Na krawędzi

We wciąż odżywającym sporze o możliwość literackiego przedstawienia Zagłady Appelfeld wybiera drogę "pozytywną. Wybiera mowę przeciw milczeniu. Ale jest to mowa osobliwa.

22.05.2007

Czyta się kilka minut

1.

Kwestia techniki, tak. Wybór języka stoi u początku tych opowieści. Opowieści o przeżytym koszmarze. Zagłada miała miejsce. To się stało. To było. To naprawdę się zdarzyło. A teraz trzeba - o ile zgadzamy się, że trzeba - to opowiedzieć. Zaświadczyć. Ale jak? Jak opisać to, czego opisać się nie da? Jak wyrazić to, co zdaje się niewyrażalne i co wypada poza krąg rzeczy znanych? Że to się stało - wiemy, ale co tak naprawdę się wydarzyło - tego wciąż nie wiemy.

"Przeszłość to obcy kraj" - pisał David Lowenthal w świetnej książce pod tym właśnie tytułem. Jeśli tak, jeśli przeszłość jest tą krainą otoczoną wysokim murem, to doświadczenie Zagłady, czerni tak ciemnej, że światło odbija się od niej jak od tarczy, może być tak pojętej obcości doskonałym ekstraktem. I teraz: jak uobecnić ten czas, tak boleśnie dokonany? Jak uzyskać wiarygodność relacji? Wiemy na pewno: świadectwo własne ma tu wartość niezastąpioną. Wiemy, że szczerość i dobre intencje bezwzględnie się przydają. Ale to wszystko za mało. Tu trzeba precyzyjnie dobrać środki do założonego celu. Gdzie jednak stosowna miarka, która pozwoli dotknąć rzeczywistego? Jak nie zaplątać się w słowach, jak nie ugrzęznąć w krwistej anegdocie? Słowo częściej bywa tu przeciwnikiem pisarza niż jego sprzymierzeńcem. Bo o tamtym świecie pisać trzeba słowami w poprzek słów. Używać języka, ale płynąć pod jego prąd. Posługiwać się wyrazami oszczędnie. Starannie nad wyraz.

2.

Pośród pisarzy Zagłady Aharon Appelfeld zajmuje miejsce szczególne, tak jak szczególna jest jego biografia. Urodzony w Czerniowcach na Bukowinie w roku 1932. W wieku lat dziewięciu trafia do obozu, skąd udaje mu się uciec. Po trzech latach ukrywania się w lesie zostaje przygarnięty do oddziału Armii Czerwonej. Ocaleje. Jego matka zginie z rąk hitlerowców. Po wojnie, w roku 1946 emigruje do Palestyny. Kończy studia na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Obecnie wykłada literaturę hebrajską na uniwersytecie Ben Guriona. I pisze. Zapisuje doświadczenie minionego. Daje świadectwo.

Skalę wielkości pisarstwa Appelfelda dobrze oddają oceny innych ocaleńców. Niezmiennym podziwem darzyli go najwięksi: Primo Levi i Imre Kertész. Obydwaj wskazywali, że głębia i obezwładniająca siła tego pisania bierze się z wyjątkowo mocnej u Appelfelda świadomości języka jako przeszkody. Z wymownej powściągliwości (Levi), z pozornej przezroczystości języka (Kertész). Jak gdyby zrozumiał on, że po to, by dotknąć grozy, która nie mieści się w głowie, a więc w języku, nie pozostaje nic innego jak słabość przekuć w atut. Zwrócić język przeciwko sobie, sięgnąć po nieograne koncepty, które mają tę właściwość, że przynajmniej spróbują zmierzyć się z tym, co nie do wyobrażenia. A więc jednak: technika.

Zanim pochylimy się nad wydaną niedawno książką Appelfelda "Droga żelazna", spójrzmy na moment na wcześniej opublikowany u nas przekład innej jego powieści, "Badenheim 1939"; po to głównie, by podejrzeć kulisy narracyjnej strategii. By złapać słowo na gorącym uczynku. W jego funkcji wyrazu.

