika z tego, jak wygląda polski system edukacji.
Po pierwsze, jest on systemem przeładowanych podstaw programowych, czyli oficjalnych dokumentów zawierających obowiązkowe do przyswojenia na danym etapie nauki treści i umiejętności. Tu akurat, jak rzadko, panuje dość powszechna zgoda: odchudzać podstawy programowe chcą obecnie wszystkie polityczne siły, włącznie z obecną, sposobiącą się do wyprowadzki z ministerialnych gabinetów władzą (co zrobiła przez osiem lat w tej sprawie, to osobne pytanie). Zaś nauczyciele przyznają, że realizacja tak skonstruowanych podstaw programowych to mrzonka.
Wspomniane ankiety na potrzeby badań ZMP, wypełnione także przez ok. 6 tysięcy nauczycieli, pokazały, że w ich opinii możliwe jest przećwiczenie i utrwalenie „w sposób wystarczający” przeciętnie 70 procent materiału. Jak zauważają autorzy badań, ów brak czasu i ogrom materiału „przerzuca na ucznia i jego rodzinę konieczność uzupełnienia wiedzy, a w konsekwencji przyczynia się do przepracowania uczniów” (co pogłębia, dodajmy, edukacyjne nierówności, podbijając znaczenie wykształcenia rodziców oraz dostępu do korepetytorów). Tego nie da się załatwić szybko – na pewno nie w sto dni. A dopóki się tego nie załatwi, obiecywanie „likwidacji zadań domowych” nie ma większego sensu.
Zwłaszcza że polska szkoła ma jeszcze inny problem: jest nastawiona na wynik, sukces, indywidualną, ale też międzyszkolną rywalizację. Z bardzo wysoką rangą egzaminów – ósmoklasisty i maturalnym – oraz rankingami, które są na podstawie wyników tych egzaminów konstruowane. Autorzy „Obywatelskiego Paktu dla Edukacji”, a więc dokumentu podpisanego przed rokiem przez kilkadziesiąt wiodących organizacji pozarządowych, który można też czytać jako zbiór wskazówek dla nowej władzy, nazwali nawet polską szkołę „salą treningową do egzaminów”. Skoro jest treningowa sala, muszą też być trenujący – uczniowie. Ile sił, także w domach.
Łatwo zmienić się tego nie da. W sto dni jest to niewykonalne. Realne będzie już prędzej w sto miesięcy – czyli z grubsza osiem lat. A więc tyle, ile Prawu i Sprawiedliwości zajęło doprowadzenie polskiej oświaty do opłakanego stanu.