Narodziny polskiej Europy

To w Kijowie rodzi się dzisiaj polska polityka europejska. A wraz z nią pojawia się szansa na odnowę Europy jako projektu politycznego.

19.12.2004

Czyta się kilka minut

Najpierw była wiosna 2003 r.: Stany Zjednoczone szykowały się do rozgrywki z Husajnem, a przez Europę Zachodnią przetaczała się fala manifestacji przeciw Bushowi. Ulice europejskich stolic spowiły kolory tęczy, w oknach i witrynach sklepowych widniały flagi z napisanym w różnych językach słowem “POKÓJ". W Polsce i innych krajach Europy Środkowowschodniej trudno było dostrzec zrozumienie dla tych protestów. Na ulicach panował spokój, a rządy nowych członków Unii poparły Amerykę. Europa po raz kolejny mogła przyjrzeć się porażce swej wspólnej polityki zagranicznej - projektu, który miał przesądzić o jej potędze.

Pęknięcie polityczne zyskało sankcję intelektualną: Jürgen Habermas i Jacques Derrida opublikowali na łamach niemieckiego dziennika “Frankfurter Allgemeine Zeitung" i francuskiego “Liberation" esej, w którym obwieścili narodziny “nowej europejskiej opinii publicznej" i wezwali państwa “rdzennej" Europy do stworzenia politycznej “awangardy", która miała wskazać właściwą drogę Środkowej Europie, niezdolnej przystać na ponowne ograniczenie niedawno wywalczonej suwerenności. I udowodnić, że “w złożonym społeczeństwie globalnym liczą się nie tylko dywizje, lecz także umiejętności negocjacyjne, stosunki i korzyści ekonomiczne", a “redukcja polityki do tyleż niemądrej, co kosztownej alternatywy: wojna lub pokój, nie opłaca się".

Potem przyszła zima 2004 r.: na Ukrainie odbywały się wybory prezydenckie, obóz władzy przy poparciu i ingerencji Rosji sfałszował ich wyniki. Na ulice Kijowa, Lwowa i innych miast wyszły setki tysięcy (a w skali kraju może miliony) oszukanych wyborców. Manifestowali pokojowo, a pomarańczowy kolor protestu nadał mu atmosferę święta.

W Polsce wybuchła euforia i mobilizacja społeczna, o którą dziś tak trudno, gdy decydują się sprawy dla naszego państwa najważniejsze. Kiedy pomarańczowa fala rozlała się na polskie miasta, na wschód powędrowali ludzie i pomoc dla Ukrainy. Przywiązani do państwa narodowego Polacy nagle stali się dumni, że ich sąsiad i odwieczny rywal, z którym wciąż spierają się o przeszłość, zdobył się na odwagę i podniósł głowę. Krótkowzroczność? Raczej szczery entuzjazm, który może dopełni dzieła pojednania obu społeczeństw. Jakby tego było mało, dyplomacja polska włączyła się do gry z wyczuciem, którego na próżno by szukać w ostatnich latach. Politycy różnych orientacji działają wspólnie (choć na tle wyraźnie rysującego się “stronnictwa rosyjskiego" w polskim parlamencie). W Kijowie znalazło się też miejsce dla Javiera Solany, człowieka symbolizującego wspólną politykę zagraniczną Unii.

W samej Europie dominuje jednak zdziwienie pomieszane z obawami o destabilizację regionu i rozpad Ukrainy. Przywódcy “rdzennej" Europy wydają się zaskoczeni ukraińskim pragnieniem uczciwych wyborów. Znowu słychać o uzasadnionych obawach i interesach Rosji. Prezydent Francji najpierw udał się na spotkanie z libijskim przywódcą Kadafim, a następnie na arcyważną konferencję do afrykańskiego Burkina Faso. Kanclerz Niemiec z zakłopotaniem zadzwonił do prezydenta Putina, by przekazać mu, że na Ukrainie źle się dzieje. Zakłopotanie brało się stąd, że niedawno nazwał swego rozmówcę modelowym demokratą, a tu taki wstyd...

