Nominowane tomy do Nagrody Poetyckiej Silesius

Pieśni doświadczenia

Jakobe Mansztajn urodził się w 1982 r., mieszka w Gdańsku. Jego debiutancki zbiór poezji pt. "Wiedeński high life" spotkał się z dużym zainteresowaniem.

Składający się z trzech części tom posiada przemyślaną kompozycję. Na czym oprzeć interpretację? Podpowiedź znajdziemy w tytule części drugiej: "Clue tego zdania to trup". Jest to jednak podpowiedź myląca, gdyż istotą tych wierszy jest raczej "dojrzewanie wobec śmierci", a może nawet - "dojrzewanie do śmierci". Kolejne wiersze "Wiedeńskiego high life’u" stanowią swego rodzaju przejście - jeśli można podeprzeć się terminem Blake’a - od "pieśni niewinności" do "pieśni doświadczenia".

Wszystko zaczyna się w piaskownicy ("Kapsle"). Potem jest beztroska młodych bohaterów (jak stwierdza podmiot "Kolorowych szkiełek" - "generalnie wszystko mieliśmy w zanadrzu"); widać też stopniowe wchodzenie w dorosłość: poszukiwanie sensu życia ("pomiędzy odlotami w przyszłość / szukaliśmy przyczyn dla których warto"), pierwsze miłości, wreszcie - pierwszy pogrzeb. Charakterystyczne (i smutne zarazem) jest to, że zdobywanie dojrzałości wiąże się z procesem systematycznej utraty znanej, bezpiecznej przestrzeni ("niebawem runą osiedlowe kioski i po dropsy / będzie trzeba gnać do tesco. /... / przeminie era dropsów, wiedeński high life"), a nade wszystko - utraty bliskich osób.

Tytułowy "wiedeński high life" nie jest więc niczym innym, jak tylko odchodzącą w przeszłość prawie mityczną krainą młodości. Jej niewinność definitywnie kończy się wraz z pierwszym doświadczeniem śmierci. W przedostatnim wierszu ("Gospody 14") podmiot pełen żalu, ale i czegoś na kształt obojętności - mówi: "na dachu mojego dawnego pokoju / mieszkają teraz gołębie: niby nic / się nie zmieniło, końca świata nie było / i z okien wystają te same pretensje /.../ dziesiąte piętro i pierwszy przystanek / na pogiętym parapecie, z którego mój przyjaciel / wyskoczył na główkę /.../ za oknem tyle samo: twardy chleb / na kolację i brak widoków / nie wieje, więc można zapalić"...

Lektura wierszy Jakobe Mansztajna przekonuje, że szara rzeczywistość weryfikuje nawet najpiękniejsze mity, a smak dojrzałości jest gorzki...

Marek Sikora

Świat dopiero będzie

W wierszach Joanny Lech (urodzonej w 1984 r.), narzuca się zwłaszcza widmowość i równocześnie pokawałkowanie rzeczywistości. Świat do rozpoznania został tu udostępniony wyłącznie fragmentarycznie. Nie zapewniając wystarczającego odniesienia do całości, przemawia przez pamiątki, obsesyjnie powracające i uchwytne wyłącznie dla zmysłów: blizny, chłód i wilgoć, która "wciska się tu przez wszystkie szczeliny". Lech podkreśla znaczenie dysonansu pomiędzy nią a otaczającą ją rzeczywistością, jej niepewność wydaje się posiadać wymiar elementarny, o czym świadczą choćby zdawkowe określenia upływającego czasu: "chyba południe", właściwe dla obserwatora, który zatracił orientację względem zasadniczych punktów odniesienia.

Bohaterka wierszy Joanny Lech zaznaje dojmującej obcości także względem samej siebie. To odczucie wydaje się rozprzestrzeniać na otoczenie. Można powiedzieć, że znajdujemy tu uwspólnienie w obcości: "kiedy przesuwam palcami po twojej dłoni, staje się zimna / blada i tak samo obca".

