O przyjmowaniu

Rzecz niby oczywista, ale powtarzanie oczywistości pomaga porządkować rozbałaganiony świat. Znajomy ksiądz streszczał mi ostatnio debatę nad adhortacją „Amoris laetitia”.

19.03.2018

Czyta się kilka minut

Bronił tezy, że podczas gdy Franciszek zastanawia się w niej co parę akapitów, jak by tu na nowo włączyć do Bożego stada jak najwięcej pogubionych owiec, jego krytycy wydają się mieć w sercach odwrotną troskę: jak wyłączyć, utrzymać na dystans od ich świętej, czystej wspólnoty, kogo tylko się da.

„Włączanie” – ten termin wraca jak refren w publikacjach z okazji piątego roku Franciszkowego pontyfikatu. Emocjonalnie zawsze byłem „za”. Fajniej i bardziej ludzko jest, gdy się kogoś gdzieś przyjmuje, niż wyprasza. Powoli jednak do mnie dociera, że mówiąc o owym „włączaniu” rozmawiamy nie o kreowaniu sympatycznej atmosfery, lecz o samej istocie chrześcijańskiej wiary.

Po latach zwiedzania rosyjskich, greckich i polskich sklepów z ikonami niedawno po raz pierwszy trafiłem na przedstawienie Symeona przyjmującego w jerozolimskiej świątyni dziecko ubogiej galilejskiej rodziny. Pismo mówi, że ten człowiek przez całe życie wyczekiwał przyjścia Mesjasza, a gdy Józef z Marią i Jezusem pojawili się w świętym mieście, uznał, że sens jego życia się wypełnił, że spotkało go to, co nas spotka na końcu czasów (jego też zresztą spotka wtedy ponownie): tęsknota separacji roztopi się w euforii bycia przyjętym. Bo przecież w tej scenie nie tylko Symeon przyjmuje Jezusa, to Jezus – niemowlę i Bóg – przyjmuje swoje dziecko, Symeona.

Skąd bierze się największy z możliwych do wyobrażenia grzech, bogobójstwo? Stąd, że Słowo „Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli”. Gdyby Maria nie przyjęła anioła, a Józef – swojej żony i Syna, nadal pewnie wierzylibyśmy w Lelum i Polelum. Powołanie apostołów, nawrócenie Zacheusza, ustanowienie Eucharystii – to przecież ta sama historia: przyjmowanie kogoś do swojego życia i misji, do domu, do stołu i wspólnoty tak bliskiej, że staje się współuczestniczeniem w czyimś ciele. Jasne, pilnowanie czystości doktryny jest ważne, doskonalenie nowych technik ewangelizacyjnych jest ważne, ale samym sednem, sercem, początkiem i końcem naszego życia (i wiary) jest to, że zostaliśmy i zostaniemy przyjęci. Nie mogę oderwać wzroku od tej ikony, bo na niej jest wszystko, czego brakuje mi do szczęścia, czego brakuje światu do tego, by znów – zgodnie z pomysłem Stwórcy – stał się bezpiecznym domem, a nie ubojnią ludzi, w której co minutę 21 dzieci poniżej piątego roku życia ginie z powodów, które dziś spokojnie można byłoby ogarnąć (malaria, dostęp do wody i żywności, brak higieny i powikłania w postaci zakażeń bakteryjnych, które można leczyć antybiotykami etc.).

Parę tygodni temu miałem wykład w moim rodzinnym Białymstoku, sto metrów od kościoła św. Rocha, w którym przed ponad trzema dekadami przyjąłem po raz pierwszy komunię św. Nie byłem w tym kościele ładnych parę lat, zajrzałem na sekundę. Nie jestem mistykiem, kontynenty dzielą mnie od ekstaz rzeźbionych dłutem Berniniego, ale teraz przeżyłem w tej świątyni wszystko, czego nie byłem w stanie pojąć wówczas, będąc pacholęciem. Z tamtych dni pamiętałem głównie ćwiczebne spowiedzi (przyklękanie przy konfesjonale i wyznawanie grzechów „na sucho”, by ksiądz mógł sprawdzić u dziecka znajomość niezbędnych do kontaktowania się z Ojcem procedur), czytanie z Księgi Tobiasza i lęk, jak przejdą mi przez gardło słowa o jaskółczym gnoju, który spadł na oczy bohatera. Oraz – last but not least – wezwanie poczciwego księdza, by pieniądze, które podarują nam z tej okazji rodzice, przeznaczyć „na mleczko dla Murzynków” (dałem wtedy „Murzynkom” cały swój dziecinny majątek, ówczesne 500 zł). Tym razem nie było garniturków, recytacji i ceremonialnego rozgardiaszu, spłynęła na mnie jednak nagle tak nieprawdopodobna radość, jakby całe niebo chciało dać mi do zrozumienia, że wszyscy tam naprawdę, bez transcendentnej ściemy, czekali na ów dzień z utęsknieniem. Że odtąd – już w pełnej komunii z Kościołem – czekam tylko na to, aż On, który jest źródłem tej wspólnoty, wypełni do końca swoją obietnicę. Jakiej trzeba było ślepoty, by przez 30 lat kontemplując różne wymiary Eucharystii, nie dostrzegać jednego: pewności, że ktoś czeka na mnie w domu. Że ile bym z tego świata nie zeżarł – i tak do samej śmierci, do zmartwychwstania nie będę robił nic innego, jak tylko czekał na posiłek.

Każdy sakrament jest o przyjmowaniu. W ceremonii chrztu słyszymy: „Wspólnota przyjmuje cię z wielką radością”. W Eucharystii zostajesz przyjęty do komunii nieziemskiego stołu. W bierzmowaniu przyjmujesz dary Ducha, a On przyjmuje cię za swojaka. W namaszczeniu chorych Bóg bierze na siebie twoje jarzmo, a ty przyjmujesz Jego pocieszającą siłę. Małżeństwo to przyjęcie się nawzajem i przyjęcie owej nowej sumy części przez Boga. Kapłaństwo to przyjęcie ludzkiej słabości i wyposażenie jej przez Kościół w moc z wysoka opartą na wielkim zaufaniu. W każdym z sakramentów widać mechanikę Trójcy, w której Ojciec przyjmuje Syna, Syn Ojca, a obaj robią to w przyjmującym z kolei nas Duchu.

O nic innego nie chodzi w Betlejem i na Golgocie: my, ludzie, zajęci religią, polityką, biznesem, wykluczyliśmy Go z naszej społeczności, ale On szczęśliwie nas przyjął. To jest nie tylko przykład, ale i dług. Jak w przypowieści o słudze, któremu darowano dług wprost niewyobrażalny, ale on uznał za stosowne wycisnąć parę groszy, które był mu winien ktoś inny. Mając takiego Mesjasza, takiego Boga, wiedząc o tym wszystkim, co wydarzyło się dwa tysiące lat temu (i co za chwilę na rezurekcjach i przy sutych stołach będziemy świętować), powinniśmy nie spać po nocach, szukając sposobów na włączenie – koniecznie dziś – choćby jednego człowieka do wspólnoty tych, którzy mają na chleb, którzy mają prawo do nadziei, którzy mają prawo być razem z nami na ziemi, w Kościele. Którzy mają prawo, byśmy nie stawiali na ich drodze szlabanów, gdy idą doświadczyć Bożego prawa i sprawiedliwości. Czyli miłości i miłosierdzia.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 13/2018