Austriacki kurort. Wiosna roku 1939. Atmosfera przyjemna, jak to u wód. Senność i dobre powietrze. Ogólny luz i niezłe widoki na przyszłość. Drzewa kwitną na wiosnę, jak to drzewa. Ciastka truskawkowe smakują nieprzytomnie, jak to ciastka z truskawkami. Czas wolno płynie, bo co ma innego do roboty. Życie hotelowe sączy się swobodnie, jak to ma w zwyczaju. Ktoś odpoczywa, ktoś popija, ktoś gra. Panowie spoglądają łakomie na panie. I odwrotnie. Jakieś swary, intrygi. Takie tam. Przeszłość o zaokrąglonych kantach wspomina się tu z czułością, teraźniejszość oddycha intensywnie wiosną. Tylko przyszłości już nie będzie. Ale na razie nic z tych rzeczy.

Pracę rozpoczyna wydział sanitarny. Żydzi muszą się zarejestrować. Przyczepić do ubrań oznaki przynależności do narodu, który raz jeszcze zostanie wybrany. Zgodnie z zarządzeniem Żydzi zapisują się na wyjazd do Polski. Muzyk Semicki jako dziecko wyemigrował z Polski i ma z niej czułe wspomnienia. Będzie dobrze. Slogany kuszą: "Powietrze w Polsce jest świeże". Przyszłość, jak widać, trochę jednak rokuje na przyszłość. Muzycy żydowscy ćwiczą intensywnie, bo przecież nie mogą wystąpić w Polsce nieprzygotowani: "Co by tam o nas ludzie powiedzieli?". A zatem, nic wielkiego. Jakieś mikroruchy, nieznaczne przesunięcia w znanej tektonice. Nic nie zapowiada tąpnięcia. Koszmar rozpoczyna się jak zawsze - pogodną sielanką.

Appelfeld osiąga efekt środkami nad wyraz prostymi. Przerażenie towarzyszące lekturze bierze się z dysonansu pomiędzy świadomością mieszkańców Badenheim A.D. 1939 a tym, co wie dzisiaj czytelnik. Dokładniej: między nieświadomością mieszkańców sennego miasteczka a dojmującą i niewymazywalną wiedzą czytelnika. I to napięcie wytrzymane jest do końca.

A więc jednak. Mimo wszystko. Trzeba opuścić Badenheim. Pociągi wywożą ludzi na północ. Do Polski. Do ziemi obiecanej, raju z turystycznego prospektu. Owszem, jest trochę niepewności, jak to przed podróżą. Ale i optymizm nie gaśnie. W końcu nadjeżdża lokomotywa ciągnąca kilka bydlęcych wagonów: "A ludzie wchodzili i znikali w wagonach. Również i ci, którzy stali z lemoniadą lub kawałkiem czekolady w ręku. Starszy kelner i pies zostali wchłonięci z łatwością, z jaką ziarno znika w lejku. Mimo to doktor Pappenheim zdążył jeszcze obwieścić: »Skoro wagony są takie brudne, to znaczy, że droga nie może być daleka!«".

To są ostatnie słowa powieści. Która zaraz potem wypada nam z rąk.

3.

W "Drodze żelaznej" całkiem odwrotnie. Tutaj świat jest już po potopie. Było, nie minęło. Powojenna Austria widziana z perspektywy prowincjonalnych stacji kolejowych. Wirlbahn, Gründorf, Prachthof, Salzstein... I tak dalej. Za każdym razem trasa zamyka się nieuniknioną pętlą. Od kilkudziesięciu lat Erwin Siegelbaum przemierza ją z jakąś obłędną i dającą do myślenia regularnością. Rozpoczyna na wiosnę, kończy wraz z odejściem zimy. Rozkład jazdy umie na pamięć. Zna każdą dworcową knajpę, noce spędza w tych samych pensjonatach i hotelach. Co roku odwiedza tych samych ludzi, acz trudno powiedzieć, by był przyjacielem ich wszystkich.