Interesującym motywem w liryce Lech jest głód. Pojawia się notorycznie. Niewykluczone, że stanowi podwójny test: potwierdza fizykalne istnienie pozostałości po świecie rzeczywistym oraz sankcjonuje obecność bohaterki wierszy. Zestawiony ze zmysłem dotyku, nabiera atrybutów właściwych dla przedmiotu i pozostawia po sobie ślady: "Blizna, która przechodzi przez gardło, / zaczęła się od dotyku".

"Zapaść" - tak można by podsumować debiut Joanny Lech - to smutna i poruszająca opowieść o świecie, który zawsze okazuje się cudzy i niewystarczający, i o samotności, której sens - na podobieństwo sensu owego świata - w ostatecznym rozrachunku może okazać się wątpliwy.

Roman Honet

Muzyka z szarości

Dawid Majer (ur. 1981 r.) dysponuje wyobraźnią zasługującą na uznanie i często wykorzystuje ją przy tworzeniu onirycznych scen i fraz opartych na zestawianiu przeciwstawień, jak choćby ta: "Miałem sen: /ulicą idzie nurek, /na końcu przewodu / doprowadzającego tlen / jest latawiec, / wysoko". Warto zauważyć, że Majer nie daje się całościowo ponieść swojej wyobraźni, obudowuje ją rygorem, co umożliwia mu płynne i udane przejścia od ekspresywnych zapisów do przedstawień o charakterze mimetycznym: "Mięso jest czerwone i szminka też, /ale szminka w rzeźni / to rzecz niebywała. // Ptak śpiewa, wyraźnie. // W tej ściętej mrozem smole / śpiewa z całych sił. // Słyszeć go / to znaleźć płótno nieznanego malarza / na dachu osiedlowej ciepłowni / albo kolorową muszlę w tramwaju numer 15".

Ogromnym atutem tego debiutu jest to, że Majer nie zastyga w żadnym schemacie, nikogo nie naśladuje, jeśli czasem się myli, to na własny rachunek, dzięki czemu zdaje czytelnikowi autentyczną relację z własnego zadomowienia się w wierszu. Czasem surrealistycznym, niekiedy prowokacyjnym i pełnym dezynwoltury, ale równie często posiadającym osobisty wydźwięk, trzeba przyznać, że przekonujący: "Jak oswoić się ze śmiercią matki? / Nigdy więcej nie słuchać jej ulubionych piosenek? / Nigdy więcej nie ubrać się w ciuchy, w których widziała mnie po raz ostatni? / Nigdy więcej nie ubrać spodni, które pożyczyła ode mnie chuda na czas choroby? / Nigdy więcej nie pić kawy z kubka, który był jej ostatnim kubkiem kawy?". Wolałbym nie osądzać, czy Dawid Majer - posługując się pewnym modnym szwargotem krytycznym - to poeta osobny. Ale bezsprzecznie jest sobą.

Roman Honet

Ironia melancholika

Od debiutu Marcina Świetlickiego przez prawie dwadzieścia lat ciągnie się za nim etykieta enfant terrible polskiej poezji, którą z pewnością celowo sam stworzył i w istnieniu podtrzymywał. Jego najnowszy tom "Niskie pobudki" mógłby zostać potraktowany jako kolejna próba autokreacji. Byłby to jednak poważny błąd.

Kluczem do interpretacji "Niskich pobudek" jest melancholia. Świat melancholika, jak mówi psychologia, przypomina zamknięty krąg. Nie potrafi on odnaleźć się w teraźniejszości, bowiem jego życie determinują dwa zjawiska: nostalgia za przeszłością i lęk przed przyszłością. Taki jest właśnie podmiot wierszy Świetlickiego: z wielu utworów przebija smutna refleksja za tym, co było, nie ma też jasnej wizji przyszłości. "Przyszłość była - jak czytamy - ale wiele lat temu. / Z teraźniejszością teraz także nie wyszło". Dlaczego? Może dlatego, że poeta uwikłany jest w rzeczywistość opanowaną przez nowy typ biurokratycznej mentalności ("wszyscy, których poznaję / mówią o projektach / które w tej chwili pragną realizować / w ramach większego projektu / (...) / Poezja nie istnieje poza tym projektem / kimże jestem?").

