Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W listopadzie Don DeLillo skończy 80 lat. Nic jednak nie wskazuje na to, by ten jeden z najwybitniejszych pisarzy współczesnych nosił się z zamiarem przejścia na emeryturę, jak uczynił to całkiem niedawno inny literacki gigant z Ameryki Philip Roth, który w 2012 r., po półwieczu ciągłego tworzenia, skandalizowania i koszenia laurów, oznajmił stanowczo i zwięźle: „wystarczy”. I nie poprzestał na odłożeniu pióra, bo rychło poinformował, że wycofuje się również i z życia publicznego. W przeciwieństwie do niego DeLillo jest wciąż aktywny, pracuje, udziela wywiadów, bywa gościem na konferencjach poświęconych własnej twórczości etc.
Jego najnowsza powieść zatytułowana „Zero K” traktuje między innymi o wyrafinowanych technologiach, jak nanoboty. Została jednak wystukana, podobnie jak reszta jego książek, na przedpotopowej maszynie do pisania Olympia SM3 DeLuxe.
Jest w tym chyba zdecydowanie coś więcej niż tylko uparta ekstrawagancja literata w podeszłym wieku, który ostentacyjnie nie przesiada się na komputer, by dla publiki odgrywać komedię niedzisiejszego jegomościa, dżentelmena w starym, dobrym stylu. DeLillo za pomocą tego gestu komunikuje, że taka jest natura jego i jego dzieła: połączenie tradycji i nowoczesności, wybieganie myślą w przyszłość, a zarazem wierność i szacunek względem dawnych form, rozwiązań i zwyczajów.
Zamiast publiczności
Napisał 17 powieści, tom opowiadań i kilka sztuk teatralnych (debiutował w roku 1971, powieścią „Americana”). Zwraca uwagę mnogość tematów – od tego podstawowego tematu-matki, czyli Ameryki, jej historii i współczesności, przez wypieranie rzeczywistości transmitowanymi na żywo przez media symulakrami, epidemię przemocy, teorie spiskowe, paranoję aż po subtelne zagadnienia językoznawcze, sport i kolekcjonerstwo – którym nadana zostaje finezyjna literacka postać, a także i to, że w kolejnych swoich książkach DeLillo opisuje i bada to samo zjawisko, ale w krańcowo odmiennej skali.
I tak z jednej strony naturalnym tłem działań i dylematów jego bohaterów jest Nowy Jork, rodzinne miasto DeLillo, „nieustająca, natchniona katastrofa”, który jawi się jako gigantyczny, pulsujący przez 24 godziny na dobę, stale rozrastający się organizm, mroczna i potężna metropolia – takim widzimy go w „Podziemiach”, „Spadając”, „Graczach”, „Cosmopolis” czy w początkowych partiach „Mao II” i „Americanów” – z drugiej zaś nader chętnie lokuje ich na kompletnych odludziach. Pisarz Bill Gray z „Mao II” żyje w głuszy, bo tylko tam może w spokoju pielęgnować swoją obsesję: bezustanne poprawianie pisanej od dekad książki. Młodzi futboliści z „Meczu o wszystko” są zamknięci w ośrodku treningowym gdzieś w Zachodnim Teksasie. „Punkt Omega” opowiada o przypadku Richarda Elstera, byłego eksperta akademickiego od tajnych przygotowań do inwazji na Irak, który po wszystkim zaszył się na kalifornijskiej pustyni. David Bell z „Americanów” w samotnej jeździe po Arizonie próbuje znaleźć remedium na blazę i cynizm nowojorskiej branży reklamowej. Lauren Hartke, protagonistka „Performerki”, zamieszkuje nawiedzony dom. Para kosmonautów w opowiadaniu „Ludzkie momenty w trzeciej wojnie światowej” z niebotycznej wysokości ogląda Ziemię i dywaguje o jej niepewnym losie.
Ale DeLillo nie gra tutaj na jakiejś naiwnej, uproszczonej opozycji: moloch i kojąca, rustykalna głusza. Izolacja bywa odtrutką na wyniszczające tempo współczesności, funkcjonowanie w toksycznej wielomilionowej gromadzie, ale stanowi też propozycję innego modelu egzystencji. Wyciszonej, skupionej na rzeczach małych, toczącej się na uboczu.
