O wyższości

Próbuję sobie teraz przypomnieć, w co wtedy bardziej wierzyłem: w Narodzenie Pańskie czy w Zmartwychwstanie. „Wtedy”, czyli w czasach, gdy wiara była tak oczywista jak codzienność.

19.03.2016

Czyta się kilka minut

Andrzej Stasiuk /  /
Andrzej Stasiuk / /

W czasach, gdy niczym się nie różniła od rzeczywistości. Gdy się miało te dziesięć, jedenaście lat. Wszystkie opowieści były wtedy pełnoprawne, we wszystkie się po prostu wierzyło. Świat nie był podzielony granicami. Co więcej – dziesięciolatek sam nie czuł swojej wyrazistej oddzielności. Sam był światem. Robin Hood, Tomek Sawyer, młody Jezus nauczający w świątyni – należeli do tego samego porządku.

Może tylko religijna wizja była bardziej wyrazista, bo wzmacniana powszechnym rytuałem. Przynajmniej raz w tygodniu wchodziliśmy do wnętrza opowieści. A dwa razy do roku opowieść zyskiwała jeszcze na wyrazistości. Chociażby dzięki bożonarodzeniowej szopce. Pod słomianym dachem słowiańscy pasterze pospołu z bydlętami, trzej królowie z bajki, Maria o ultraaryjskim wyglądzie i Józef niczym Piast Kołodziej. Jak można było nie uwierzyć? Na dachu stajenki zalegał śnieg z waty. Był grudzień i do kościoła szło się wskroś mroźnego wieczoru. Jeśli często jeździło się na wieś – a ja jeździłem – to ta betlejemska opowieść nie była żadnym skandalem, jakim jest boska obecność w naszym ludzkim świecie. Stajnia, obecność zwierząt, rustykalne ubóstwo scenerii sprowadzały niebo na najprawdziwszą ziemię. Nie dało się w to nie wierzyć. Może to dziecko na sianie było zbyt wielkie, zbyt monstrualne, jak na swoje parodniowe życie. W ogóle nie przypominało noworodka, tylko podrostka w koszulinie. Nie wymagało to jednak jakiegoś szczególnego wysiłku wyobraźni: Syn Boży mógł przecież być trochę większy niż przeciętne dziecko.

Z Wielkanocą, czy też mówiąc uczenie, z Triduum Paschalnym, nie było już mrocznej klaustrofobii zimy. Nie było przenikającego do kości chłodu kościoła. Świeciło słońce, zjawiała się pierwsza zieleń. Całe dnie można było spędzać na dworze. Grób Pański, Ciemnica, wnętrze skalnej jamy i trupia figura stanowiły jaskrawe zaprzeczenie tego, co działo się na bożym świecie. Wchodziło się do kościoła jak do podziemi. Starsze kobiety poruszały się bezgłośnie jak duchy. Przesuwały się między leżącym na fioletowej poduszce krucyfiksem a bocznym ołtarzem, gdzie urządzono grób. Ich obecność dla dziesięciolatka musiała być nieco nierealna. Jakby zszedł do Hadesu, do krainy cieni wprost z jasnego dnia. Zapewne całowałem ukrzyżowane stopy krucyfiksu w ślad za starymi kobietami i w ślad za nimi szedłem przyklęknąć przed grobem, przed naturalnej wielkości półnagą figurą leżącą na wznak. Niewykluczone, że było to pierwsze spotkanie z tak dosłownym przedstawieniem śmierci. Wcześniej byli tylko żołnierze na radzieckich i polskich filmach wojennych. W owym czasie to oni całkowicie wypełniali chłopięce imaginarium misterium mortis. Tak więc Chrystus w grobie to był pierwszy w skali jeden do jeden obraz martwego człowieka. Miał barwę kości słoniowej, leżał nieruchomo i doskonale. Rany na piersi i dłoniach były precyzyjne jak japoński drzeworyt. Teoretycznie wiedziałem, że pojutrze ma zmartwychwstać, ale nic na to nie wskazywało. Jego spoczynek był ostateczny. Był, można rzec, niebiański w swoim pięknie. Myśl, że mógłby dokonać wysiłku, powstać w jakiś niezgrabny i ludzki sposób, wydawała się bluźniercza i niedorzeczna.

Na niedzielnej mszy kościół był pełen. Grób zniknął. Stare kobiety stały gdzieś w tłumie i były niewidoczne. Zamiast leżącej figury zmarłego po prawej stronie ołtarza stał teraz Chrystus, zmartwychwstały. Nie miał więcej niż metr. Przez lewe ramię miał przerzucony purpurowy płaszcz, a prawe opierał na krzyżu, który jednocześnie był drzewcem zwycięskiej czerwonej chorągwi. Cała postać była ledwo widoczna w zatłoczonym kościele. Blask świateł i dym kadzideł oddalały go i zacierały kształty. Wyglądał trochę jak duża lalka z rozwianymi włosami. Co tu kryć: w porównaniu z martwym wyglądał niepoważnie. Kościelny lud wypełniał wnętrze śpiewem: „Zwycięzca śmierci, piekła i szatana wychodzi z grobu dnia trzeciego z rana…”, ale dziesięciolatkowi, którym wtedy byłem, wydawało się, że radość jest sztuczna, udawana, bo przecież on tam wciąż leży, półnagi, samotny i piękny w niezrównanym majestacie śmierci. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2016