Odyseja Aleksandry

Wojna i "czystki etniczne" wygnały z pogranicza do Tbilisi prawie 150 tysięcy ludzi. Nie tylko Gruzinów. Także Aleksandrę, Ludmiłę i Annę Sadowskie.

   Czyta się kilka minut

Rosjanie powoli wynoszą się z Gruzji. Ale ich generałowie mówią, że zostawią żołnierzy w "strefach buforowych" wokół Osetii i Abchazji, na ziemi gruzińskiej. Wspominają też o kontrolowaniu portu w Poti, przez który płynęła na Zachód ropa. W powietrze wylatują mosty i tory kolejowe, którymi kaspijskie surowce wędrowały do Europy.

Ale nie tylko tu wojna jeszcze nie dogasła. Do wsi wokół Osetii Południowej, które niedawno jeszcze były mieszane lub zamieszkane przez Gruzinów, przybywa z Cchinwali osetyjska administracja. - Przyjechali do Leningori - opowiada Nino, która stąd pochodzi - Osetyjczycy uważają, że to ich ziemia. Przyszli z imiennymi listami Gruzinów, którzy jeszcze za prezydenta Gamsachurdii [w latach 90. - red.] współpracowali z władzami. Ludzie uciekli do lasów i koczują. Czasami ślą kogoś, żeby sprawdził, czy dom jeszcze stoi.

Większość jednak wolała nie czekać po lasach. Szacuje się, że liczba gruzińskich uciekinierów z pogranicza sięga 150 tys. ludzi. Porzucili domy w Gori, w Osetii Południowej - zwłaszcza we wsiach kontrolowanych do niedawna przez pro-gruzińską administrację. A także wsie w wąwozie Kodori, skąd po rosyjsko-abchaskim ataku miejscowi Swanowie uciekli do Zugdidi i Kutaisi.

Ogromna większość uchodźców to Gruzini. Ale nie tylko. Aleksandra, Ludmiła i Anna Sadowskie nie są typowymi ofiarami tej wojny. Po pierwsze, mają polskie korzenie. Po drugie, rosyjskie paszporty. Po trzecie, z tymi paszportami uciekły do Tbilisi.

Z Polski do Cchinwali

Najstarsza, Aleksandra, urodziła się w 1935 r. w kozackiej stanicy Jegorlyk koło Rostowa nad Donem. Jej przodkowie przyjechali tam z Polski w XIX w. Wyszła za mąż za Osetyjczyka - i tak w 1953 r. trafiła do Gruzji. Oboje mieszkali i pracowali w kopalni w miejscowości Thiwali; tu wkrótce na świat przyszły córki. Żyli bez żadnych sporów z sąsiadami Gruzinami.

Ludmiła wyszła za mąż za Osetyjczyka, a gdy ten zmarł, poślubiła Gruzina. Druga córka, Tatiana, służyła w Armii Czerwonej w Legnicy i jakiś czas została w Polsce. Potem wyszła za mąż za Polaka, a małżeństwo przeniosło się do Niemiec, gdzie mieszka do dziś.

Tymczasem Aleksandra z rodziną przeniosła się do Malabatkau koło wsi Okona, w rejonie znaurskim (na zachód od Cchinwali). Tu pochowali męża Aleksandry.

Był koniec lat 80. i Związek Sowiecki zaczynał się rozpadać, gdy zaczęły się pierwsze konflikty etniczne - tutaj Osetyjczyków z Gruzinami. Podobnie jak w Abchazji czy Górskim Karabachu, konflikty podgrzewały sowieckie, a potem rosyjskie służby - dostarczając mniejszościom broń (w Karabachu KGB dozbrajało wręcz obie strony: ormiańską i azerską, aby potem Rosja mogła wystąpić w roli mediatora).

Gdy gorąco zaczęło robić się na pograniczu gruzińsko-osetyjskim, rodzina została rozdzielona: mama Aleksandra w Malatbakau, jedna siostra w Cchinwali, a Ludmiła w Kurta (tu od paru lat władzę sprawowała progruzińska administracja Dimitra Sanakojewa).

Pogranicze pod ogniem

W poniedziałek 4 sierpnia zaczął się poważny ostrzał. Oddziały gruzińskie i osetyjskie nie przerywały ognia nawet nocami. Ludmiła mówi, że choć przez kilkanaście lat żyli w ciągłym stresie, że od czasu do czasu ktoś strzelał, czegoś takiego nie doświadczyły.

