Odgłosy bambuko

Pandemiczna pauza daje szansę spotkania z pojedynczym, samodzielnym brzmieniem. Zamiast żałować utraconego pejzażu dźwiękowego, wsłuchajmy się w odartą z pogłosów rzeczywistość.

28.12.2020

Czyta się kilka minut

Zawody lekkoatletyczne Diamentowej Ligi bez udziału publiczności. Oslo, 11 czerwca 2020 r. / HEIKO JUNGE / NTB SCANPIX / AP / EAST NEWS
Zawody lekkoatletyczne Diamentowej Ligi bez udziału publiczności. Oslo, 11 czerwca 2020 r. / HEIKO JUNGE / NTB SCANPIX / AP / EAST NEWS

Może nie najpiękniejsze, lecz za to najbardziej życzliwe wspomnienie wiąże się z dźwiękami. Późną nocą dojechałem autostopem do Amiens; położyłem się na ławce przed katedrą. Obudziło mnie bicie dzwonów; przychodziło z otchłani świtu, z głębi głowy. Wydostawało się przeze mnie na powierzchnię i przeciągało na stronę dnia, włączało szczęśliwie w życie; chciałem mu dziękować, być wdzięczny dźwiękom. Epizod marginalny, lecz biograficznie jeden z istotniejszych.

Historycy zmysłów stosują pojęcie „pejzażu dźwiękowego” (pierwszy użył go kompozytor kanadyjski Raymond Murray Schafer), owego poranka pod katedrą mógłbym je cieleśnie zrozumieć, gdyż ujrzałem obraz dźwięku: niewidoczne wibracje, które nadawały przestrzeni widoczne kontury. Tamto miejsce wokół katedry drżało.

Niedawno rozpoczął się europejski projekt stworzenia historii zapachów, w wyniku którego ma powstać rodzaj ­olfaktorycznego muzeum; nie chodzi o perfumy, lecz o zapachy codzienne, towarzyszące życiu przez dzieje. Podobnie jak niektóre dźwięki (ten stukot maszyny do pisania, to brzęczenie butelek mleka stawianych na słomiance o szóstej rano), tak zapachy odchodzą w niepamięć (odór lizolu na korytarzu szkolnym), lecz o tym kiedy indziej. Od dawna rozmyślam o pejzażach dźwiękowych Warszawy, gdyż to po dźwiękach również poznaje się upływ czasu i rozpoznaje, czy miasto jest jeszcze „nasze”, czyli takie, w jakim dorastaliśmy i do którego jako do naszego naturalnego domu przywykliśmy.

Na przykład wczoraj. Jeden z nielicznych już, jak sądzę, trzepaków w mieście stoi przed moim balkonem. Nikt go od dawna nie używa. Pod wieczór nagle rozległy się odgłosy trzepania dywanu. Trzydzieści lat temu diabli by mnie wzięli, takiej perkusji pod oknem nie zamawiałem. Tymczasem zalała mnie fala nostalgii. Już przecież nikt od lat nie trzepie dywanu, tylko tu i ówdzie pałętają się jeszcze ostatni mohikanie walenia w kilim. A odgłos tej młócki wypełniał niegdyś podwórka przez cały rok, natężając się w okolicach świąt. Teraz przypominał niegdysiejsze śniegi i zapach bożonarodzeniowego pasztetu pichconego w kuchni.

Jakie zresztą podwórka? W Warszawie już niemal nie ma podwórek, a tylko pustodoły, miejsca po nich, na które nikt nie wychodzi. Zniknął w każdym razie podwórkowy gwar, który w ciepłe dni wypełniał przez otwarte okna mieszkanie i jak magnes wyciągał nas na zewnątrz. I zniknęły przede wszystkim odgłosy piłki kopanej. Kopanej wszędzie, gdzie się dało, obijanej o ściany śmietnika, walonej w trzepaki jako upostaciowania bramek (chyba że ktoś używał w tym czasie trzepaka jako przyrządu gimnastycznego), szybującej po trawnikach i najmniejszych skwerach; od lat ma się wrażenie, że nikt już w gałę w tym mieście nie gra.