Świat tych wierszy rozpięty jest pomiędzy dokuczliwą świadomością powtórzenia a pragnieniem wyrwania się z nużącej rutyny ("Od wielu lat ta sama wokalistka / śpiewa tę samą piosenkę. / Ma różne nazwiska, / ale zawsze jest to ta sama wokalistka / i piosenka ta sama. / Od wielu lat."). Zaklęty krąg dotyka również życia społeczno-politycznego czy kulturalnego ("Przyjechał Andrzej Wajda. / Odjechał Andrzej Wajda. / Zapełnił swoim wojskiem Mały Rynek. / Nakręcił film o Katyniu. / Gdyż tam jest jego trauma. / Przyjechał Andrzej Wajda. / Odjechał Andrzej Wajda").

Powtarzalność (czytaj: nieoryginalność) zagraża również poetom. "Coraz mniej do spisania" - stwierdza podmiot wiersza. "Mniej i mniej". Czy zatem Świetlicki zamilknie? Nic bardziej błędnego: wbrew opinii wielu wciąż pisze. I pisał będzie ("jest obowiązek przymus pisać, a nie mogę / pisać, bo mam innego coś / do zrobienia, a nie mogę tego robić / bo mam pisanie, a z pisania jest / kłopot i przepaść"). Przymus pisania jest ratunkiem: można rzec, że kryje się w nim próba "oswojenia" melancholii. Odpowiedzią poety na skrzeczącą rzeczywistość są ironia i dystans. To one spychają na margines to, co jest powodem lęku.

Jak widać, intrygująca poezja może powstawać nawet w zetknięciu z monotonią świata, który na pierwszy rzut oka nie ma nic ciekawego do zaoferowania. W dystansie i przeczuciu, że nie wszystko jest skończone, tkwi głęboki sens tych nieco mrocznych, ironicznych wierszy.

Marek Sikora

W wysokim stylu

Urodzony w 1953 r., Jan Polkowski był artystycznym objawieniem lat 80., twórcą, który udanie połączył maestrię słowa z etycznym i politycznym zaangażowaniem. Absolwent polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, debiutował

w 1978 r. na łamach niezależnego pisma "Zapis", był kolporterem podziemnej prasy, działaczem SKS-u, redaktorem Krakowskiej Oficyny Studentów KOS, współzałożycielem Wydawnictwa ABC, internowanym członkiem Solidarności... Jednocześnie publikował kolejne zbiory, a o sile jego poetyckiego zaistnienia świadczy zarówno Nagroda Kościelskich (1983), jak i głosy krytyków, w tym Mariana Stali, który wskazywał: "dotknięcie przez pustkę, nicość, to moment poezji Polkowskiego, spokrewniający ją z poezją Zbigniewa Herberta i Ryszarda Krynickiego. [...] u autora »Drzew« od nicości (przybierającej postać zła małego i wielkiego, politycznego i metafizycznego) nie można się po prostu odgrodzić, nie można od niej uciec. Trzeba stanąć wobec niej twarzą w twarz, trzeba starać się jej nie ulegać. Jest to kwestia porządku nie tylko metafizycznego, ale też moralnego".

Maksymalistyczna i niestroniąca od patosu twórcza postawa Polkowskiego stała się przedmiotem ataków u progu lat 90., gdy gwałtownie zmieniała się społeczna atmosfera. Wtedy to Marcin Świetlicki w  wierszu "Do Jana Polkowskiego" nawoływał do porzucenia wszelkiej ideologii na rzecz codziennego, prywatnego doświadczenia, sam Polkowski zaś - szefując "Czasowi Krakowskiemu", będąc rzecznikiem prasowym rządu Jana Olszewskiego - wydał "Elegie z Tymowskich Gór" (1990 r.) i zamilkł na prawie dwie dekady. Ukazanie się w ubiegłym roku tomu "Cantus" było jedną z największych literackich niespodzianek ostatnich lat, zwłaszcza że był to powrót bardzo udany.

