Nauka niepewności

Jan Jakub Kolski, reżyser: Kultura popularna zdeprecjonowała kino i sprostytuowała jego język. Dziś światem rządzi nie film, lecz filmik: na YouTube, z telefonu czy laptopa.

17.03.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Bartłomiej Sowa
/ Fot. Bartłomiej Sowa

BARTOSZ STASZCZYSZYN: W swym najnowszym filmie, „Zabić bobra”, znów wrócił Pan do miejsc dzieciństwa. Czym ta podróż różniła się od poprzednich?
JAN JAKUB KOLSKI: Właściwie wszystkim. Pojechałem po film precyzyjnie zapisany w scenariuszu, a wróciłem z mrocznym autoportretem. To miały być dwa miesiące pracy na planie, który tym się różnił od innych, że był kiedyś moim domem. Mieszkałem tam jako dziecko, odwiedzałem to miejsce regularnie, więc byłem pewien, że nic mnie nie zaskoczy.
Coś jednak zaskoczyło?
Pierwszego dnia zdjęć ze szpitala we Wrocławiu zadzwonił pielęgniarz informując, że moja mama trafiła tam w ciężkim stanie, że właściwie jest umierająca i chciałaby mi coś powiedzieć. Za chwilę usłyszałem błagalną prośbę o przyjazd i ratunek. Dzwoniła do syna jak do Pana Boga, tak bardzo ufała w moją moc.
Przez kolejne cztery miesiące umierała, delegując mnie jednocześnie na plan, a ja robiłem film i go... nie robiłem. Trudno opisać to „coś”, co w pozorach przypominało reżyserię, a było w istocie elektrokardiogramem, zapisem upadków i podnoszenia się do jakiej takiej równowagi.
Trudno było zapanować nad emocjami?
Trzeba być naprawdę sprawnym rzemieślnikiem, żeby w takiej sytuacji okiełznać filmową materię. Rzemiosło mnie uratowało. Szacunek do narzędzi mojego zawodu, odnawianie ich, jakiś rodzaj automatyzmu – to sprawiło, że dokończyłem robotę. Ale prawdziwy film to coś więcej. To zaklęcia, które trzeba wypowiedzieć we właściwej chwili. Tylko żeby poczuć tę chwilę, trzeba uważnie patrzeć na świat. A ja nie miałem tej koniecznej uważności. Mam wrażenie, że to moja matka wypowiadała za mnie zaklęcia przy „Zabić bobra”.
Nigdy nie miał Pan pokusy, by być demiurgiem-perfekcjonistą?
Byłem perfekcjonistą. Ze strachu. Przy pierwszych filmach tak się bałem, że robiłem je przesadnie dokładnie. Kiedy w 1995 r. kręciłem „Grającego z talerza”, miałem poczucie, że już jestem kimś w kinie. Chętnie godziłem się na miano wynalazcy realizmu magicznego, na adorację i pochwały. To był naprawdę miły czas, więc, znieczulony, nasyciłem „Grającego...” taką ilością atrybutów mojego „realizmu magicznego”, że można się było zrzygać.
Stanąłem w pozycji kogoś, kto recenzuje swoją twórczość, a stąd jest już krok od katastrofy. I ona nastąpiła, na szczęście. Jeszcze wygrałem tym filmem festiwal w Tokio, ale już widziałem granice tego próżnego, zaprojektowanego do ostatniego detalu świata.
Dziś także projektuję swoje filmy bardzo precyzyjnie, ale łatwiej niż kiedyś otwieram się na oferty innych. Tak było też z „Zabić bobra”.
Nie ma tu pięknych kadrów, jest deliryczne rozedrganie. Dlaczego?
Zależało mi na uzyskaniu efektu odwróconego piękna. Forma „Zabić bobra” jest na swój sposób nieskazitelna. Docenili to twórcy kina amerykańskiego, którzy recenzowali ten film na festiwalu Camerimage i przyznali mu pierwsze miejsce w konkursie filmów polskich.
Szorstka faktura nie jest tu dziełem przypadku. Operatorem „Zabić bobra” był mój siostrzeniec, Michał Pakulski, a ja stanąłem za kamerą i zostałem jego szwenkierem. Chciałem mieć pewność, że kamera będzie patrzyła na świat moimi oczami i opisze go zgodnie z moim temperamentem i ówczesnym nastrojem.