Krzyk ogromny

Sport jest ogromną kopalnią dźwięków; wiedzą o tym ich łowcy, którzy umieszczają w sieci precyzyjnie nagrane odgłosy. A to strzały wypuszczanej z łuku, a to uderzenia w kulę kijem bilardowym albo kijem golfowym w piłeczkę, a to ślizgu saneczkowego, a to szczęknięcia walczących floretów i tak dalej, bardzo długie dalej. Zebrane w plikach, odgłosy te stają się jednak laboratoryjne, wypreparowane; to zaledwie małe fenomenologie dźwięków, jakie wymuszają poszczególne dyscypliny sportowe. Pozbawione kontekstu, czyli innych dźwięków, wyczyszczone, oderwane od okrzyków zawodników i kibiców, wydają się raczej gotowe, by włożyć je w gablotę, niż nacieszyć nimi – lub przerazić – ucho.

„Dojechał do Myśliwieckiej i zaparkował przed bramą Agrykoli. Z kortów tenisowych klubu »Spójnia«, czerwieniejących poprzez świeżą bujną zieleń parku, dochodziły odgłosy uderzeń piłek. Merynos wszedł do zielonego domku klubowego: szatnie pełne były hałaśliwych urzędników w średnim wieku, nurzających się w tenisowych igraszkach przed żmudnym dniem pracy”. Tak wygląda prawdziwe środowisko dźwięku, echo uderzeń, echo słów, echo śmiechów. Faktyczna przyjemna kakofonia informująca, że życie się tu mocniej toczy i w wybranej przez nie przestrzeni osiąga szczególną intensywność. Od czasów „Złego” Leopolda Tyrmanda przy warszawskiej Agrykoli i kortach Legii niewiele się akurat zmieniło, trwała delikatna wrzawa aż do chwili, gdy pandemiczny spacer odkrył głuchą, martwą, beznamiętną ciszę, gorszego kuzyna ciszy po sezonie, nieco melancholijnej, lecz jednak żywej.

„Mecz miał się rozpocząć o wpół do szóstej, lecz gdyby wznieść się nad Warszawą i spojrzeć w dół, na kanały ulic i zbiorniki placów, już od samego rana można było z łatwością zauważyć nieustający ciąg szeregów ludzkich mrówek w jednym i tym samym kierunku. Zewsząd, ze wszech stron ciągnęły pasemka mrówczych karawan ku południowo-wschodniemu krańcowi lewobrzeżnej Warszawy, gdzie zielenił się owal stadionu”. To z kolei miasto w dniu meczu (ledwie towarzyskiego) Polska–Węgry, 1952 rok; podobny widok, tyle że po prawobrzeżnej stronie i nieco mniej okazały, mniej euforyczny, powtarzał się do wybuchu pandemii, gdy rozgrywano ważny mecz eliminacyjny na Stadionie Narodowym.

W pamięci pozostają strumienie dążące na stadion, własne kroki wmieszane w zbiorowe dreptanie pod koniec lat 60. i poczucie werwy towarzyszące temu marszowi ku rozkoszom ekscytacji, dotykające każdego z uczestników, homo ludens made in PRL. Oraz te niemilknące wrzawy lub nagłe mruknięcia tłumów na trybunach, gdy coś nadzwyczajnego się zdarzyło, głębokie wydechy, sapnięcia jak tąpnięcia góry wydobywające się w jednej chwili ze stu tysięcy gardeł na Stadionie Dziesięciolecia i tworzące pejzaż dźwiękowy miasta w stanie wyjątkowym emocji.

Trzepoty i szczęknięcia

Pandemia mocno przemieniła głosy miasta; niektóre zniszczyła, inne udramatyzowała (nieustanne wycie karetek), jeszcze inne – sonoryczne obrazy polityczne – stworzyła czy współwyprodukowała. Choćby w ostatnią sobotę listopada, tu w jednym miejscu, przy placu Unii Lubelskiej, w ciągu parunastu minut: odległe basowe dudnienia komunikatów – epidemiologicznych i policyjnych – nadawanych z megafonów; w chwilę później ogłuszające koguty radiowozów mieszające się z syrenami pogotowia; gdy tylko kolumna przejechała, tupot biegnących mundurowych, dwustu co najmniej, bijących rytmicznie grubymi podeszwami w asfalt Polnej; gdy tylko się ustawili, szum nadchodzącej manifestacji; fala pogłosu, gdy manifestujący przystanęli; i powracający na koniec refren syren policyjnych, ustępujących po chwili ­adagio ambulansów, tworzącemu ramę konstrukcyjną pejzażu ostatnich miesięcy.

W domenie sportu pandemia przetasowała dźwięki w sposób najbardziej spektakularny, odłączając odgłosy z trybun, teraz pustych, od odgłosów z boisk czy parkietów. Tak jakby kazała dokonać ponownej dźwiękowej analizy meczów, spotkań, zawodów, pojedynków, wszystkie dźwięki zobaczyć osobno. I może przez to rozdzielenie o czymś opowiedzieć.