Siegelbaum jest handlarzem. Czy trzeba dodawać: żydowskim handlarzem? Ocalał. Ocalał, a teraz sam ocala. Jeździ po pchlich targach, na których skupuje wszelkie przedmioty związane z pamięcią o Żydach: modlitewniki, książki, świeczniki, kielichy. Jest dużej klasy fachowcem. Nikt nie dorównuje mu intuicją i wiedzą. W większości przypadków zjawia się pierwszy w miejscu, w którym sprzedający mają coś cennego do zaoferowania. I niemal zawsze wyjeżdża z nowym nabytkiem, rękopisem albo paramentem liturgicznym, budząc zrozumiałą zazdrość konkurencji. Nowo pozyskane obiekty sprzedaje pewnemu kolekcjonerowi, który następnie wysyła je do Jerozolimy. Można by rzec: dobrze zorganizowana i nadzwyczaj sprawna siatka kustoszy pamięci.

Ale Erwin (to nawiasem mówiąc niemiecki odpowiednik imienia Aharon) Siegelbaum nie tylko handluje, nie tylko odzyskuje resztki zamordowanej pamięci. Jego inicjowane co roku podróże mają w tle inny, ważniejszy cel. Siegelbaum ściga niejakiego Nachtigala, mordercę swoich rodziców, którzy stracili życie w obozie. Wie, że oprawca schronił się po wojnie w Austrii, mieszka gdzieś na prowincji. Z rytualną powtarzalnością tropi zabójcę swoich najbliższych. To z całą pewnością rodzaj misji. Nieomal religijnej w swej żarliwości. A nawet perwersyjnie religijnej, bo Siegelbaum nie myśli o wybaczeniu. Przeciwnie: myśli o wyrównaniu rachunków, o - może prymitywnej, bo respektującej tylko prawo talionu - dziejowej zemście. Po latach, po trudach, wreszcie udaje się.

Nie jest to kryminał, a jeśli, to wielce osobliwy, więc mogę zdradzić, kto zabił. Zresztą, jak nie on, to kto? Siegelbaum jak karząca ręka sprawiedliwości dopada w końcu kata, oddaje dwa strzały w jego plecy. Drugi okaże się śmiertelny. To wszystko stało się zwyczajnie, przerażająco zwyczajnie. Prawie żadnej dramaturgii, żadnej histerii. To pewne: w zabijającym nie ma cienia poczucia zwycięstwa. Straty nie zostały - bo zostać nie mogły - w żaden sposób wyrównane: "Jeśli będę miał inne życie, nie będzie ono szczęśliwe. I jak w każdym wyrazistym i długo trwającym koszmarze, widziałem morze ciemności i miałem świadomość, że w moich czynach nie było ani piękna, ani poświęcenia. Wszystko robiłem z przymusu, niezdarnie i zawsze zbyt późno".

W swojej recenzji z książki Appelfelda James Maxwell Coetzee pisał, że ofiara Siegelbauma, ów banalny w swojej istocie hitlerowski oprawca, to ten typ zwierzyny łownej, która zawsze rozczarowuje myśliwych. A w konkluzji stwierdzał, że "Droga żelazna" to "książka głęboko pesymistyczna i przyprawiająca o rozpacz, najciemniejsza z tych, które Appelfeld napisał" ("Stranger Shores. Essays 1986-1999").

Świat przedstawiony w książce Appelfelda ma coś z gęstniejącej mazi prozy Thomasa Bernharda czy Elfriede Jelinek. Austria udrapowana zielonymi dolinami. Przystrzyżona trawka, pyszne kwiaty w donicach przed każdym domem. Schludność i nieludzki porządek. Kultura i natura, zda się, trwają tu w pełni harmonijnej symbiozy. A przecież czuć od razu, że coś tu nie gra, że ta makatka ma jakąś, drugą, nie rzucającą się w oczy stronę. Za kolorowym obrazkiem - utajona groza. Brudna przeszłość co i raz wysuwa swe macki. Nieprzetrawione złogi czasu minionego wciąż żyją. Felix Austria poległa szczęśliwie na wojnie, tylko sami Austriacy udają, że o tym nie wiedzą.