A także świadomie dystansujący się od obecnych poetyckich mód, co widać już w jego tytule, zwłaszcza zaś w pięknym, opłukanym z brudu języku, w wysokim stylu, w którym jest miejsce na rzekę Smotrycz, światło bazaltu, porfiru i onyksu, nawłoć, żylistek czy wrotycz, w poetyckim świecie, który pamięta Wołyń, Podole, Ukrainę, Kresy, wojnę i łagry, upiorny XX wiek i polski los, zawieszony między wzniosłością, hańbą i małością. Równocześnie przecież jest to zbiór bardzo osobisty, będący zapisem nie tyle nawet samotności, co jakiegoś wewnętrznego odgrodzenia od innych ludzi, niemożności spotkania, zanurzenia w przeszłości i pamięci, przede wszystkim pamięci o zmarłej matce, która w pierwszym wierszu tomu ratuje kilkuletniego chłopca przed utonięciem. Ten sam chłopiec, teraz już dorosły mężczyzna, powie po latach: "rozmawiam już tylko z Tobą, / Mamo", pytając też: "czy to jej czułość i oddanie zrodziły we mnie niecierpliwość / i nieustępliwą dumę?". Świat dzieciństwa i młodości był czasem sensu, w świecie osieroconej dorosłości wszystko zda się rozpadać, stawać miejscem, w którym pozostał tylko "wyblakły ślad / po krzyżu", opuszczonym miejscem, w którym "wibruje żarłoczna modlitwa / kurzu".

Andrzej Franaszek

22 wiersze

Marcin Sendecki urodził się w 1967 r., "22" jest jego ósmym tomem wierszy. To także ósmy tom z coraz lepiej rozpoznawalnej wśród miłośników poezji serii wydawniczej Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Poznaniu pod redakcją Mariusza Grzebalskiego. Mam z tym tomem, jak z całą drogą twórczą Sendeckiego, problem. Od czasu jego debiutanckiej książki "Z wysokości" wydanej w 1992 r. w serii poetyckiej "bruLionu", z książki na książkę jego twórczość coraz mniej wydaje mi się zrozumiała, a coraz bardziej hermetyczna. Poeta szyfruje przekaz, zaciera ścieżki, myli tropy, w żaden sposób nie ułatwia lektury swoich wierszy. Nie jest w tych zabiegach odosobniony. Także twórczość Justyny Bargielskiej, Miłosza Biedrzyckiego, Andrzeja Sosnowskiego czy laureata tegorocznego Silesiusa Piotra Sommera nie poddaje się łatwym i oczywistym interpretacjom. Sendecki jest językowym zwiadowcą, lubi krainy niezbadane i nieodkryte, jest poszukiwaczem i eksperymentatorem. Każdy jego wiersz - a w tomie tym, jak głosi tytuł, jest ich dwadzieścia dwa - jest wyzwaniem rzuconym światu, zagadką do rozwikłania, jak pisał kiedyś Jarosław Klejnocki: "laboratoryjnym" eksperymentem. Nie jest łatwo taki wiersz oswoić, umieścić w znanych kontekstach. Cytat z Kartezjusza otwierający zbiór "22" mógłby i przywołać dalekie skojarzenia tych wierszy z równaniami algebraicznymi. To, co najbardziej zapada w pamięć, to krótkie wydałoby się znajome uwagi: "Masz tu szkiełko i piórko", "Debet wchodzi w krew", "W dyżurce błyszczą jatrogenne siostry". Sendecki czyni obcojęzyczne wtręty, sypie cytatami, kryptocytatami, bawi się przy tym przednie: "Glista mailingowa aktywuje charme", "wrzutka na portal z odpowiednim Tagiem", "Rzewność mogłaby zrobić furorę abroad". Dla jednych wiersze Marcina Sendeckiego będą śmiałą próbą oswobadzania języka, dla innych czczą zabawą.