Tak mówi - i zaczyna płakać. Płakać będą co chwila podczas naszego spotkania, i ona, i matka. Bo choć teraz są bezpieczne, choć od tamtych dni minęła, zdawałoby się, cała epoka, to szok nie minął. I pewnie nie minie długo.

Był piątek 8 sierpnia, pierwszy dzień ofensywy Rosjan, gdy nad zamieszkaną przez Gruzinów wieś Kurta nadleciały samoloty. - Zaczęły zrzucać bomby - wspomina Ludmiła. - Bombardowały centrum wsi, ale oszczędziły budynki administracji, tak jakby Rosjanie chcieli je zachować na przyszłość.

Ludmiła, nauczycielka, najbardziej prężna z całej rodziny, postanowiła dostać się do siostry w Cchinwali i do mamy w Malatbakau: bała się o nie, nie mogła się dodzwonić (nawet tu, na biednym pograniczu, większość ludzi ma telefony komórkowe).

Poszła więc Ludmiła lasami, na piechotę, aż doszła do stolicy Osetii. Rosjanie wyparli już Gruzinów z Cchinwali. Przy wejściu do miasta ujrzała osiem spalonych czołgów i zwłoki. Zapytała rosyjskiego oficera, czemu ich nie pogrzebią. - Niech Gruzini wiedzą, co ich czeka - miał powiedzieć.

Pobiegła do domu siostry. Odetchnęła: stał cały, niezniszczony, nawet szyby zostały w oknach. Ale sąsiedzi powiedzieli, że siostry nie ma, że jak zaczęła się bitwa o miasto, ukryła się w piwnicy z teściową. Wskazali adres.

Dom oberwał, ale piwnica była nienaruszona. Zeszła na dół i zobaczyła kobiety leżące w pyle: obie jakby uśmiechnięte, całe w czerwonych plamach, bez ran. Nie żyły. Ludmiła chciała pożegnać się z siostrą, przytulić. Zaczęła silnie łzawić. Potem przez cały dzień swędziało ją ciało. Dziś zastanawia się, czy któraś ze stron nie użyła broni chemicznej? Ale może po prostu kobiety zabił gaz z uszkodzonej eksplozjami instalacji?

"Gdzie wasze bydło?"

Z Cchinwali Ludmiła poszła do mamy. 15 kilometrów. Nie wie, skąd brała siły, ale mówi, że większość drogi biegła. Mijała pobojowiska. Po południu dotarła do matki.

Aleksandra wzięła tylko laskę - i razem poszły dalej, lasami do Kurty. Czasem skokami, pod rosyjskim ostrzałem rakietowym z wyrzutni "Grad".

O ile rano Kurta stała jeszcze cała, to wieczorem nad wsią unosił się dym: rosyjskie helikoptery podpalały domy, wieś była zniszczona. Następnego dnia wpadli żołnierze. - Niech ich piekło pochłonie! -Aleksandra wymachuję laską.

Rosjanie byli pijani, Osetyjczycy agresywni i nastawieni na grabież, a Czeczeni jakby osłaniali pozostałych. Kobiety schowały się w piwnicy. Osetyjczycy zachodzili do kolejnych gospodarstw. Mieli zapiski. Klęli: "Bydło u was było, dwa byki, gdzie są, do cholery? Tu była niebieska łada, gdzie ją, skurwysyny, schowaliście?".

Życie uratowali im Rosjanie - przedstawiciele tego samego narodu, który najpierw ich, obywateli Federacji Rosyjskiej, bombardował. Przyjechali pracownicy ministerstwa ds. sytuacji nadzwyczajnych. Najpierw rozdawali jedzenie, koce. Spuścili psy z łańcuchów, by mogły uciec. A potem wszystkich wygnali: kazali wsiadać na ciężarówki, które wywiozły ich do Gori, już okupowanego.

Stąd gruzińskim już autobusem kobiety - Aleksandra, Ludmiła i wnuczka Anna - dotarły do Tbilisi, do dalekich kuzynów. Zatrzymały się u nich: zawsze to lepiej niż w schronisku dla uchodźców.

Co dalej, nie wiedzą. Aleksandra mówi, że czuje się Rosjanką. Że chciałaby wrócić do swoich, na przykład do stanicy koło Rostowa, gdzie przyszła na świat.

Jest tylko jeden problem: kobiety nie mają nic. W Osetii, dziś za rosyjskim "kordonem buforowym", zostało wszystko. Nawet dokumenty.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2008