Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niedawno wyglądało to inaczej. Świat obiegały zdjęcia młodych ludzi, którzy stali na dworcach w Monachium, Kolonii czy Berlinie, z kartkami „Welcome” w rękach. Pisano, że to wielkoduszne gesty nowych Niemiec. Wielu w Europie patrzyło ze zdumieniem, jak kanclerz Angela Merkel, która w ciągu dziesięciu lat rządów dała się poznać raczej jako „makler pragmatyzmu” niż polityk odwołujący się do emocji, teraz nagle wzywa, by otworzyć serca i nie zamykać granic. A wątpiących rodaków przekonuje: „Damy radę!”.
Dziś w świat znów idą zdjęcia z Niemiec, ale inne. Na przykład z Drezna, gdzie w miniony poniedziałek, jak co tydzień, kilkanaście tysięcy ludzi demonstrowało pod szyldem ruchu PEGIDA. „Patriotyczni Europejczycy przeciw islamizacji Starego Kontynentu” – tak brzmi pełna nazwa ruchu – nieśli atrapę szubienicy, „zarezerwowaną”, jak wyjaśniała przyczepiona do niej kartka, dla Merkel i wicekanclerza Sigmara Gabriela z SPD. A jeden z mówców ubolewał, że „niestety obozy koncentracyjne w tej chwili nie działają”.
Zamach w Kolonii
Nie ma już wątpliwości: kwestia uchodźców-migrantów głęboko podzieliła Niemcy. A wydarzenie z soboty 19 października uznać można za gorzką cezurę, kończącą czas, gdy kraj mógł uchodzić za „mistrza świata w cnocie”. Tego dnia rano, na ulicy w Kolonii, bezrobotny mężczyzna – związany (jak przyznał potem podczas przesłuchania) z prawicowymi ekstremistami – zaatakował i ciężko ranił nożem Henriettę Reker, kandydatkę na urząd burmistrza. Był to ostatni dzień kampanii, wybory miały się odbyć następnego dnia. Reker, która wcześniej pracowała we władzach miejskich i zajmowała się m.in. uchodźcami, kandydowała jako bezpartyjna z poparciem kilku partii, w tym chadeckiej CDU. „Cudzoziemcy odbierają nam miejsca pracy” – miał wołać niedoszły zabójca, gdy zaatakował najpierw Reker, a potem ranił jeszcze trzy inne osoby.
Była to pierwsza motywowana politycznie próba zabójstwa polityka od 1990 r. – wtedy ofiarami zamachów padli Oskar Lafontaine (wówczas lider socjaldemokracji) i Wolfgang Schäuble (dziś minister finansów). Obaj przeżyli, jednak Schäuble porusza się odtąd na wózku inwalidzkim. Reker swego zdecydowanego sukcesu wyborczego nie mogła oglądać: kolejne dni spędziła w szpitalu, w śpiączce farmakologicznej.
Damy radę... Tylko jak?
Zamach w Kolonii, demonstracje ruchu PEGIDA, próby podpalenia schronisk dla azylantów – to straszna twarz Niemiec. Policja ostrzega, że narasta gotowość do aktów przemocy ze strony grup skrajnie prawicowych. Ale niemieckich polityków bardziej niepokoi coś innego: fakt, że niezadowolenie powoli ogarnia również centrum społeczeństwa.
Na razie jeszcze nastawienie społeczne do uchodźców-migrantów pozostaje generalnie pozytywne. Gotowość do pomagania im jest nadal godna podziwu. Ale równocześnie nieprzerwany ich napływ sprawia, że wielu Niemców traci poczucie bezpieczeństwa. Zwłaszcza niewielkie miasta i gminy, konfrontowane z koniecznością przyjęcia określonej liczby przybyszów, coraz częściej stwierdzają, że przerasta to ich możliwości, że brakuje miejsc do kwaterowania nowych uchodźców. Lokalni politycy oczekują od rządu w Berlinie wskazówek i pomocy. Ale rząd raz za razem sprawia wrażenie bezradnego. „Damy radę!” – zapewniała Merkel. Dziś spada liczba tych, którzy w to wierzą. Pada za to pytanie: jak?
Pod koniec 2015 r. okaże się zapewne, że w tym roku w Niemczech wniosek o azyl złożyło około miliona osób. Czy znaczy to, że 80-milionowy kraj znalazł się na granicy swych możliwości? Patrząc z materialnego punktu widzenia, zapewne nie. Ale patrząc z perspektywy psychologii społecznej – najpewniej tak. Sygnalizują to sondaże: popularność Merkel, dotąd wysoka, teraz spada. Podobnie jak poparcie dla jej partii. Gdyby wybory odbywały się w połowie października, chadecja (CDU/CSU) dostałaby tylko 37 proc. głosów, podczas gdy jeszcze niedawno poparcie dla niej utrzymywało się na poziomie 41–42 proc.
Gdy brakuje planu
Sprzeciw wobec polityki Angeli Merkel narasta także w jej własnym ugrupowaniu. Wprawdzie kanclerz nie musi się obawiać wewnętrznego „puczu”, a zagrożeniem nie jest nawet jej największy krytyk – Horst Seehofer, lider „siostrzanej” bawarskiej CSU, lew w istocie raczej bezzębny. Większym problemem staje się natomiast coraz częstsza bezradność urzędników – i opór ze strony części unijnych partnerów.
Nierzadko można odnieść wrażenie, że to głównie dzięki licznym i niezmordowanym wolontariuszom nie doszło jeszcze w Niemczech do załamania. Widać też wyraźniej, że brakuje nie tylko miejsc do kwaterowania przybyszów, ale także, ze strony polityków, całościowego „planu generalnego”: jak długofalowo poradzić sobie z napływem tylu ludzi – i jak ma wyglądać ich integracja? To może się zemścić, prędzej czy później.
Na początku września Merkel podjęła decyzję samotną i odważną: zgodziła się przyjąć pociągi z uchodźcami z Węgier. Co innego mogła wtedy zrobić, w obliczu scen, jakie rozgrywały się na „trasie bałkańskiej”, w Austrii i na Węgrzech? Zdecydowała się na krok wielkoduszny i humanitarny, ale ryzykowny, bo w ten sposób kryzys uchodźczy stał się także jej kryzysem. A stawką jest odtąd, być może, jej polityczna przyszłość. ©