Moldova (1)

11.01.2004

Czyta się kilka minut

1. Kraj ma jakieś trzysta kilometrów w najdłuższym miejscu i jakieś sto trzydzieści w najszerszym. Przejście w Leuşeni zbudowane jest z szarego betonu i puste. Kobieta w mundurze bierze paszporty i znika na kilkanaście minut. Tędy przejeżdżają tylko Mołdawianie i Rumuni i raczej nikt dla przyjemności. Potem jest wieś na skarpie po prawej. Niektóre domy stoją krzywo, jakby zapadały się w błocie. Z innych zostały tylko rumowiska. Ziemia osunęła się i zabrała kilkadziesiąt obejść. Na nietkniętym skrawku gruntu stoi cerkiew i odcina się na tle nieba. Grzbiety wzgórz są długie, płaskie i zielone. W dolinach czasami widać wsie. Z daleka przypominają obozowiska. Domy są tej samej wielkości, tego samego kształtu, tego samego koloru, przykryte takimi samymi eternitowymi dachami. Wyglądają jak namioty ze spłowiałego płótna. Nic nie stoi osobno. Wszystko razem, oddzielone od następnego. Bezmiar zieleni i siwa plama ścieśnionych domostw, znowu zieleń, zieleń i zieleń i znów garść cementowych kanciastych zabudowań trzymanych w ryzach przez niewidzialną linię.

2. Przeciętna pensja to dwadzieścia pięć dolarów. Dolar to około trzynaście mołdawskich lei. Mołdawskie banknoty są małe i spłowiałe. Na wszystkich jest Stefan Wielki, a po drugiej stronie jakiś zabytek. Cerkiew albo klasztor. W Mołdawii jest około stu trzydziestu zabytków. Ich spis mieści się na jednej stronie formatu A4 w Atlasie Mołdawii, który kupiłem sobie w Kiszyniowie. Połowa pochodzi z dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Banknoty są na ogół zniszczone. Dość długo zastanawiałem się nad tym, jak radzą sobie z nimi bankomaty. Wydawały mi pliki wyświechtanych, przetartych, naddartych i wytłuszczonych nominałów, lecz nigdy się nie pomyliły. Do tej pory myślałem, że bankomat potrafi liczyć tylko nowe albo prawie nowe, w każdym razie chociaż trochę sztywne. Jest jeszcze bilon, chociaż niewiele się go używa. Jednak pięćdziesiąt bani wygląda bardzo pięknie. Ta niewielka moneta w kolorze matowego złota ma na awersie dwa winne grona i w jakiś bezradny sposób sugeruje obfitość. Najtańsze papierosy astra kosztują około dwóch lei; najdroższe, marlboro, około szesnastu.

3. Do Cahul jedzie się z autogara “Sud - Vest". To już koniec Kiszyniowa, kończą się białe blokowiska i zaczyna monotonia wzgórz. Pod blaszanym dachem stoi jeden autobus. Południe jest biedne jak mysz kościelna. Na południu kończy się świat i można się wybrać najwyżej do rumuńskiego Gałacza. Mołdawia jest jak śródlądowa wyspa. Żeby móc się w ogóle gdzieś wydostać, dostała ostatnio od Ukrainy pięćset metrów dunajskiego brzegu niedaleko Giurgiuleşti na samym południu. Ale na razie wielkie ciężarówki muszą się wlec przez Ukrainę i Polskę zanim osiągną wyśniony Berlin i Frankfurt. W autobusie do Cahul wszyscy są życzliwi. Częstują owocami. Sami chętnie przyjmują poczęstunek ukraińskim piwem Czernichowskie w litrowej plastikowej butelce. Wypytują o wszystko i opowiadaja o sobie. Nie potrafią tylko pojąć sensu podróży do Cahul czy gdziekolwiek indziej. Przecież u nas nic nie ma - mówią.

---ramka 321030|prawo|1---4. W dniu, kiedy Pan Bóg rozdawał ludom ziemię, Mołdawianin akurat zaspał. Zbudził się, gdy było już po wszystkim. Co ze mną będzie, Panie Boże - zapytał smutno. Pan Bóg popatrzył z góry na zaspanego i zmartwionego Mołdawianina i zaczął się zastanawiać, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Ziemia była już rozdzielona i jako Pan Bóg nie mógł kwestionować własnych decyzji, a tym bardziej zajmować się przesiedleniami. Machnął w końcu ręką i powiedział: No trudno. Chodź, zamieszkasz ze Mną w Raju. Taka jest legenda.