Wcześniej zabierał Pan widzów do krainy radości, teraz zaprasza na wycieczkę w ciemność. Coś się w Panu zmieniło?
Utraciłem wiarę w kino. W chwili, gdy stawałem na planie „Zabić bobra”, już nie wierzyłem, że film może być jednym z narzędzi ratujących świat.
Pan się uśmiecha, ale ja bardzo długo i żarliwie wierzyłem w to, że pośród narzędzi zdolnych uratować świat film jest jednym z ważniejszych.
Skąd się wzięło to zwątpienie?
Coraz mniej wracało do mnie z kina. Pamiętam czasy, kiedy mogłem ów powrót wyczytać w oczach widzów. Podzielić się własnym światem – to była najważniejsza z potrzeb i ona się spełniała za pośrednictwem ekranu. A potem to się zmieniło.
To były czasy sprzed internetu. Nie było hejterów, którzy zza zasłony anonimowości wypluwali swoje frustracje. Jeżeli ktoś chciał się wypowiedzieć, musiał to robić, patrząc w oczy. Nie można było dotknąć człowieka tak szybko i tak boleśnie jak dziś.
Internet to zmienił?
Naturalnie. Wraz z nim pojawiła się łatwość skakania po głowie i sercu drugiego człowieka. Do tego całkowicie bezkarna. Parę osób wyhasało się na moim sercu. Później pojawili się dystrybutorzy i producenci, którzy chcieli, żeby kręcić filmy na ich zamówienie. Nie umiałem się w tym dobrze odnaleźć. Z uporem wyrąbywałem filmową skałę, żeby zrobić miejsce dla siebie. Ale film i tak przestał mi się opłacać.
W jaki sposób wpłynęło to na Pańskie kino?
Już nie szukam w filmie rekompensaty za deficyty z życia. Chcę po prostu opowiadać o świecie, który jest.
Czym się różnią te dwa światy – dawny i dzisiejszy?
Dzisiejszy jest bardziej konkretny, mniej poetycki. Już się trochę boję metaforycznych figur. Kiedyś było ich pełno w moich filmach. Widzowie mówili: „Owszem, tego świata tak naprawdę nie ma, ale on jest tak miły i przyjemny na ekranie”. Bardzo mi się to podobało. Dziś kiedy widzę w swoim filmie poetycką scenę, którą przypadkiem przegapiłem w realizacji, wyrzucam ją. Nie wiem, dlaczego tak jest.
„Robię filmy, bo nie umiem ich nie robić” – tak mawiał Pan przez lata.
Wciąż jest to główny powód, dla którego staję za kamerą.
Dzisiejsze kino jest dla Pana bardziej udręką czy ekstazą?
W polskim kinie wielu twórców narzeka teraz na rozmaite trudności. Kiedy się ich słucha, można zapytać: „To po cholerę robicie filmy? Przestańcie, skoro wam tak ciężko!”. Ale to nie jest takie proste. To nie jest poczta ani fabryka koronek. Kino potrafi uwierać. Naprawdę. Mnie kino uwiera. Robię filmy pełen zwątpienia i jako zapłatę zwykle otrzymuję... udrękę. Nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć.
Bywało inaczej?
Trzy, może cztery razy doświadczyłem stanu, w którym kino dawało radość. Ale to bardzo szybko przeminęło. Ostatni raz czułem to 20 lat temu, na planie „Jańcia Wodnika”. Później było już tylko gorzej i parę razy chciałem rzucać tę robotę. Przypuszczam, że taką samą chęć skończenia z filmem czuł kiedyś mój pradziadek, dziadek, ojciec, siostra, siostrzeniec czy bratanek. Oni też z pewnością chcieli rzucać kino. Ale ono trzyma nas przy sobie dzięki jakiejś uwodzicielskiej, trudnej do opisania sile. Widzi pan, znowu poetycka figura! Ale tak właśnie jest.
Kino jako rodzinna klątwa. Jak w „Historii kina w Popielawach”.
Mój bratanek, Piotrek Kolski, który był montażystą „Zabić bobra”, wcześniej był lekarzem. Skończył medycynę i pracował w szpitalu. Mawiał wtedy często: „Stryjek, jak dobrze, że mnie to kino ominęło. Babcia miała rację – niech będzie choć jeden normalny w rodzinie”. Ale pewnego dnia przyjechał do Łodzi na ulicę Targową i przystąpił do egzaminu do Szkoły Filmowej, którą parę lat później ukończył.