Dla zachodniej opinii publicznej przebieg ukraińskich protestów nie ma większego znaczenia. Gdzieniegdzie wiszą jeszcze przybrudzone tęczowe flagi z napisem “pokój", a większość nie może się wciąż otrząsnąć z szoku, wywołanego przegraną demokratycznego kandydata na prezydenta USA. Habermas pisze zapewne kolejny esej. Tym razem o tym, jak przeżyć następne cztery lata oglądania “teksańskiego westernu".

Czy to zatem ostateczny koniec projektu europejskiego? Czy “nowa" i “stara" Europa ostatecznie podążyły własnymi ścieżkami, decydując się na oparcie fundamentu Unii na wspólnej gospodarce, a nie wspólnej polityce? Na braku zainteresowania, zamiast na poczuciu wspólnoty?

Zdecydowanie nie, choć emocje mogą nas skłaniać do powielania “schematu Rumsfelda". Tym razem nie było jednak dwóch Europ, a jedynie Polska - i przyglądająca się reszta (także w Pradze, Budapeszcie, a nawet w Wilnie, gdzie tamtejszy premier przestraszył się odwagi jadącego do Kijowa prezydenta). Być może też prawdziwy spór dopiero nas czeka, gdy Ukraińcy nie staną na wysokości zadania i zaczną ponownie pogrążać się w politycznym i społecznym marazmie, a Europa będzie się temu spokojnie przyglądać.

Źródłem optymizmu jest jednak postawa Polski. Choć patos miesza się tu z ironią zdarzeń, to w Kijowie (niegdyś kolebce Rusi) rodzi się polska polityka europejska, a wraz z nią pojawia się szansa na odnowę Europy jako projektu politycznego. Teza ta jest może na wyrost, zwłaszcza na tle wydarzeń wewnętrznych w Polsce i w Unii. Ale to, że los niespodziewanie darował nam dziś ogromną szansę, jest oczywiste.

Oczywiste było również to, że nasi “weimarscy" partnerzy nie dadzą nam na Ukrainie wsparcia, jakiego od partnerów można by oczekiwać; że Waszyngton nie uzna “wyniku" wyborów; że Rosja będzie tupać nogą, a Unia będzie miała dylemat, jak krytykować nie krytykując. Nikt nie miał też złudzeń, że wzrok niektórych zachodnich komentatorów, tak wyostrzony na “imperializm" USA, zajdzie mgłą, gdy zwykła przyzwoitość nakaże skrytykować Rosję.

A jednak stało się już kilka rzeczy niespodziewanych. Przede wszystkim, nikt w Polsce nie wydawał się przejęty tym, że “Zachód" ponownie oblewa egzamin dojrzałości. Być może pamięć o przełomie roku 1989 - kiedy to gorąco namawiano nas, Czechów, Słowaków i Węgrów do pozostania w Układzie Warszawskim i RWPG, do nieprzedkładania demokracji nad stabilizację, itd., itp. - podziałała uzdrawiająco. Nie było rozdzierania szat i szukania winnych w Brukselach, Paryżach czy Berlinach, tylko wzięcie się do solidnej pracy i pomagania Ukraińcom. Ogromne znaczenie miał charakter protestów. Jakakolwiek prowokacja lub utrata cierpliwości przez manifestantów w Kijowie równałaby się zapewne wyrzuceniu Polski poza nurt wydarzeń. W to miejsce weszłaby “dbająca" o stabilność regionu Rosja.

Niespodzianką było także nastawienie opiniotwórczej prasy francuskiej i niemieckiej, w której przeważały poglądy bliższe prasie polskiej niż rządom i politykom obu tych państw. A to jest ważne, bo zwiastuje pojawienie się świadomości, iż Polacy mają dużo racji, krytykując politykę Berlina i Paryża wobec Putina, i że jest to wynik obaw o bezpieczeństwo wschodniej granicy Unii, a nie rusofobii.

A jakie są skutki dla Polski?