Gnijąca prowincja, otępienie z traumą w tle. Zapijaczeni emeryci wspominający dni niegdysiejszej chwały. Ale i te wszystkie swoje przegrane stalingrady, a nade wszystko to, że wojna jak wojna, ale misja Hitlera, by oczyścić świat z żydostwa, była w porządku. Bardzo w porządku. A że się nie całkiem udało... Ach, błędy, były błędy. Nikt nie jest doskonały! Sentymentalne zdjęcia z wojny na ścianie, mundury Wehrmachtu wciąż jeszcze na strychach, a słabo skrywany antysemityzm raz po raz odsłania swoją kaprawą mordę. W tej sytuacji pocieszni zdają się ci, co sądzą, że druga wojna dawno już się skończyła. Gdzie jak gdzie, ale na austriackiej prowincji wojna trwa. Na tym froncie wciąż słychać strzały.

"Droga żelazna" to książka o pamięci. Trudnej, niewygasłej pamięci. I to po obu stronach barykady, choć, co zrozumiałe, nie może być pomiędzy nimi żadnej symetrii. Literatura wagonowa najwyższej próby. Pierwsza klasa.

4.

We wciąż odżywającym sporze o możliwość literackiego przedstawienia Zagłady Appelfeld wybiera drogę "pozytywną". Wybiera mowę przeciw milczeniu. Ale, dodajmy od razu, jest to mowa osobliwa. Nie mówi o rzeczywistości koszmaru wprost, nie epatuje okrucieństwami, nie przeraża bezmiarem zbrodni. Rekonstruuje za to z pietyzmem świat przed i świat po. Czas, kiedy jeszcze nic się nie stało. I czas, kiedy wszystko już się stało. Jeśli, jak twierdzi Kertész, Holokaustu nie można wyrazić, bo nie ma języka, który by tę rzeczywistość uniósł, to wybór Appelfelda zdaje się racjonalny. Obydwie książki sytuują się po dwóch stronach doświadczenia granicznego, unikając opisu jego samego. Ma tedy rację Avner Holzman, wedle którego siła pisarstwa Appelfelda leży w tym, że nigdy nie dotyka on jądra horroru: "Zaledwie zaznacza krawędzie otchłani, która pochłonęła europejskich Żydów". Buduje literackie przestrzenie ciszy, przemilczenia i niedopowiedzenia, które - paradoksalnie - poprzez swoją negatywność mają większą siłę rażenia. Ranią ze zdwojoną mocą.

Teraz już widać dokładnie, że literacka technika - gdy odnieść ją do rzeczywistości Zagłady - wykracza daleko poza granice retoryki. Odnosi się nie tylko, a może nie przede wszystkim, do możliwości i granic językowego poznania, ale staje się w pierwszym rzędzie mocnym gestem etycznym. Appelfeld nie chce dopuścić do grzechu zafałszowania czy estetyzacji Zagłady, godzi się więc na "środki ubogie". Nie chce, bo byłoby to sprzeniewierzeniem wobec pamięci ofiar, wobec tych tysięcy śmierci zamienionych w dym.

Dla urodzonych po wojnie Zagłada istnieje tylko jako przedstawienie. Jako zestaw mnogich przedstawień: językowych, wizualnych, dźwiękowych. Oni nie mają - z definicji - doświadczenia Zagłady, a zatem nie mogą nic o niej wiedzieć, w sensie, jaki zwyczajowo przydajemy temu czasownikowi. Appelfeld nie mówi o niej bezpośrednio, bo zbyt świadom jest zwodliwej natury języka. Tę wyrwę w historii obchodzi naokoło. Obrysowuje jej granice. I zostawia nas na krawędzi nazywalnego. Nie dostarcza wiedzy. Chce tylko, żeby bolało. Bo to ma boleć. Po to zostało napisane.

  • Aharon Appelfeld, "Badenheim 1939", przeł. Henryk Szafir, Warszawa 2004, Wydawnictwo W.A.B.;
  • Aharon Appelfeld, "Droga żelazna", przeł. Hanna Volovici, Warszawa 2006, Wydawnictwo W.A.B.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Antropolog kultury, redaktor kwartalnika "Konteksty", eseista, recenzent muzyczny. Profesor, wykładowca w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UJ. Opublikował: Metamorfozy ciała. Świadectwa i interpretacje (red.), 1999;… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (20/2007)