Niemieckie rozliczenia z przeszłością

Christoph Böhr: Eksperyment „ulepszenia” demokratycznych rządów kosztował w efekcie życie milionów ludzi. Tego doświadczenia nie musimy sobie wyobrażać. To doświadczenie przeżyliśmy na własnej skórze.

17.04.2012

Czyta się kilka minut

ARKADIUSZ STEMPIN: Kiedy Niemcy uwolnią się od swojej przeszłości? Kiedy wreszcie przestanie się ich rozliczać za II wojnę światową?

CHRISTOPH BÖHR: Żaden naród nie może uwolnić się od swojej przeszłości. To historia tworzy tożsamość narodu. By wiedzieć, kim jestem, muszę się najpierw zapytać, skąd przychodzę. Ale spojrzenie na własną przeszłość nie może wyczerpać się na uczuciu przerażenia doznawanego wobec okrucieństw. To prowadziłoby jedynie do paraliżu społeczeństwa. Tożsamość narodowa nie oznacza przecież tylko wiedzy o tym, kim jestem, ale także świadomość, kim chcę się stać. W tym sensie przeszłość ma istotne znaczenie dla przyszłości.

Własna przeszłość – zwłaszcza wtedy, gdy jest straszna i przerażająca, i gdy spojrzy się na nią krytycznie – może stać się zbawczym impulsem do dalszego działania: ostrożnego i roztropnego, by nie powtórzyć tego, co już raz się wydarzyło. Tym rozumowaniem kierują się Niemcy: ono legło u podstaw niemieckiej konstytucji z 1949 r., która chroniła powojenną RFN przed powtórką z okresu Republiki Weimarskiej. Najistotniejsze zabezpieczenie zawierają dwa pierwsze zdania konstytucji: „Godność ludzka jest nienaruszalna. Jej ochrona jest świętym obowiązkiem władzy państwowej”. I to w przełożeniu na każde wyzwanie dnia codziennego.

Wygląda na to, że sam rządzący w Niemczech establishment polityczny wcielił się w urzędowego obrońcę „politycznie poprawnej” kultury pamięci? Myślę o wzniesieniu w środku Berlina Pomnika Ofiar Holocaustu, obalenie mitu o niemieckim MSZ jako „ostatnim bastionie oporu” przeciwko Hitlerowi, wreszcie o reakcji kanclerz Merkel rugającej na oczach opinii publicznej premiera Badenii-Wirtembergii Oettingera i posła Hohmanna za relatywizm historyczny?

Krytyczne spojrzenie na bieżące wypadki, ostrzejsze z powodu wiedzy dotyczącej własnej przeszłości i poczuciu winy, jest czymś odmiennym od tego, co kojarzę z pojęciem „political correctness”. „Urzędowa polityka kultury pamięci” brzmi trochę deprecjonująco. Natomiast problematyczne wydaje mi się to, że owa pamięć „z urzędu” często idzie wzorem utartych szablonów w języku i myśleniu. I tu pojawia się niebezpieczeństwo celebrowanego urzędowo, bezdusznego rytuału. A takie rytuały prowadzą dokładnie do przeciwnego celu niż zamierzony.

Inną rzeczą jest dociekanie, w jaki sposób działają dyktatury, i to w każdym pokoleniu, badanie zjawiska jakby od nowa, ze wszystkimi do tej pory nieznanymi wątkami. To dociekanie stoi nie tylko w służbie sprawiedliwości, ale jest także inwestycją w naszą europejską przyszłość. Niebezpieczeństwo wpadnięcia w antydemokratyczne zawirowania nie jest już tylko pieśnią przeszłości. Ta groźba wyrasta i teraz z samego serca demokracji. Demokracja jest zawsze niedoskonałą sztuką rządzenia, rzadko prezentującą się tak efektownie jak modelka na wybiegu. Dlatego to jasne jak słońce, że niedoskonałość jej osiągnięć wywołuje w społeczeństwie frustrację, niezrozumienie i złość. A frustracja szybko zamienia się nie tyle w niezadowolenie z polityki, ile z „systemu”.