Oczywiście DeLillo nie byłby sobą, gdyby i tego nie skomplikował. Bo na przykład w „Cosmopolis” pokazał, że można być pustelnikiem-mizantropem nawet i w Nowym Jorku, w którym dochodzi do konfrontacji między odgrodzonym od świata penthouse’em, ekranami i pancerzem własnej limuzyny multimiliarderem Erikiem Packerem a jego nemezis, Richardem Sheetsem, lokatorem pustostanu.
DeLillo lubi do swoich powieści wprowadzać postacie w rodzaju Sheetsa – ludzi przegranych, okaleczonych duchowo, skonfliktowanych z otoczeniem, których system wywalił za burtę, kontestatorów-narcyzów rozpalonych od żądzy odwetu i pragnienia sławy, nawet za cenę śmierci własnej lub cudzej. Zrobią wszystko, byle zaistnieć, pojawić się w dramatycznie sformułowanych newsach, wstrząsnąć innymi, choćby na chwilę zatrzymać ten bezrefleksyjny obieg uśmiechów i dóbr.
Taki właśnie jest Lee Harvey Oswald w „Librze”, nieudacznik i szarak, który w biały dzień zgładzi prezydenta Stanów Zjednoczonych, tacy są terroryści w „Spadając”, „Mao II” czy „Graczach”.
Ich przeciwieństwo to tłumy, o których DeLillo napisał, że do nich właśnie należy przyszłość. Nic dziwnego zatem, że mają one u niego szeroką reprezentację – zwłaszcza w „Mao II”, w której to powieści ukazano zbiorowy ślub w sekcie Moona, tragedię na stadionie w Sheffield, pogrzeb ajatollaha Chomeiniego i rzeź na placu Tian’anmen. W „Spadając” oglądamy spanikowany tłum, który ucieka spod upadających wież WTC, – w „Podziemiach” zaś tłum podekscytowanych kibiców baseballa, którzy biorą udział w historycznym meczu. Tłum fascynuje, ale i przeraża. Przeraża, bo kierują nim impulsy i – niekiedy – zakulisowe podszepty i w sekundę może się zmienić w potężną, destrukcyjną siłę, a fascynuje z racji krzepiącego widoku nieprzebranej masy ludzkiej spojonej tą samą ideą bądź celem.
DeLillo równie swobodnie czuje się w formie krótkiej, mikropowieści („Performerka”) czy opowiadaniu, jak i epickiej, czego dowodem są monumentalne, liczące blisko dziewięćset stron „Podziemia”, w których ukazał burzliwe dzieje Ameryki na przestrzeni kilku dekad XX w. Nie dość na tym – przy konstruowaniu fabuł swoich książek z wprawą korzysta z elementów i motywów powieści science fiction, thrillerów, kryminałów czy literatury popularnej. Nie łasi się do nikogo, nie chwyta modnych, światowych trendów, nie moralizuje w talk shows i nie eksploatuje w nieskończoność pomysłów, które już raz zyskały poklask krytyki i czytelników. „Kiedy siedzę przy maszynie do pisania, ostatnie, co sobie wyobrażam, to potencjalny czytelnik. Nie mam publiczności, mam zestaw zasad. (…) Dlatego potrzeba pisarza stojącego w opozycji, powieściopisarza tworzącego wbrew władzy, wbrew korporacji, państwu czy całemu aparatowi upodabniania. Jesteśmy o rzut kamieniem od stania się muzycznym tłem”, deklarował w rozmowie z „Paris Review”.
Gwiazda prawdy
Wydana właśnie w Polsce „Gwiazda Ratnera” ukazała się w roku 1976. Nie bez przyczyny uchodzi ona za najtrudniejszą w odbiorze i najbardziej skomplikowaną spośród wszystkich powieści Dona DeLillo. To 500 stron gęstej niczym asfalt narracji, która co i rusz odmienia swoje oblicze i okazuje się być czymś zgoła innym niż uprzednio – a to popisem erudycji, a to traktatem naukowym (na przemian z jego parodią), a to powieścią science fiction, ciągiem problemów logiczno-filozoficznych, wykładem o astronomii i archeologii, satyrą na światek akademicki, dziejami matematyki, a to w końcu jedną wielką pułapką, którą zastawił na czytelnika autor.