Dźwięki sportowe podzielić można na „organiczne” i „nabyte”. Te pierwsze towarzyszą w sposób naturalny wykonywanym ruchom i gestom, te drugie stanowią tło wytwarzane przez świadków, kibiców czy też organizatorów. Ci ostatni wymyślili np. dla meczów siatkówki przestępczy proceder – przestępczy wobec poczucia smaku – nabijania chwilowej przerwy po rozegraniu piłki, a przed kolejnym serwem, pociskami dudniącej muzyki.

Dźwięki organiczne nie zawsze są słyszalne. O ile w sportach zwanych białymi, a już zwłaszcza w tenisie, biją one w uszy, gdyż gra się toczy na instrumentach strunowych (oraz, od czasów Moniki Seles, na strunach głosowych), o tyle w sportach zbiorowych, a już zwłaszcza w piłce nożnej, słabo dochodzą one, mimo mikrofonów stawianych na murawie, do uszu telewidzów, a nawet do uszu kibiców na stadionie. Trzeba usiąść blisko boiska, by usłyszeć nie tylko potężny odgłos wydawany przez kopniętą piłkę, trzepot siatki, jeśli piłka trafi do środka, lecz także – zdumiewająco dobitne – odgłosy wydawane przez zderzenia ciał, przez szczęknięcia stykających się kości i spięcia mięśni, czy też przez klatki piersiowe przyjmujące piłkę.

Ten podział można przenieść na inny: są sporty (jak to określa redaktor naczelny) ciszy i sporty ryku. W przypadku tych pierwszych dźwięki nabyte nieraz w ogóle nie istnieją. Takie łucznictwo; kibiców jest niewielu, co najwyżej wydadzą z siebie parę oklasków po trafieniu w dziesiątkę. Albo też sporty wymagają od zawodników chwili – chwili ciszy – medytacyjnej, jak choćby przed serwem tenisowym albo pingpongowym czy przed skokiem wzwyż, w dal, o tyczce czy przed podrzuceniem ciężaru. Ta cisza jest uszanowana przez świadków zdarzeń, którzy powstrzymują swój entuzjazm do chwili, gdy piłka zostanie rozegrana, skok wykonany, ciężar – za cenę głośnego okrzyku – podniesiony. Sporty ryku, głównie zespołowe, zwłaszcza futbol, wypełniają ścieżkę dźwiękową od A do Z; hałas jest modulowany, lecz nieprzerwany.

Nie wszyscy mogą to pandemiczne rozdzielenie odgłosów psychicznie wytrzymać. Bo czyż piękny może być strzał z woleja z trzydziestu metrów w samo okienko, jeśli nie nastąpi po nim grupowe stęknięcie podziwu i histeryczny aplauz? Piękno w sporcie, a w każdym razie w futbolu, wynika z umowy społecznej. Taki sam wolej na pustym stadionie jest jedynie namiastką, obietnicą piękna, które wytworzyć się może tylko w całościowej reakcji, w grupowym uniesieniu.

Realizatorzy niemieccy – widziałem czy raczej słyszałem to raz, więcej nie dawało się tego oglądać/słuchać – usiłowali podłożyć pod rozgrywany właśnie mecz Bundesligi nagrane wcześniej i zgromadzone w jakimś magazynie dźwięków reakcje publiczności. Tak jak pod seriale komediowe nagrywało się wybuchy śmiechu, to głośniejszego, to cichszego w zależności od świetności wypowiadanego dowcipu. Ale w tym niewiarygodnym przypadku szło o szczególny dźwiękowy weryzm. Nie tylko więc o wybuchy entuzjazmu, gdy atak zbliżał się do bramki, lecz również gwizdy i buczenie, gdy ktoś spartaczył strzał. Można sobie wyobrazić, że technik miał przed sobą przyciski z napisem „głośny doping”, „rozczarowanie”, „oburzenie”, odgrywał swój mały koncert na ekspresjach uczuć. W każdym razie poczułem się jak na przysłowiowym niemieckim filmie pornograficznym, gdzie nieprzyzwoite są nie tyle sceny seksu, co zabiegi mające nadać filmowi pozory fabuły.