5. Gdy się jedzie do Cahul czy gdziekolwiek indziej, legenda przypomina trochę prawdę. Monotonia przywodzi na myśl wieczność. Wciąż jest zielono, wciąż urodzajnie, pejzaż faluje, widnokrąg wspina się i opada ukazując tylko to, czego się spodziewamy, jakby nie chciał robić przykrości. Winorośl, słoneczniki, kukurydza, trochę zwierząt, winorośl, słoneczniki, kukurydza, stada krów i owiec, czasami sady i wciąż szpalery orzechów po obu stronach drogi. W krajobrazie nie ma wolnych miejsc, nie ma nagle zerwanej ciągłości, wyobraźnia nie napotyka zasadzek i wkrótce zasypia. Najprawdopodobniej coś tu się działo sto, dwieście i trzysta lat temu, ale zdarzenia nie pozostawiły śladów. Życie wsiąka w ziemię, rozpływa się rozcieńczone przez atmosferę, tli się spokojnie i wolno, jakby miało obiecane, że się nie skończy.

6. Postój był w Cimişlia. To wyglądało tak, że nie sposób zapamiętać. No jakaś nicość, która na chwilę spróbowała stać się dworcem autobusowym. Betonowy majdan z jednej strony otwarty na podmiejski wygwizdów, a z drugiej zamknięty budynkiem. Szarość, kurz i upał. Kran do piwa w barze to była taka rurka z gumowym wężykiem owiązanym drutem, a dalej, w głębi wszystko formował przypadek, widzimisię nawarstwionych rzeczy. Ni to mieszkanie, ni to rupieciarnia, ciemno, ciasno i nisko, pospawane żelazne pręty, blacha, laminat, wszystko od razu, od początku zniszczone, żeby się potem nie martwić i mieć już z głowy. To była rozpacz wzgardzonej materii. Ludzie siedzieli, jedli, pili i czekali, ale wyglądali jak nadzy, jakby zaraz mieli się poranić o krawędzie.

7. Na skrzyżowaniu czekał wózek zaprzężony w osła. Wokół nie było nic i dopiero gdzieś dalej i niżej, tam, gdzie kończyły się łany kukurydzy, szarzała cementowa wieś. Z autobusu wysiadła kobieta. Ciągnęła za sobą drucianą konstrukcję na dwóch kółkach. Do tego przywiązana była niewielka torba. I jedno, i drugie zrobione chyba w domu. Czekała na nią dziewczyna. Ściskały się jak po długiej rozłące. Z czułością. Potem wsiadły na wózek. Były większe od całego zaprzęgu. Brązowy osioł ruszył w stronę wsi. Wyglądało to na jakąś zabawę, bo ledwo się mieściły. Jak na jakimś skradzionym kawałku dziecinnej karuzeli.

8. Co powiedzieć o Cahul? Z Cahul jest parę kilometrów do rumuńskiej granicy i potem jedzie się do Gałacza nad Dunajem. W Cahul przy głównej ulicy było widać tę graniczną bliskość. Jeździły auta z dudniącym basem i w knajpach wygrzewali się smutni królowie życia. Zamawiali mołdawski koniak, wypijali szklankami, ale ich twarze nie zmieniały wyrazu. Potrafili tylko poruszać ustami. Resztę mieli nieruchomą raz na zawsze. Poprawiali złote łańcuchy i sprawdzali, czy wszyscy widzą. Nie gasili nawet aut, żeby wszyscy wiedzieli, że mają dużo benzyny. Takie było Cahul na pierwszy rzut oka. Pograniczny grajdół, nerwowe lenistwo cwaniaków z miodem w uszach i jazda w kółko, żeby zabić nudę.

9. W parku obok białej cerkwi facet wypożyczał gokarty. Siedział za biurkiem w cieniu drzewa i liczył czas jazdy przy pomocy szklanej klepsydry. Zaraz potem miasto niepostrzeżenie zamieniało się w wieś. Po prostu drzewa stawały się wyższe od domów. Kozy skubały trawę pod partyzanckim pomnikiem z wielkimi cementowymi zbliżeniami twarzy bohaterów. W sklepiku obok paliło się w biały dzień żółte światło. Weszło trzech mężczyzn i kobieta za ladą nalała im wódkę do kieliszków. Wtedy zrozumiałem, że ten sklep to knajpa.

