Niewidzialna ręka autora

Zmarł Sydney Pollack. Odejścia kapłanów poruszają inaczej niż odejścia przyjaciół - nawet takich, których widywaliśmy ostatnimi czasy rzadko i naszą z nimi relację opieraliśmy na pamięci lepszych czasów.

03.06.2008

Czyta się kilka minut

Można zaryzykować tezę, że zdanie: "Obejrzyjmy jakiś film Pollacka!", nie jest najczęstszym zawołaniem kinomanów. A jednak wystarczy je przeformułować; wystarczy powiedzieć: obejrzyjmy "Tootsie", "Pożegnanie z Afryką", "Trzy dni Kondora", "Czyż nie dobija się koni?" - i od razu brzmi to inaczej. Bardziej znajomo. Gdyby przeskoczyć na jeszcze inny poziom i kierować się nazwiskiem Pollacka-producenta, powstałaby lista nie mniej imponująca: "Rozważna i romantyczna", "Iris", "Utalentowany pan Ripley", najnowszy "Michael Clayton"…

Znamy Pollacka, nawet jeśli o tym nie wiemy. Wiadomość o jego śmierci z 26 maja nie miała szansy wywołać podobnej żałoby, co odejścia Bergmana i Antonioniego; a jednak niewiele filmów Bergmana czy Antonioniego ma szanse zamieszkać w tej samej przegródce naszych serc i pamięci, którą zajmuje "Tootsie". Odejścia kapłanów poruszają inaczej niż odejścia przyjaciół - nawet takich, których widywaliśmy ostatnimi czasy rzadko i naszą z nimi relację opieraliśmy na pamięci lepszych czasów.

"Tacy byliśmy", brzmiał tytuł melodramatu Pollacka z roku 1973, w którym doszło do jednej z najszczęśliwszych gwiezdnych koniunkcji w historii Hollywoodu (podbite lazurem słomiane złoto Redforda plus drobniutkie loki i mleczna gładkość Streisand). Jeśli niewielu pamięta dziś szytą grubymi nićmi ideologię tego filmu (maccarthyzm jako polityczna kreskówka), to dlatego że już w momencie powstania była śmiechu warta. Na szczęście poza wykładem ideowym były tam jeszcze te dwie niezapomniane twarze, a Pollack nigdy nie był ślepy na swych aktorów. Z samym Redfordem pracował łącznie siedem razy i to przy projektach tak różnych, jak polityczny thriller "Trzy dni kondora" (1975) i jeden z pierwszych tzw. westernów ekologicznych "Jeremiah Johnson" (1972). Pollack wiedział, że gwiazda niesie ze sobą nie tylko talent i wygląd, ale i zestaw kulturowych znaczeń, na których warto budować metafory - w "Elektrycznym jeźdźcu" (1979) Redford gra kowboja zdegradowanego do reklamowania płatków śniadaniowych. On, którego pamiętaliśmy jako milczącego osadnika Johnsona, postać na poły mitologiczną w swym zakorzenieniu w amerykańskim pejzażu - nagle był zmuszony obnosić kowbojski kostium z żarówek. Legenda została wyparta przez spektakl.

Swoją drogą, spektakl pozostaje jedną z powracających u Pollacka figur - i to w historiach napisanych przez bardzo różnych scenarzystów. Już "Czyż nie dobija się koni?" (1969), za które dostał pierwszą nominację do Oscara, obiera sobie maraton tańca za metaforę amerykańskiego kapitalizmu, nieliczącego się z cierpieniem i upokorzeniem jednostki (jak powiadał konferansjer grany przez Giga Younga, prekursor przerażającego Joela Greya z "Kabaretu": "Nawet jeśli nie będziecie pierwsi, za nic w świecie nie bądźcie ostatni!"). Tak jak Sonny z "Jeźdźca…" był niby-kowbojem, tak bohaterowie "Koni…" mieli brać niby-ślub na parkiecie, tylko dlatego że "ludzie uwielbiają takie rzeczy…".

Spektakl jest ułudą, ale proces budowania tej ułudy jest fascynujący. Pierwsze ujęcia "Tootsie" pokazują słoiczki ze sztuczną krwią, atrapy rzęs, peruki - cały ów warsztat, bez którego Michael Dorsey (Dustin Hoffman) nie przeistoczyłby się w (dziwnie bardziej realną!) Dorothy Michaels. Tak jak wielu innych bohaterów Pollacka, Michael musi odgrywać pewną rolę (wątek ten powraca zarówno w remake’u Wilderowskiej "Sabriny", jak i w paranoicznej "Firmie" i niedawnej "Tłumaczce", gdzie wielojęzyczność Nicole Kidman staje się znakiem jej tożsamościowego niedookreślenia).

Kiedy komunizująca Katie z "Tacy byliśmy" widzi po raz pierwszy kalifornijską willę znanego twórcy filmowego, pyta ukochanego: "Jak on potrafi w czymś takim pracować…?", na co słyszy: "On nie pracuje; jest reżyserem". Dowcip dowcipem, ale ironia tych słów przelała się w prawdziwe życie - Pollack nie stworzył rozpoznawalnej publicznej persony samego siebie jako reżysera. Jeśli będzie pamiętany (bo to, że pamiętane będą jego filmy, jest oczywiste), to dzięki licznym występom aktorskim (w "Tootsie", ale i w "Mężach i żonach" Woody’ego Allena). Być może żadna z tych ról nie wbija się w pamięć równie mocno, jak demoniczny Ziegler z "Oczu szeroko zamkniętych" Kubricka (nota bene znów będący organizatorem spektaklu, tym razem orgiastycznego). Jego absolutny chłód, kiedy zapina spodnie i mankiety po wykorzystaniu narkomanki, której półżywe ciało leży przy toalecie jak worek, jest niezapomniany. Jeśli Kubrick chciał stworzyć okrutną metaforę reżysera jako wampira, udało mu się to znakomicie - a fakt obsadzenia w tej roli Pollacka unieśmiertelnia go tak bardzo, jak tylko potrafi to zrobić kino.

Dziękuję Izie Paji za pomoc w napisaniu tego tekstu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2008