Dlaczego jednak należy zachować wierność demokracji, skoro efekty demokratycznego uprawiania polityki są tak skromne? Odpowiedź na to wciąż zadawane pytanie ma naturę historyczną: otóż eksperyment „ulepszenia” demokratycznych rządów kosztował w efekcie życie milionów ludzi. Tego doświadczenia nie musimy sobie wyobrażać. To doświadczenie przeżyliśmy na własnej skórze. A ponieważ demokracje nie mogą puścić w niepamięć totalitarnych eksperymentów, zakończonych horrendalnym upustem krwi, potrzebna jest też „urzędowa pamięć”. A jeszcze bardziej język serca: „Godność każdego człowieka jest nienaruszalna”. Zdanie to pulsuje silną wiarą w sens wyrażanej myśli. Oddaje duszę demokracji, jej esencjonalną zasadę, jak ja to nazywam.

Czy ta urzędowa kultura pamięci nie kłóci się jednak z oczekiwaniami i postawami niemieckiego społeczeństwa, które nie chce pamiętać wyłącznie o własnych zawirowaniach na ścieżce dziejów? Społeczeństwa, które od lat 60. XX wieku jest w większości pacyfistyczne i mówi gromkie „nie!” wojnie (casus Iraku)? Które potrafi wykazać się wielkim osiągnięciem ostatnich 60 lat – przekształceniem się w społeczeństwo obywatelskie?

Tak, ale pacyfizm nie jest tarczą ochronną zabezpieczającą społeczeństwo przed pułapkami zawirowań ani nawet przed groźbą wojny i dyktatury. Układ w Monachium z 1938 r. oddychał wszak duchem pacyfizmu – niemniej był zaproszeniem Hitlera do obrócenia Europy w pył i kurz.

Ważniejsze od pacyfistycznych nastrojów w społeczeństwie jest jego obywatelski charakter – pojęcie rodem sprzed rewolucji w środkowej Europie z lat 1989 i 1990, kiedy w krajach bloku wschodniego na pokaz funkcjonowało społeczeństwo zorganizowane przez państwo i od niego zależne. Ono było przedłużonym ramieniem dyktatury. Tę farsę – celniejsze byłoby określenie „hipokryzja” – obnażali najczęściej prześladowani przedstawiciele rzeczywistego wolnego społeczeństwa, civil society. Wystarczy przypomnieć Solidarność: ona ucieleśniała społeczeństwo obywatelskie, opozycyjne wobec państwowego.

Dziś to zróżnicowanie jest już nieco przestarzałe. W naszych krajach nie ma już społeczeństwa zorganizowanego przez państwo i przez niego zarządzanego. Teraz najważniejsze, byśmy dobrze poznali zasady, na jakich funkcjonuje społeczeństwo. Dowiedzieli się, jak powinno być ono zorganizowane. Musimy sprawdzić, co kryje się pod pojęciem „wolnego społeczeństwa”. Albo jeszcze wcześniej poznać, jak ono funkcjonuje – na podstawie jakich reguł.

Poprawności politycznej?

Zasada „political correctness” jest tylko jednym z możliwych kierunkowskazów dla społeczeństwa. Ale właśnie przy jej zastosowaniu społeczeństwo może łatwo znaleźć się na manowcach ubezwłasnowolnienia. Zasada „political correctness” szybko prowadzi do tabuizowania wielu sfer, co rzeczywistość w mgnieniu oka przekształca w karykaturę. Ot, przykład pierwszy z brzegu: jeśli zabroni się używania słów „mama” i „tata”, i zastąpi je wyłącznie „rodzicem”. Albo przypomnijmy sobie całą ideologię gender study. Jasne, to są niedorzeczności, którym się trzeba głośno i wyraźnie sprzeciwić. I w ten sposób jesteśmy znów przy kwestii zasadniczej: jak funkcjonują wolne społeczeństwa? Jakimi kierują się regułami?