Grzegorz Nurek

Nie tak dawno

Feliks Netz urodzony w 1939 roku jest poetą, prozaikiem, eseistą, dramaturgiem radiowym, wybitnym tłumaczem i redaktorem miesięcznika "Śląsk". Za powieść "Dysharmonia caelestis" został nominowany do nagrody Nike w 2005 roku, a rok temu za zbiór esejów "Ćwiczenia z wygnania" - do nagrody Cogito. Zadebiutował w 1968 roku tomem poetyckim "Związek zgody". "Trzy dni nieśmiertelności" to jego czwarty tom wierszy. Po jego lekturze już wiem, że każdego następnego tomu będę wypatrywał z niecierpliwością. Choćbym miał tylko znaleźć tam pojedyncze wiersze, które mnie uwiodą.

Feliks Netz obok Teresy Worowskiej to autor niezrównanych tłumaczeń prozy Sándora Máraia. Przetłumaczył "Żar", "Krew świętego Januarego", "Pierwszą miłość", "Księgę ziół", "Dziedzictwo Estery" i "Wyspę". Zachwycając się klarownością stylu węgierskiego prozaika, często zapominamy o talencie tłumaczy. Dzięki niemu od dziesięciu lat książki Máraia święcą w Polsce triumfy. A warto i wspomnieć o przekładach autorstwa Netza sonetów Brodskiego czy "Eugeniusza Oniegina" Puszkina.

Pół roku temu, podczas 70. urodzin Feliksa Netza obchodzonych uroczyście w Bibliotece Śląskiej w Katowicach, profesor Marian Kisiel nazwał "Trzy dni nieśmiertelności" "prawdziwym arcydziełem". Tom, na który złożyły się czterdzieści trzy wiersze, wydał Instytut Mikołowski. Podczas pierwszej lektury przykuwa uwagę cykl dziesięciu sonetów poświęconych Węgrom i trzy wiersze opisujące obrazy Edwarda Hoppera. W wierszu "Ostatnia wola" otwierającym książkę czytamy: "Życzę wam moje kości, aby rozwłóczyły was / głodne, bezpańskie psy, bo tego, co pies zakopie, / człowiek nie odnajdzie". Proszę posłuchać melodii wiersza "Chłopcy z Placu Broni": "(...) Szedłem Lenin körút - główną ulicą tego miasta / i pytałem spadających liści, gdzie są chłopcy z Placu Broni, / jaki numer ma grób Nemeczka, czy to w tej bramie zatłukli Bokę, // z którego okna Barabasz wyskoczył z wiązanką granatów na czołg? / Dlaczego nikt nie całuje tego miejsca na Moskva tér, / gdzie Feri Acs trafiony w gardło, skrzeczał Ruski damoj! // Miasto było pod okupacją. A przecież rodziły się piękne / dziewczęta, chłopcy dotykali ich piersi w szkolnej szatni, / w operetce nigdy nie było wolnych miejsc. // To miasto naprawdę było doskonałe, z mostami / które nad pięknym modrym Dunajem prężyły się / jak rodzące lwice, gdyby nie ten trupi zapach! // Ale ludzie oddychali głęboko. I tylko zmasakrowane / usta arbuzów krzyczały: Powietrza! Czerwona gwiazda / nad miastem bezwstydnie obnażała swój srom".

W moim odczuciu są w tym tomie wiersze zjawiskowe, napisane w pięknym klasycznym stylu, przypominającym melodykę wierszy Brodskiego, ale jest i parę wierszy słabszych (na przykład "W blasku ich śmierci", "Prolog"), które mogły, ale i nie musiały się w książce znaleźć. Netz często odwołuje się do miejsc i postaci historycznych, bohaterów filmów, przeżyć i wspomnień z dzieciństwa, lektur. Odzywa się w wierszach m.in. Fellini, Mikołaj Sęp Szarzyński, poeci z festiwalu poezji w Strudze, dowódca z czasów służby wojskowej, kolega - pisarz węgierski, współpasażer z pociągu... Gama przedziwnych postaci, feeria miejsc: Kraków, Rosja, Budapeszt. To wszystko, ten "nadmiar" przypomina o upływającym, galopującym czasie, o śmierci, jak w wierszu "Życie Literackie": "Boże mój / kochany, nie ma już krakowskiego, ani żadnego innego życia / literackiego, wymarły całe kolegia redakcyjne, zabrakło / trumien dla recenzentów i recenzowanych (...) Z tego kataklizmu ocalała tylko ulica Gołębia".