Punktem wyjścia jest tu osoba Billy’ego Twilliga, czternastoletniego geniusza matematycznego i noblisty z tejże dziedziny, fachowca od liczb zwanych zorgami, przed którym postawiono zadanie rozszyfrowania tajemniczego sygnału-komunikatu pochodzącego z kosmosu – z tak zwanej Gwiazdy Ratnera. W tym właśnie celu Billy zostaje sprowadzony do tajnego ośrodka badawczego, sekretnej kwatery najświetniejszych umysłów epoki: „Nawiązali z nami kontakt. (…) Przekaz składał się z czternastu impulsów i przerwy; dwudziestu ośmiu impulsów i przerwy; pięćdziesięciu siedmiu impulsów. Ogółem sto jeden jednostek informacji. Jeden zero jeden to pięć w systemie binarnym, a to może coś oznaczać, ale nie musi. Sto jeden to także najniższa trzycyfrowa liczba pierwsza. No i do tego rozkład impulsów: czternaście, dwadzieścia osiem, pięćdziesiąt siedem. Mnóstwo z tym roboty, nie sądzisz? W każdym razie nie jesteśmy sami. Coś tam jest i próbuje do nas przemówić”.
Rychło okazuje się jednak, że trudności, z jakimi będzie musiał zmierzyć się Billy, nie dotyczą wyłącznie sygnału i jego po mistrzowsku zakodowanej treści. Nie dość, że przyjdzie mu, nastolatkowi, funkcjonować pośród dorosłych i ich gierek – w mikrospołeczności przewrażliwionych, zdziwaczałych naukowców – to na dodatek to, co wydawało się pewne, z biegiem czasu utraci swój niepodważalny status: „Wbrew temu, co nam się wcześniej wydawało, Gwiazda Ratnera nie wejdzie w fazę czerwonego olbrzyma. To biały karzeł. I białym karłem pozostanie, chyba że zwyrodnieje aż do stadium pulsara. (…) Jest jedna planeta, nie dwie. Planeta tak duża, że wydaje się, że promieniuje w widzialnym końcu spektrum. Tyle ciepła w samym jądrze, żeby emitować blask. Więc to w istocie nie żadna planeta, tylko blada gwiazda. Oczywiście karzeł, niemniej jednak gwiazda. Czerwony karzeł gwiazda. Mamy tam więc binarnego karła. Jedna czerwona gwiazda, jedna biała gwiazda”.
A skoro tak, to może nie ma tam żadnych Ratnerian („jest tam za gorąco, żeby na jej powierzchni mogły żyć jakieś organizmy”), którzy wyemitowali komunikat, a skoro nie istnieją, bo w takich warunkach istnieć nie mogą, to i sam komunikat, który jednak jest, bo został odebrany, nie jest komunikatem, ale czymś odmiennym, nad czym od nowa należy się zastanowić i postarać się rozgryźć.
Wysokie stężenie geniuszy na metr kwadratowy nie gwarantuje sukcesu i szybszych odkryć. Wręcz przeciwnie – nieustannie tworzone są tu teorie i kontrteorie, i kontr-kontrteorie, naukowcy analizują analizy, piętrzą interpretacje i rozszczepiają włos na czworo. DeLillo na naszych oczach podrywa wiarę w naukę, w to, że prędzej lub później, ale uda się poznać i wyjaśnić każde zjawisko – wystarczy tylko odpowiednia ilość danych, wyniki eksperymentów, wiedza, inteligencja i wzory. Do prawdy nie sposób jednak dotrzeć, bo jest – albo: staje się – płynna, zależna od wielu zmiennych, ciągle się wymyka.