Ujmując to krótko i zwięźle, nim moje stwierdzenie zostanie w Polsce i w Niemczech źle odebrane: wolności nie chroni się na drodze ograniczania pluralizmu, tylko poprzez wpajanie szacunku dla niego. Wszystkim i każdemu z osobna trzeba się sprzeciwić. I nie może zabraknąć ludzi, którzy uczynią to z odwagą i bez kompromisów. Tylko wtedy możliwa jest owa względność, tak przecież istotna, bo chroniąca przed radykalizmem.

Względność? Jak należy to rozumieć?

„Względność” jest dziś dla wielu słowem wzbudzającym lęk. Rzesze ludzkie opłakują utratę homogeniczności. Ja jestem odmiennego zdania: wolne społeczeństwa nie dochodzą do prawd najkrótszą drogą, gdyż tą ścieżką podąża się tylko wtedy, gdy prawdy zostają objawione, zadekretowane z góry. Wolne społeczeństwa zmierzają do prawdy krętymi ścieżkami – w pocie i znoju, niekiedy w złości i irytacji, co w języku demokracji nazywa się publicznymi sporami. Ale właśnie taka jest cena wolności.

Wielu jednak pyta: co jest skalą, co stanowi punkt odniesienia dla tak wielu różnych kwestii? I na to pytanie odpowiadam: wiara, bez której załamie się każda demokracja. Przekonanie o nienaruszalności godności każdego bez wyjątku człowieka. W tej wierze mieści się też nienaruszalna prawda, na której wspiera się demokracja, o ile nie chce być efemerydą. To jest rodzaj politycznej teologii demokracji. Jej rozwój spoczywa dziś na naszych barkach. Demokracja zasadza się na wierze w wartość i godność człowieka. Do ich obrony najbardziej przydaje się właśnie demokracja. Co nie znaczy, że i demokracja niekiedy nie sprzeniewierza się tej wierze. Ale skoro sprzeniewierzenia mogą publicznie zostać napiętnowane, zapobiega to podobnym aktom w przyszłości.

Walorem demokracji jest nieskończoność jej rozwoju. Z wyjątkiem jednej zasady, którą raz jeszcze powtórzę: bezwarunkowego uznania godności ludzkiej. Dlatego istota demokracji sprowadza się do zapewnienia warunków niezbędnych do uznania godności każdego człowieka jako najwyższego kryterium legalności władzy.

Wróćmy do niemieckiego społeczeństwa, które – po zjednoczeniu – przeszło wewnętrzne trzęsienie ziemi. Tematyka ucieczki i wypędzeń Niemców z terenów wschodnich byłej III Rzeszy zyskała nowy wymiar i miejsce w narodowej kulturze pamięci. Także nowy rodzaj publicznie wyrażanego patriotyzmu zdaje się zawłaszczać niemieckim społeczeństwem (czego przykładem były mistrzostwa świata w piłce nożnej w 2006 r.). Czy jednak te procesy nie wynikają również stąd, że Niemcy, podobnie jak Brytyjczycy, Amerykanie czy Polacy, opłakują powracające z Afganistanu trumny?

Tak, zdecydowanie tak. Patriotyzm jest najbardziej oczywistą emocją. Kiedy de Gaulle i Adenauer podali sobie ręce, by położyć fundament pod nowy porządek w Europie, uczynili to właśnie z pobudek patriotycznych oraz w przeświadczeniu o schyłku ideologii państwa narodowego. Europa ojczyzn jest także moją wizją Europy. Tyle mamy jeszcze razem do zrobienia na naszym kontynencie, ale zawsze pozostaniemy przy tym Polakami, Niemcami, Czechami, Włochami czy Francuzami. A dlaczegoż miałoby być inaczej? W USA taki właśnie panuje porządek rzeczy. Teksańczycy tworzą swój „własny naród”. Podobnie jak mieszkańcy innych regionów USA.

Jak w tym kontekście ocenia Pan przemówienie ministra Sikorskiego w Berlinie?

Niemcy muszą znaleźć swoją drogę. I dlatego Radosław Sikorski ma rację, kiedy mówi, że leniwe i pasywne Niemcy stwarzałyby więcej problemów niż świadome swoich celów i wymagające. Sprawa rozbija się więc o to, czego Niemcy chcą od innych...