Coraz rzadziej rzucając okiem na ekran, gdy transmitowano mecz na żywo, czy to futbolowy, czy to tenisowy (no, przy Świątek udawało się zapominać), długo miałem wrażenie, że po eksmisji kibiców uczestniczymy nie w widowisku sportowym, lecz w pantomimie, w symulacji zdarzeń, tak jak symulowane były reakcje publiczności towarzyszące spotkaniom w Bundeslidze. Przypominała się natrętnie ostatnia, słynna scena z „Powiększenia” Antonioniego. Kiedy to główny bohater, zrozumiawszy, o co w życiu chodzi, odgrywa z trupą mimów grę w tenisa, uderzając w wyimaginowaną piłkę wyimaginowaną rakietą.

Zmagania piłkarzy przy pustych trybunach, siatkarzy w pustej sali, tenisistów na pustych kortach wydawały się coraz bardziej nieautentyczne, nie do oglądania, bezużyteczne, choć dostarczały realnych punktów i układały realne tabele. W co grali ci wszyscy wspaniali sportowcy, w co jeszcze poza tym, co wydawało im się tenisem, siatkówką, futbolem? Miałem odpowiedź zapamiętaną z dzieciństwa, jedno z ulubionych ówczesnych wyrażeń (tu adnotacja do Jacka Podsiadły, który ożywił je niedawno w wierszu „Słup ze słów”): wszyscy oni grali w pici-polo. W pici-polo, lub w pici-polo na małe bramki (to szersza wersja wyrażenia), czyli w grę niepowstałą. Pozór gry, bez sensu, wielkie nic, które pragnie uchodzić za coś. Chcieliśmy zagrać w piłkę, ale inni zajęli nam boisko albo pękła nam futbolówka – mówiliśmy wówczas autoironicznie: „Teraz to możemy sobie zagrać w pici-polo”. „Oni grają w pici-polo” – to, co oni robią, jest idiotyczne i nierzeczywiste. Ale też: „Oni grają z nami w pici-polo” – rozgrywają nas, robią w bambuko.

Transmisje telewizyjne wzmagały zatem przygnębienie, zamieniały teatr, jakim jest każde pełne widowisko sportowe, w teatr z teatru, w mozolne udawanie, w wysilone odtwarzanie. Jakby w recytowanie zachowań z pamięci, a nie wyrywanie ich z chwili obecnej, nie tworzenie hic et nunc gestów i poruszeń. Ten „nowy” sport ucieleśniał powszechny wzór: przez analogię stawało się jasne, że wszyscy gramy w pandemiczne pici-polo, uprawiamy pantomimę siebie samych. Czyli żyjemy normalnie na niby, w kiepskim oksymoronie, kiedy to rozmowa nie jest całkiem rozmową, pisanie nie jest całkiem pisaniem, praca nie jest całkiem pracą, lektura nie jest całkiem lekturą. A myśl o bezużytecznym pici-polo staje się bezużytecznością myśli.

Szelesty i czknięcia

I jeszcze kilka wspomnień: uliczny sprzedawca gazet, którego okrzyki („Eeekspress Wieczorny”) jak przez mgłę pamiętam; okrzyki sprzedających na bazarze (Białoszewski w jednym z wierszy: ­„Kontrast kupujeeeee”), którzy zachwalają swój towar lub zapraszają do transakcji; wołania chłopa, który zajechał na ulicę z furmanką pełną kartofli; okrzyki ulicznego i stadionowego ­(„looody na spirytusie”) sprzedawcy waniliowej Calypso; okrzyki ulicznego speca od ostrzenia noży i odgłosy szlifowania, świdrujące nieprzyjemnie uszy.

Wszystkie te wspomnienia mówią o tym, że funkcja ekonomiczna dźwięku – głos jako instrument pracy i zarobku – ustąpić musiała funkcji ekonomicznej obrazu, i że dźwięk traci coraz bardziej swoją samoistność, traci swój byt podmiotowy i stacza się w podrzędność, stając się biernym instrumentem przekazu informacji (pikanie nadchodzących esemesów i mejli itd., itd.). Co prawda cisza została na przestrzeni trzydziestu ostatnich lat w dużej mierze upośledzona czy wręcz zniszczona, gdyż muzyka, czy to, co ją przypomina, słyszalna jest wszędzie, w kawiarniach, sklepach, instytucjach i hałas wypełnia świat jak nigdy dotąd, lecz znikają odgłosy jako autonomiczne całości, mające własną, odrębną istotność i wagę.