Pogoń za nią wiedzie zaś nierzadko do totalnego wyalienowania się i obsesji. Przestrogą, która wisi nad poczynaniami Billy’ego i reszty, jest los Henrika Endora, słynnego matematyka i astrofizyka, który porzucił nagle ośrodek badawczy i zamieszkał nieopodal we własnoręcznie wygrzebanej norze.
Odżywia się robakami, został anachoretą. Nie wiadomo do końca, czy dlatego, że odkrył sekret przekazu z Gwiazdy Ratnera, czy dlatego, że odkrył, iż nigdy go nie odkryje.
Gabinet luster
„Gwiazda Ratnera” składa się z dwóch części. Pierwszej, obszerniejszej, „PRZYGODY. EKSPERYMENT TERENOWY NUMER JEDEN”, i drugiej „ODBICIA. PROJEKT LOGIKON MINUS JEDEN”. O ile w części pierwszej protagonistą jest bezsprzecznie Billy, cudowne dziecko z Bronksu, jego operacje myślowe, uszczypliwe dialogi z innymi naukowcami i reminiscencje z nowojorskiego dzieciństwa, o tyle w drugiej ustępuje pola reszcie koleżanek i kolegów z projektu i jest już tylko jednym z bohaterów ciągu cząstek narracyjnych, z których dowiadujemy się, iż ów projekt zmienił swój charakter i teraz nie zajmuje się wyłącznie sygnałem z nieba, ale również i tym, co pod ziemią, tym, co warstwa po warstwie składa się na historię naszej cywilizacji, oraz konstruowaniem uniwersalnego języka – logikonu.
Jak zauważyli znawcy twórczości DeLillo, tytuły obu tych części odsyłają do Lewisa Carrolla – też matematyka! – i jego „Przygód Alicji w krainie czarów” i „Alicji po drugiej stronie lustra”. Billy dzięki króliczej norze dostał się więc do swoistego innego wymiaru. A symbolem świata przedstawionego „Gwiazdy Ratnera” – a być może i tego naszego – jest starożytne lustro z brązu odnalezione w jednej z jaskiń, które przypomina, iż od zawsze żyjemy pośród luster i ich odbić, prawdy i ulotnego falsyfikatu, który wygląda jak prawda.
„Gwiazdy Ratnera” to gratka dla wielbicieli DeLillo – tych, którzy poznali jego wcześniejsze książki, a ich styl, metoda narracyjna, absurdalny humor, nastrój kontemplacyjnej powagi przypadły im do gustu – ale obawiam się, że nie od tej akurat powieści powinno się zaczynać przygodę z fascynującym i bogatym dziełem autora „Białego szumu”. Bo choć Billy jest łebski i znakomity w swoich błyskotliwych złośliwościach, problemy doniosłe, naukowcy uroczo groteskowi, kompozycja wymyślna i dopracowana, a koncepcje matematyczno-fizyczne zapierają dech – zwłaszcza humanistom – to „Gwiazda Ratnera” to takie 120 procent DeLillo, DeLillo w stanie czystym, delillowski DeLillo. Przez co rozumiem pewien nadmiar – nadmiar erudycji, wyszukanych, przeintelektualizowanych fraz, patosu, wystudiowanych zawiłości na omal każdym poziomie, od języka po budowę, niekończących się wywodów o „logikonie” i „moholach”. Tu wszystkie maniery DeLillo są na wierzchu i w obfitości.
Za dwa miesiące Don DeLillo skończy 80 lat. Myślę, że literacki Nobel byłby dla niego odpowiednim prezentem za omal pół wieku wybitnego, ważnego pisania. ©
DON DELILLO, GWIAZDA RATNERA, przeł. Robert Sudół, Noir sur Blanc 2016
Cytaty z „Gwiazdy Ratnera” w przekładzie Roberta Sudoła. Cytat z Davida Fostera Wallace’a pochodzi z książki „Rzekomo fajna rzecz, której nigdy nie zrobię. Eseje i rozważania”, przeł. Jolanta Kozak, która ukaże się 28 września. Cytaty z rozmów z „Paris Review” pochodzą z książki „Sztuka powieści. Wywiady z pisarzami z »Paris Review«” (przeł. Dobromiła Jankowska, Adam Pluszka), która ukaże się 10 października.