Grzegorz Nurek

Tabu

Mariusz Grzebalski to postać dość dobrze znana. Debiutował w 1994 r. tomem "Negatyw", za który otrzymał nagrodę im. Iłłakowiczówny. Ostatnio ukazał się jego ósmy zbiór wierszy pt. "Niepiosenki". Zacznijmy od cytatu: "kiedyś zajmowała mnie sztuka, dziś głośno myślę / o życiu innym niż moje". Te dwa wersy wiele mówią o poezji Grzebalskiego. Widać w niej pasję obserwowania ludzi, odkrywania cudzych historii. Tak jak w wierszu "Jacyś ludzie", w którym widzimy "przekrój" wielopiętrowej kamienicy: "Na ostatnim piętrze kamienicy / znudzona dziewczyna / próbuje doprowadzić do orgazmu / pijanego mężczyznę / ... / Ktoś inny nie może zasnąć / zaparza kawę / siada do komputera / ... / Szczury buszują w najlepsze w starej rzeźni". Ciekawy jest nie tylko trochę "filmowy" sposób obrazowania, lecz także filozoficzny - znany choćby z "Dekalogu" Kieślowskiego - problem, który się z tekstu wyłania: jak daleko wolno nam wtargnąć w cudze życie? Pytanie to towarzyszy lekturze całego tomu. Jednym z podstawowych problemów "Niepiosenek" jest odarcie człowieka z intymności. Motyw ten doskonale widoczny jest w "Niebieskim balkonie" czy "Nowej małej prozie" ("Wczoraj kochaliśmy się / ... / Tam mieszka facet, który mnie podgląda - / powiedziałaś, wskazując okno naprzeciwko / ... / Po wyjściu poczułem się / jakby ktoś napluł mi w twarz / jakby pijanego wyrzucono mnie na ulicę").

Wiele mówi (nie mówiąc nic) pusta, przedostatnia strona tomu. Może właśnie ona ma świadczyć, że wszystko zostało odkryte, więc nie ma nic do opisania? Taką interpretację sugeruje "Niepiosenka na do widzenia", którą poeta żegna się z czytelnikami. Jej podmiot, jadąc przez miasto autobusem nocnym, stwierdza: "Nie chce się notować, kochany / Nawet patrzeć nie ma na co". Pojawiające się w dalszej części tekstu atrybuty współczesności - billboard z reklamą bielizny ("więcej pokazuje niż ukrywa"), "telewizja dla drugiej zmiany", internet z seksem "tanim jak zapałki" są znakami świata bez tabu, bez tajemnicy. Tyle że taki świat staje się przestrzenią pustki i obojętności (jak czytamy - "miałeś swoje nieba, masz otchłanie").

Mądrość płynąca z poezji Grzebalskiego jest taka, iż życie wymaga transcendencji, przekraczania tajemnic dających możliwość prawdziwej inicjacji. Bez niej człowieka czeka tylko zimna obojętność. Staje się jak potępione dusze, snujące się bez celu w bezdennej otchłani...

Marek Sikora

Obudź rany

Samochody i krew" Bartosza Konstrata (ur. 1977) pod pewnymi względami - mam na myśli zwłaszcza formę (zestawianie liryki i prozy poetyckiej) oraz tematykę (elementy mortualne, czasem turpistyczny detal) - stanowią kontynuację jego dwóch poprzednich publikacji: "thanatos jeans" i "traktatów konstrata".