To długowieczny proces, który badają sound studies; ekonomiczna funkcja krzyku od średniowiecza po początek ery komputerowej była tematem niejednej dysertacji. Niewiele o tym się myśli; łatwiej pamięta się o przemianach czysto technicznych i ewidentnych, jak choćby o dziejach silników i karoserii samochodowych, niż o historii dźwięków ulicznych. Dobrym świadkiem jest literatura; porównanie pejzaży dźwiękowych w powieściach Balzaka, Zoli, Prousta i Joyce’a fantastycznie by o tej historii opowiedziało. Nie da się, rzecz jasna, napisać na takiej kruchej podstawie historii świata. Opowieść o dźwiękach będzie zawsze spod małego palca, marginalna, nieznaczna; tyle że marginesy to naturalny obszar naszego życia.

Wracam do sportu. Otóż po pewnym czasie poczułem, że pandemiczna pauza daje paradoksalnie szansę spotkania właśnie z pojedynczym, samodzielnym dźwiękiem. Mówiłem wcześniej o pantomimie, gdyż gramy teraz w grę, która się nie toczy, lecz istnieje może rekompensata: w zamian słyszymy wyraźniej wdzierające się w ciszę poszczególne uderzenia, zagrania, poruszenia. Może więc zamiast żałować utraconego pejzażu dźwiękowego, całościowej atmosfery, warto wsłuchać się w tę odartą z pogłosu rzeczywistość.

Kiedy stanie się blisko pary tańczącej zawodowe tango, przez dźwięki muzyki – rwanej, ostro ciętej – przebija się w chwilach cięcia szelest pończoch, który powstaje, gdy nogi przystępują do wykonania kolejnej figury. W pierwszej chwili nieco on przeszkadza; zdaje się tak bardzo techniczny, nieczarowny wobec dramatyzmu odczuć, jakie tango łatwiej niż inne tańce sugeruje czy wręcz wywołuje. Ale później – gdy śledzi się taniec z dystansu – zaczyna go brakować. Choć wprowadza on w drapieżną liryczność tanga zaburzenie, coś jednak dodaje. Przypomina o fizyczności gestów, o ich materialnym, głupio banalnym wymiarze; o techniczności ciała, o jego ograniczoności. Jest jak dorzucone nieco grubiańskie memento, przyprawa, która wszak zamiast obniżać, uwydatnia wzniosły, metafizyczny, erotyczny smak tańca.

Ta ograniczoność wydobyta na sucho, wyekstrahowana ze spektaklu, wydać się może przykra: nie jesteśmy niczym więcej niż tą parą nóg, które się o siebie ocierają, niż tym ciałem zdolnym kopnąć piłkę do siatki czy przebić piłkę za siatkę, cała reszta z owacjami, wrzaskami, skandowaniem, pucharami i medalami to ludzka komedia. I zarazem ta techniczna możliwość, wyrwana ze spektaklu, tylko tu i teraz, niesie jakieś pocieszenie: po co nam inne wyczyny niż te chwile immanencji, niewciągnięte w żaden proces, w żadne coś więcej. Bo może to dotychczas graliśmy w pici-polo, a pandemia ostudziła pozory.

Tak sobie myślałem, wsłuchując się w dźwiękowe pierwoustroje, w czknięcia wydawane przez piłki i piłeczki, w pokrzykiwania zawodników naruszające milczenie wokół muraw, parkietów i kortów.

Pacnięcia

Dzwony, tak. Prosto w twarz, mocna pieszczota. A po drugiej stronie odległe, cichnące pogłosy, inna, najbardziej uwodząca postać dźwięków. Nie pomruki burzy, ma być przyjemnie. Pogłosy dobre, utwierdzające, ledwo słyszalne, zreformowana cisza. Tyle o nich pisano, bo są jak prosta, witalna poezja.

Dalekie, ledwo słyszalne buczenie piły we wsi, gdy schodzimy na dół po górskiej wędrówce. Ledwo słyszalny stukot pociągu w głębokiej nocy, niekiedy gwizd z lokomotywy i noc od razu zostaje przecięta świetlistym, tęskliwym pasmem. Odgłosy z portu, stukające coraz ciszej „klepadła robotników uszczelniających boki statków”, gdy Emma Bovary odpływa na łodzi z Leonem spędzić trzy najpiękniejsze dni życia i rozkoszuje się dźwiękami porzucanej rzeczywistości. I teraz za oknem na skwerku przedszkolnym, nieco zmrożonym przez grudzień, dzieciaki okute w zbyt obszerne palta i rzucające do siebie w kręgu kolorową dużą piłkę; ich stłumione przez szyby śmiechy i pacnięcia dłoni o plastik, gdy łapią ją niezgrabnie. Trzeba sobie wyobrazić słuchającego szczęśliwym. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2021