Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dom jest tam, gdzie boli najbardziej – mówi nam w swoich filmach od lat Xavier Dolan, a najnowszy swój film rozpoczyna piosenką, która przypomina o tym nawet dosłownie. Począwszy od debiutanckiego, w dużej mierze autobiograficznego tytułu „Zabiłem moją matkę”, który Kanadyjczyk nakręcił mając zaledwie 19 lat, dom jako pole bitwy oraz miłość jako źródło wzajemnych tortur powracają u niego obsesyjnie. W filmie „To tylko koniec świata”, nakręconym z udziałem najlepszych francuskich aktorów, widać też dojrzewanie Dolana. Jego kino szamoce się gdzieś pomiędzy seansem autoterapii a stylistycznym popisem. Tym razem z większą subtelnością dotyka rodzinnych połączeń.
Po 12 latach nieobecności do domu przyjeżdża młody dramatopisarz Louis (Gaspard Ulliel). Już w prologu informuje nas zza kadru o celu tych odwiedzin: jest śmiertelnie chory. Punkt wyjścia zdaje się trochę wykoncypowany, jakby wzięty z prozy Jarosława Iwaszkiewicza, ale już za chwilę sprawy nabiorą innego obrotu. Patrząc na powitanie, jakie zgotowali Louisowi najbliżsi, a zwłaszcza prostacka, hałaśliwa matka (Nathalie Baye) i apodyktyczny starszy brat Antoine (Vincent Cassel), można domyślić się, dlaczego bohater porzucił dom i dawał znaki życia wysyłając jedynie lakoniczne pocztówki. Louis wkracza w sam środek rodzinnego piekiełka: kłótni, docinków, wiecznych pretensji. Tkwi w tym również jego młodsza siostra Suzanne (Léa Seydoux), której nie widział od dziecka, oraz zahukana bratowa Catherine (Marion Cotillard), która za chwilę odegra w tym dramacie niebagatelną rolę. Wielkim, choć ledwie wspomnianym nieobecnym, jest ojciec. Z rozmów pomiędzy krewnymi wynika, że homoseksualizm Louisa nie był w domu mile widziany. Jak powiedzieć ludziom, od których kiedyś się uciekło, ale z którymi nadal czuje się najbliższą więź, o tym, że się umiera?
Ta komunikacyjna mordęga jest główną treścią filmu. Krewni Louisa są przekonani, że odwiedził ich przygnany nostalgią albo szuka literackich inspiracji pośród starych śmieci. Dla niego wizyta w domu jest przede wszystkim pożegnaniem, które nie mogąc zostać wypowiedzianym, (choć słowa są przecież żywiołem pisarza), przemawia do nas innymi, bardziej wyrafinowanymi środkami. W migawkowych, przymglonych retrospekcjach powracają obrazy sprzed wyjazdu Louisa: mycie samochodu z ojcem, pierwszy kontakt seksualny, pierwsza wciągnięta „kreska”... Dawny przebój zespołu O-Zone przywołuje obraz matki i siostry ćwiczących aerobik. Wszystko, co nudne czy irytujące (te nieznośnie banalne wspominki z życia rodziny), nagle staje się wzruszająco kruche i ulotne, podobnie jak niezręczne wtrącenia Catherine, służące podtrzymaniu kontaktu, czy wybuchy krewkiego Antoine’a. Okruchy życia zaczynają nabierać dla Louisa prawdziwego ciężaru. Czy dopiero perspektywa rychłej śmierci pozwala nadać im taką wagę?
U Dolana najbardziej fascynują bolesne i gęste rozmowy, które Louis odbywa kolejno z każdym ze swych bliskich, a które krążąc czy to wokół różnych niezałatwionych spraw, czy zwykłych drobiazgów, nieświadomie dotykają najważniejszego. Wszyscy tu na przykład mówią o czasie, który dla Louisa staje się słowem złowieszczym, przypominającym, niczym wiszący w pokoju brzydki zegar z kukułką, o tym, co nieuchronnie się zbliża. Chwilami ma się wrażenie, że któreś z bohaterów domyśla się celu tej nagłej wizyty – jakby miłość, choć niedoskonała i często raniąca, wyposażała ich w rodzaj intuicji. Innym razem znowuż wydają się zdumiewająco mało domyślni. Nasze wyczekiwanie, aż Louis w końcu eksploduje, a krewni rzucą mu się na szyję, zalewając się łzami, zostaje nagrodzone czymś zupełnie innym – elektryzującymi scenami, w których to on cierpliwie wysłuchuje ich oskarżycielskich wybuchów. Dowiaduje się z nich na przykład, że znikając z domu, rozbudził wśród bliskich skrywane nadzieje na zmianę – że pomoże im kiedyś wyrwać się z ich miałkiego „żyćka”. W tych chwilach, nie zdając sobie z tego sprawy, są z nim naprawdę blisko.
Ze swą jednością czasu, miejsca i akcji „To tylko koniec świata” równie dobrze mogłoby być sztuką teatralną. Jednocześnie szósty film w dorobku dwudziestosiedmioletniego Dolana, wyróżniony Grand Prix i Nagrodą Jury Ekumenicznego w Cannes, wyrasta w znacznym stopniu z naśladownictwa wielkich twórców kina. Wystarczy spojrzeć, z jaką wprawą celebruje bergmanowskie zbliżenia i półzbliżenia czy jak znacząco gra milczeniem. Dolan jest bowiem nieodrodnym dzieckiem kina – czasem cudownym, czasem jednak lekko grafomańskim. Weźmy choćby ostatnią scenę, zilustrowaną piosenką Moby’ego „Natural Blues”, której pamiętny teledysk, rozgrywający się w domu starców, mógłby stanowić dopełnienie filmu o samotności w rodzinie i przygotowaniach do śmierci. Finał tyleż przeszywający, co mocno ryzykowny – jak całe kino Dolana.
„To tylko koniec świata” dedykowany został pamięci François Barbeau, zmarłego przed rokiem kanadyjskiego kostiumografa, który pracował z reżyserem przy „Na zawsze Laurence”. Ale i bez tej wiedzy widać, że jest filmem mimo wszystko jakoś przeżytym, a już na pewno w tych momentach, w których jego bohaterowie próbują okrężnymi drogami powiedzieć sobie coś bardzo trudnego. ©
TO TYLKO KONIEC ŚWIATA (Juste la fin du monde) – reż. Xavier Dolan. Prod. Francja/Kanada 2016. Dystryb. Hagi. W kinach od 10 lutego.