Po „Zabić bobra” napisał Pan dwie powieści: „Egzamin z oddychania” i „Dwanaście słów”. Czy literatura też bywa udręką?
Ona jest z innego porządku. Pisanie spełnia się w samotności, co bardzo mi odpowiada. Kinu także jest potrzebna samotność, ale trzeba ją znaleźć w tłumie, bo tego wymaga technologia. Na planie filmowym bywa czasem 80 osób. Pracując w rozkrzyczanym, rozwibrowanym świecie trzeba być magikiem, żeby się w sobie ukryć. Z pisaniem jest łatwiej i... przyjemniej. Sam określam warunki, na jakich pracuję.
Literatura pozwala dotykać spraw ważniejszych niż kino?
Pozwala. Odzyskała tę umiejętność. Ale kino samo jest sobie winne, bo z tą samą powagą mówi o rzeczach najważniejszych, co o „d... Maryni”. Kultura popularna zdeprecjonowała kino i sprostytuowała jego język. Dziś wygrywa w nim żywioł popcornowy, a światem rządzi nie film, lecz filmik: na YouTube, z telefonu komórkowego, z kamery laptopa...
Jest w nim jeszcze miejsce na ważność?
Wierzę, że film potrafi na chwilę zatrzymać nas w biegu i wprowadzić w osłupienie. Ale po chwili się budzimy, widzimy tętniący tłum i biegniemy dalej. Świat nie ogląda się na kino. Dedykacje, które reżyserzy zostawiają w swych filmach, już nie trafiają do serc, bo wokół za dużo jest szumu i hałasu.
Brakuje Panu ciszy?
Cierpię na nadwrażliwość słuchową, więc niewiele jest takich miejsc, w których mógłbym słyszeć siebie. Kiedyś takim miejscem były jaskinie – chodziłem po nich przez lata i umiałem siebie usłyszeć. Po latach, podczas badania rezonansem magnetycznym, odkryłem, że mam klaustrofobię. Zadałem sobie pytanie, co takiego było w jaskiniach, że przez tyle lat udawało mi się przykrywać ten organiczny lęk. Jestem prawie pewien, że chodziło o ciszę i ciemność.
W wywiadach z ostatnich lat często odpowiada Pan na pytania krótkim: „Nie wiem”. Dorósł Pan do niewiedzy?
Nie wiem (śmiech). Zacząłem czuć się z nią jak z czymś naturalnym, czego nie trzeba się wstydzić. Potraciłem rozmaite stuprocentowe pewności. Kiedyś miałem ich cały zbiór.
Nie czuję już potrzeby znać wszystkich odpowiedzi. Już nie muszę być supermanem. Przez lata próbowałem potwierdzać wizerunek twardego, perfekcyjnego faceta, bo taki obraz mi schlebiał. Teraz mnie to śmieszy, ale o śmieszność też nie mam do siebie pretensji.
Tęskni Pan czasem za tym „Superjankiem”, jak o Panu mawiali koledzy z planu?
Ani trochę. Jesienią w Bieszczadach po raz pierwszy od 30 lat wsiadłem na konia. I przypomniałem sobie, że w tym samym miejscu wiele lat wcześniej wskakiwałem na konia, trzymając się tylko jego grzbietu. Przez moment zrobiło mi się żal tego czasu. Ale po chwili koń zaczął iść, popatrzyłem na góry i zrobiło się pięknie.
Jest coś miłego w tym, że człowiek jest sprawny, odporny i pełen wiary. Ale dziś nie jestem ani tak sprawny, ani tak odporny, ani pełen wiary. Dużo więcej we mnie zwątpienia. Może dlatego, że sporo więcej widzę. Wzrok mi się wprawdzie pogorszył, ale widzę więcej.  

JAN JAKUB KOLSKI (ur. 1956) jest reżyserem, scenarzystą, operatorem, pisarzem. Członek Polskiej Akademii Filmowej i Europejskiej Akademii Filmowej, laureat licznych nagród, m.in. na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. Jest autorem „Jańcia Wodnika”, „Historii kina w Popielawach”, „Pornografii”. Jego ostatni film, „Zabić bobra”, nagrodzony na festiwalu Camerimage wchodzi na ekrany 21 marca 2014 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2014