Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kwestia przekazania Ukrainie polskich myśliwców MiG-29 zakończyła się w sposób, który mógł wzbudzić konsternację – zwłaszcza wobec licznych sygnałów jedności odzyskanej w warunkach wojny przez NATO. Złożona publicznie oferta oddania maszyn w ręce Amerykanów, aby to oni dalej poprowadzili transfer – którą Waszyngton natychmiast odrzucił – może się wydawać co najmniej dziwna. Tym bardziej że wiarygodni analitycy twierdzą, że to nie myśliwce w pierwszej kolejności mogą zdecydować o odzyskaniu kontroli nad ukraińskim niebem.
A jednak ten manewr wygląda na rozsądny, jeśli weźmiemy pod uwagę kontekst: starania Ukrainy, by wojnę w maksymalnym stopniu uczynić sprawą międzynarodową – stąd m.in. apele prezydenta Zełenskiego o ustanowienie przez NATO strefy zakazu lotów nad jego krajem. A także potrzeby ukraińskiej armii, której dotychczas dostarczane wyposażenie nie wystarcza, by skutecznie przeciwdziałać rosyjskim atakom. Być może, w ocenie polskich władz, NATO, a w kwestiach niemilitarnych Unia nie dość energicznie wychodzą naprzeciw tym potrzebom.
Prezydencki minister Jakub Kumoch w głośnej już wypowiedzi dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” przypominał, że „z historii znamy sytuacje, kiedy ktoś będący daleko nie zrobił, co należy, a rachunek zapłacili ci, którzy byli na miejscu”. Strona polska ucięła amerykańskie sugestie, byśmy samodzielnie zajęli się przekazaniem samolotów, i uczyniła to w sposób, który nagłośnił sprawę dalszej pomocy dla Ukrainy w innej formie, np. posowieckich systemów rakietowych ziemia–powietrze S-300. O ich możliwym przekazaniu ma rozmawiać, wedle „The Washington Post”, sekretarz obrony Lloyd Austin w trakcie najbliższej wizyty na Słowacji. ©