Po pierwsze, stworzyliśmy model działania, który łączy realizację własnych ambicji z logiką funkcjonowania polityki i instytucji europejskich. Dotąd mariaż ten się nie udawał: spory o Niceę i Irak skończyły się frontalnymi starciami. Natomiast w sprawie Ukrainy Polska postąpiła w sposób zadziwiająco “niepolski": położyła nacisk nie (jak to często miało miejsce) na domaganie się, by inni uznali naszą rację, ale na proces jej udowadniania i przekonywania innych. To, co rozgrywało się między obecnym i byłym prezydentem, rządem, partiami opozycji oraz eurodeputowanymi było prawdziwym majstersztykiem. Neutralizowało bowiem wszystkich tych, którzy odruchowo przypisują nam skłonności do lekceważenia siły mediacji i eksponowania rewolucyjnej ostentacji. Co więcej, mogliśmy się przekonać, jak ważne mogą być dla nas instytucje wspólnotowe: Parlament Europejski i Komisja (zwłaszcza ten pierwszy stał się wehikułem polskiej - i ukraińskiej - racji stanu).

Waga wydarzeń ukraińskich polega również na odtworzeniu autonomicznych źródeł politycznej siły i społecznej satysfakcji w Polsce, z których można by czerpać pewność siebie i wyzbywać się kompleksów (prawdziwych i urojonych) wobec świata. Ten charakterystyczny rys, który zdecydował o sukcesie “Solidarności", a następnie całego państwa po 1989 r., został w pewnym momencie zagubiony. W efekcie obraz Polski zaczął być kształtowany w opozycji a to do francusko-niemieckiego tandemu, a to do USA, “Europy ojczyzn" czy “Europy federalnej". Sprawa Ukrainy daje nam szansę na stworzenie wizji politycznej opartej na własnym doświadczeniu, a nie w sporze z innymi.

Kolejnym sprawdzianem będzie teraz umiejętność wprowadzenia Ukrainy na europejskie salony. Można robić to na dwa sposoby: albo zacząć od armatniego wystrzału (czyli domagać się stworzenia perspektyw członkostwa w Unii), albo poświęcić się politycznemu pozytywizmowi, czyli stworzyć tak gęstą sieć powiązań między Ukrainą a Unią, by kwestia członkostwa stała się w perspektywie lat czymś oczywistym, nawet jeśli wciąż kwestionowanym.

Za pierwszym rozwiązaniem przemawia poczucie solidarności. Za drugim zdrowy rozsądek. Nie chodzi bynajmniej o chęć uniknięcia kolejnego sporu wewnątrz Unii. To kwestia wtórna. Znając ukraińskie realia, trudno bowiem wyobrazić sobie, by perspektywa przystąpienia za 10-15 lat stała się przełomowym czynnikiem kształtującym politykę tamtejszych elit i nadzieje społeczne. Bardziej niż europejskich wizji i pouczania, co muszą jeszcze zmienić, by stać się członkami Unii, Ukraińcy potrzebują wsparcia w modernizacji kraju. A także dumy ze swego państwa. Ten proces można wspomagać, otwierając Polskę i Europę na ukraiński biznes, na ukraińskich studentów i turystów (a może i pracowników), a Ukrainę na polski i europejski kapitał oraz know-how, także w budowaniu społeczeństwa obywatelskiego. To pewniejsza gwarancja sukcesu niż mgliste perspektywy członkostwa.

Polska sama z siebie nie zmieni ani Europy, ani Ukrainy. To oczywiste. Nie zmusi tej pierwszej, by przestała bać się potęgi własnych słów i porzuciła patrzenie na Wschód przez pryzmat Rosji. Tak samo los ukraińskich reform zależy głównie od Ukraińców. Polska może jednak stać się rdzeniem i promotorem własnej Europy: nie-federalnej, nie-postsnarodowej i nie “Europy ojczyzn", lecz Europy romantycznych realistów, pozbawionych złudzeń, ale nie nadziei. Solidarnych i sprawiedliwych, ale nie naiwnych. Europy, której siła płynie z tego, co robi, a nie, czym jest. Pytanie tylko, czy starczy nam politycznej inteligencji i dyplomatycznej finezji, aby pozyskać dla niej innych.

Autor jest doktorantem w Europejskim Instytucie Uniwersyteckim we Florencji, stale współpracuje z “TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2004