Niechciany bohater

Niemieccy krytycy i widzowie odrzucają nowy epos wojenny o najlepszym lotniku I wojny światowej i pytają, czy Niemcom wypada mieć swojego bohatera wojennego.

06.05.2008

Czyta się kilka minut

Walka powietrzna „Czerwonego Barona” /fot. Warner Bros /
Walka powietrzna „Czerwonego Barona” /fot. Warner Bros /

Uwielbiali go Niemcy, szanowali przeciwnicy. Dla chylących się ku upadkowi wilhelmińskich Niemiec miał być symbolem męstwa i nadzieją na zwycięstwo. Manfred von Richthofen - zwany "Czerwonym Baronem", gdyż na taki kolor kazał pomalować swój samolot - był najlepszym pilotem I wojny światowej: szczycił się 80 zestrzeleniami. Jego trójpłatowy fokker siał postrach nad zachodnim frontem aż do 21 kwietnia 1918 r., gdy zginął zestrzelony przez australijskich pilotów.

Do dziś ulice jego imienia znajdują się w Berlinie, a także na terenie dawnej bazy lotniczej w Detmold, którą do lat 90. użytkowały stacjonujące w Niemczech wojska brytyjskie. Imię von Richthofena nosi też 71. Eskadra Myśliwska Bundeswehry.

A od kilku dni "Czerwony Baron" znów lata - tym razem na ekranach berlińskich multipleksów. Pojawienie się filmu wywołało spore emocje: czy Niemcom wypada mieć "swojego" bohatera wojennego?

Rycerski indywidualista

"Der Rote Baron" w reżyserii Matthiasa Schweighöfera jest uważany za przełom w niemieckim sposobie ukazywania wojny w kinie. Dotąd reżyserzy skupiali się bowiem na dramatycznych losach cywilów - tak było w opowiadających o ucieczce Niemców ze wschodu telewizyjnych filmach "Die Flucht" czy niedawnym "Gustloff", albo w pokazującym tragedię bombardowanych miast obrazie "Dresden". Żołnierze pojawiali się w niemieckim kinie rzadko - i byli symbolem klęski.

W przypadku Richthofena mamy do czynienia z postacią, która konsekwentnie przedstawiana jest w sposób pozytywny, choć nie bezkrytyczny. Nie gloryfikuje się powietrznych wyczynów barona, ale cała jego eskadra w filmie Müllerschöna to grupa sympatycznych zawadiaków i indywidualistów, która wyznaje rycerski kodeks i stanowi elitę niemieckiej armii. Głosem sumienia dla marzącego o tytule asa Richthofena - i dla całego wojennego pokolenia - jest postać sanitariuszki Käte (Lena Headey), w której kocha się baron, i pod której wpływem stopniowo, lecz niezgodnie z prawdą historyczną, wyzbywa się wojennych fascynacji.

Postać Käte wpisuje się w pacyfistyczny nurt przedstawiania I wojny światowej jako nieludzkiej rzezi, w której pogrążyła się Europa. Udaną próbą krytycznego, ale jednocześnie wielopłaszczyznowego spojrzenia na I wojnę światową była w 2004 r. wystawa w prestiżowym Niemieckim Muzeum Historycznym w Berlinie. W towarzyszących wystawie spotkaniach uczestniczyli także polscy historycy, dyrektorzy muzeów i dziennikarze. Masowo wystawę odwiedzały niemieckie szkoły. Zapomnianą - jak by się mogło wydawać - wojnę przywołały także liczne książki historyczne i wieloodcinkowe serie filmów dokumentalnych, charakterystyczne już dla niemieckiej telewizji publicznej.

Zestrzelony film

Wydawać by się mogło, że szeroko reklamowany i zrealizowany kosztem 18 mln euro film powinien spotkać się z dużym zainteresowaniem widzów. Tymczasem "Czerwonego Barona" powitał zmasowany "ogień zaporowy" niemieckich krytyków. A w pierwszym tygodniu film obejrzało zaledwie 90 tys. widzów.