Właściwości języka poetyckiego, wśród których należy wymienić zasobność, dyscyplinę, nieustającą zdolność do zaskakujących metamorfoz, okazują się na tyle wartościowe, że nie wydają się skłaniać autora do diametralnych zmian przyjętej dykcji, ani - patrząc z perspektywy czytelnika - nie sugerują potrzeby pytania o to.

Wydaje się, że w "samochodach i krwi" nasiliły się i baśniowe, i perwersyjne charakterystyki rzeczywistości przedstawianej przez Konstrata. Ten świat sprawia wrażenie, jakby na moment zostały uchylone prawa fizyki; być może stąd biorą się obrazy w stylu: "dziecko biegnie w kierunku kratki ściekowej, która nagle się zapada".

Można sądzić, że sama śmierć, w twórczości Konstrata obsesyjnie powracająca, zyskała na wyrazistości, ze zjawiska czy nieokreślonego poczucia zagrożenia stała się figurą, wyobrażeniem na podobieństwo rzeźby: "pies, ciągając jądra zabitego byka w zjeżonej sierści nosił jego śmierć". Ruchomej rzeźby, moglibyśmy powiedzieć na dźwięk fraz choćby tego typu: "Czerep, czerep. Wędrujemy przez świat". Równocześnie z większą intensywnością ogarnęła ona bohaterów tego świata, zjednoczyła się z nimi nierozerwalnie: "Oto nasze twarze pozbawione masek. / Bezbronne negatywy portretów trumiennych".

Warto zauważyć, że Konstrat między tradycyjną subtelność swoich wierszy na niespotykaną przedtem skalę wplótł cierpienie. Świadome i upajające. Sam się go domaga: "ostry nożu i wsobny raczej obudź rany / raczej nie pozwól zasnąć obudź raczej ból".

Roman Honet

Nie te rzeczy, nie ten czas

Starość jest niewinna. I brudna". Albo "to złodziej uczciwy - / samotność". Dałoby się przywołać sporo zapadających w pamięć wersów z ostatniego tomu Piotra Matywieckiego, ale chciałem tu podkreślić odmienny wymiar "Powietrza i czerni". Słowo jako nośnik idei, można by nawet założyć, że słowo jako pewien istotny element sacrum, zostało zastąpione słowem-narzędziem. Dewaluacja mowy - to zagadnienie, nad którym Matywiecki pochyla się szczególnie wnikliwie. Człowiek domyślający się w słowie uświęcającej tajemnicy i stąd zajmujący wobec niego pokorną postawę ustąpił miejsca człowiekowi, który używa słowa, by mówić wyłącznie o sobie, nie zna więc słów, które byłyby ponad niego; zapewne ignoruje także i to, które było na początku. Jak zapisał Matywiecki: "ludzie mówią nudno / słowami które są mniejsze od ludzi / bez reszty mieszczą się w ludziach". Jakby nie dość było tego zbrukania czy po prostu pomniejszenia rangi słowa, poeta dodaje: "Dzisiaj / świat słyszy że mowa mówi o nim prawdę / bezwzględną". I to zdaje się brzmieć w wierszach Matywieckiego wyjątkowo deprymująco: że można w ogóle zakładać możliwość wypowiedzenia prawdy tego typu, że można w nią uwierzyć i dać się jej prowadzić. Ale - okazuje się - można. "Dlatego dzisiejsze / wiersze i powieści / są bezludne / i celne" - podsumowuje Matywiecki.

Jeśli odłożymy na bok - co w przypadku liryki Piotra Matywieckiego jest ryzykowne - zagadnienia religijne i metafizyczne, wydaje się, że w wierszach z "Powietrza i czerni" tkwi pragnienie przywrócenia słowu choćby jego prostoty estetycznej: "Chciałbym jak wtedy / nazywać rzeczy i zdarzenia / po prostu pięknymi" - zapisuje Matywiecki, ale natychmiast przychodzi zaprawione goryczą opamiętanie: "Ale nie te rzeczy nie ten czas / nie ta mowa".

Roman Honet

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Nagroda Poetycka Silesius (19/2010)