A ja uważam, że nie chodzi tu o kwestię siły i niemieckiej dominacji. Niemcy są, jak wcześniej mówiono, lokalnym mocarstwem. Ale czy to są pojęcia, przy pomocy których można jeszcze adekwatnie opisać współczesną rzeczywistość? Co to oznacza dziś „posiadać władzę”? Max Weber podpowiada: kto dysponuje władzą, może innych zmuszać do postępowania zgodnie z ich wolą. Czy Niemcy wiedzą to lepiej niż ich sąsiedzi? Nie mam takiego wrażenia. Równocześnie panuje powszechna opinia, że Niemcy mogą „przewodzić” wraz z poglądem o tym, że polityka posiada jedno jedyne zadanie: stworzenie harmonijnego porządku i ładu. W tym sensie Niemcy w moim przekonaniu „przewodzą” w niedostatecznym stopniu. Co pomoże zaciągniecie miesiąc po miesiącu nowych kredytów w celu ratowania euro, jeśli brakuje uporządkowanej całości, która utrzymywałaby w równowadze naszą wspólną walutę?

Mówiąc bez ogródek: Europa potrzebuje ekonomii politycznej, czyli reguł gospodarki pieniężnej. Mówiąc kolokwialnie: kto wróży z fusów i zakłada się o milion, musi liczyć się nie tylko z wygraną, kiedy mu się poszczęści, ale i z przegraną, gdy powinie mu się noga. Ta zasada została porzucona u progu kryzysu finansowego. Nie mam nic przeciwko temu, by posiadacz miliona euro poddał go pod zastaw. Ale nie rozumiem dlaczego, jeśli nie poszczęściło mu się z zakładem, odpowiedzialność za jego ryzykowny krok muszą przyjąć na swoje barki banki i państwa. Niektórzy powiadają, że porządek na świecie nie jest tak prosty. A ja mówię: normy i reguły są zawsze bardzo proste. I na tych prostych podstawach opiera się polityczna ekonomia rynkowa. Rynek jest przecież układem reguł strzegących porządku.

To nowe społeczeństwo zjednoczonych Niemiec, o który Pan mówi, znajduje się w Polsce pod baczną obserwacją. Nasi rodacy przyglądają się temu procesowi z sejs¬mograficzną wrażliwością. Czy może Pan uspokoić wrażliwych na tym punkcie Polaków?

W istocie, nie ma powodu do zaniepokojenia. Kraj i jego mieszkańcy mają swoje specyficzne rysy, jak zresztą inne kraje i ich mieszkańcy. Nie jest to z pewnością zawsze łatwe dla sąsiadów. Ale czy w zwykłym życiu nie jest tak samo? Także sympatyczni sąsiedzi mają swoje przywary. A ludzie są – na szczęście – całkiem różni. W sensie politycznym Niemcy stały się zwykłym państwem demokratycznym. Z ugrupowaniami prawicowymi i lewicowymi na scenie politycznej, także ultraprawicowymi i ultralewicowymi. Są one jednak tylko marginesem w politycznym spektrum kraju, pozbawionym większego wpływu.

Niemcy opowiadają się zdecydowanie za państwem demokratycznym. Również wtedy, gdy obie duże partie – chadecja i socjaldemokracja – od lat systematycznie tracą poparcie. Ekstrema polityczna nie zyskuje przez to na sile. Dziś jest inaczej niż w okresie Republiki Weimarskiej. Frustraci polityczni wybierają partię „piratów”, ale nie lewicę czy prawicę. Niemcy podążają drogą środka. I nie ma żadnych przesłanek, by kierunek ten się zmienił.


CHRISTOPH BÖHR był przez dwie dekady posłem do Bundestagu oraz szefem opozycyjnej partii chadeckiej w Nadrenii-Palatynacie. Obecnie profesor politologii i filozofii w Wyższej Szkole Benedykta XVI w Heiligenkreuz.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2012