Zdaniem Jana Schulz-Ojali, recenzenta berlińskiego "Tagesspiegla", film nie sprostał wyzwaniu, jakim byłoby opowiedzenie losów Richthofena - po latach ideologicznego zawłaszczenia - z perspektywy samego bohatera. Schulz-Ojala zwraca też uwagę na fakt swoistego kultu Richthofena, który przetrwał wszelkie zmiany polityczne i ideologiczne. To Republika Weimarska po sprowadzeniu jego doczesnych szczątków z Francji w 1925 r. uhonorowała idola kaiserowskich żołnierzy państwowym pogrzebem. Rocznicę jego śmierci celebrowali później hitlerowcy - choć to akurat dziwić nie powinno, skoro po zestrzelonym asie dowództwo przejął Hermann Göring, dowódca nazistowskiej Luftwaffe. Ale także w RFN Richthofen został patronem eskadry.

Schulz-Ojala nie widzi jednak szans na sukces "Czerwonego Barona" - także międzynarodowy, bo dla przywykłej do megabudżetowych produkcji widowni amerykańskiej zaprezentowane efekty specjalne są zbyt słabe. Rzeczywiście, mając w pamięci niedawnych amerykańskich "Flyboys" - utrzymanych w naiwnej konwencji, ale technicznie sprawnych - trudno oprzeć się wrażeniu, że po dwóch efektownych powietrznych walkach Müllerschönowi skończyły się fundusze. Widz słyszy o wyczynach "Czerwonego Barona", rzadko może je oglądać. A w takich filmach dramatyczne sceny muszą dziś zostać pokazane do końca; jeśli dialog zastępuje akcję, to wiadomo: reżyser nie sprostał wyzwaniom technicznym.

Niestety, również aktorzy nie wypadają przekonująco. Odtwórcy głównej roli, Matthiasowi Schweighöferowi brak wyrazistości i determinacji, a jego główny przeciwnik Kanadyjczyk Roy Brown (Joseph Fiennes) pojawia się epizodycznie. Müllerschön zbyt szczodrze szafuje patosem, a dialogi przypominają deklamowane deklaracje. Brak też dramaturgii, jaką np. w swych pesymistycznych "Asach przestworzy" z 1976 r. stworzył Jack Gold.

Eksperyment z bohaterem

W ostatnich latach niemieccy twórcy, jeśli poruszają tematykę wojenną, skupiają się na obrazach mówiących, jak już powiedziano, o cierpieniach cywilów. Wielkie światowe zainteresowanie wzbudził też "Upadek" Olivera Hirschbiegela, ukazujący ostatnie dni hitlerowskich Niemiec; przez niemieckie media przetoczyła się wtedy debata: zastanawiano się, czy film nie przyczynia się do "uczłowieczenia" wizerunku Hitlera.

Ale to nie znaczy, że temat jest nowy. Klasycznym przykładem niemieckiego kina wojennego jest nominowany do Oscara pacyfistyczny film "Die Brücke" (Most) z 1959 r. Reżyser Bernhard Wicki bezkompromisowo burzył nim spokój niemieckiego społeczeństwa lat 50. i twórców uciekających w banalność Heimatfilmów (sielskich opowieści). Bohaterami jest grupa nastolatków, którym w ostatnich dniach wojny kazano bronić pozbawionego znaczenia mostu; stają się symbolem młodzieńczej naiwności, zdeprawowanej przez nazizm.

Z kolei wojnę widzianą oczami zwykłych żołnierzy najpełniej ukazuje film Josepha Vilsmaiera "Stalingrad" z 1993 r. Bezpardonowe walki w stalingradzkich ruinach długo zostają w pamięci widza. Tu także nazizm został ukazany jako źródło cierpienia zadanego Rosjanom, a także prostym niemieckim poborowym.

Może rzeczywiście, jak sugeruje magazyn "Time", jeszcze kilka lat temu "Czerwony Baron" by nie powstał. Jednak nikły odzew niemieckiej widowni świadczy, że zainteresowanie losami pilota-bohatera jest małe. Niemieckie zainteresowanie własną przeszłością nie przekłada się na szukanie frontowych bohaterów - nawet tych sprzed 90 lat. Eksperyment z "Czerwonym Baronem" prawdopodobnie na długo pozostanie odosobniony.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2008