10. Na placu przed hotelem całą noc gryzły się psy. Gryzły się i wyły. O świcie zaczęły zajeżdżać samochody z towarem. To był bazar. Stały tam też metalowe wagony kolejowe bez kół. Służyły jako magazyny i sklepy. Z piątego piętra było widać zwariowane bogactwo. Wszystko się błyszczało i migotało w słońcu. Folia, plastik, celofan, szkło i metal. Ogórki i pomidory. Arbuzy i melony. Potem zszedłem i z bliska zobaczyłem, że mają wszystko, co potrzebne jest do życia. Paski do spodni i złocistą kukurydzę, słoje do marynowania i beczki do kiszenia. W kółko grała muzyka. Kobiety siedziały nieruchomo nad swoim towarem z rękami złożonymi na podołku. Tak samo jak w domu albo na ławeczce przy furtce. Spostrzegłem, że tam w ogóle było mało gestów i dużo prostego czekania.

11. Właściciel niebieskiej renówki nie chciał jechać za dwadzieścia euro. Powiedział, że drogi są kiepskie i auto się niszczy. Chciał trzydzieści plus benzyna. Sam też był ubrany na niebiesko i schludny. Następne w kolejce stało stare żiguli. Tak stare, że nie zapamiętałem koloru. Kierowca był wielki, gruby i nie przejmował się wyglądem. Powiedział, że pojedzie i że nazywa się Misza. Miał pod pięćdziesiątkę. Wyjechaliśmy za Cahul. Droga pięła się w poprzek łagodnych grzbietów, pomiędzy winnicami i łanami kukurydzy. Wsie zaczynały się natychmiast i kończyły jak nożem uciął. Misza mówił, że teraz jest bardzo źle. Wspominał Stalina, chociaż nie mógł go pamiętać. Stalin był wart wspomnienia, ponieważ rozstrzeliwał złodziei. Tak twierdził Misza. Według niego problemem dzisiejszej Mołdawii było złodziejstwo, ponieważ Mołdawia została w całości skradziona zwykłym ludziom. Za sowieckich czasów, gdy wszystko było wspólne i niczyje, kradzież nie stanowiła problemu. Tak samo jak reszta była wspólnym dobrem. Kradli wszyscy, a jednak nikt nie tracił. Dziś kradną tylko najbogatsi i bardzo pilnują, by nie robili tego biedni, ponieważ wymyślono własność. Wymyślono ją przeciwko zwykłym ludziom, którzy nic nie mają. To są słowa Miszy, który mówił po rosyjsku.

12. Chciałem jechać do Comrat, do stolicy Gagauzji. Nie do końca wiadomo, kim są Gagauzi. W Mołdawii jest ich dwieście tysięcy. Ich język należy do grupy języków tureckich, wyznają prawosławie, w okolice Comrat przybyli z Dobrudży, gdy Rosja w 1812 zagarnęła Mołdawię i dla zatarcia śladów nazwała Besarabią. Mogą być zbułgaryzownymi Turkami bądź sturczonymi Bułgarami, nikt tego nie wie. Tak jak prawie nikt nie wie, że istnieją. No więc pojechałem do Comrat szosami pustymi jak pasy startowe.

13. Trudno jest opisać Comrat, ponieważ jest słabo dostrzegalne. Jedzie się przez miasto, które ledwo widać. Są domy, są ulice, ale to tylko szkice, ledwo uformowana prowizorka, smutek materii, która zastygła w pół drogi do spełnienia, osłabła w pół kształtu. Pomnik Lenina był pociągnięty złotą farbą. Główną ulicą szedł pogrzebowy kondukt. Otwarta trumna jechała na pace furgonetki. Obok trumny siedziała na krześle stara kobieta w czerni. Było gorąco. Nad twarzą martwego mężczyzny unosił się rój much. Kobieta odganiała je zieloną gałązką. To był powolny, monotonny ruch. Dziwnie to wszystko wyglądało, ponieważ szli w zupełniej ciszy pośród zgiełku codzienności, pośród straganów z chlebem i warzywami, pośród rowerów, furmanek i aut. Trochę się nawet przeciskali pod prąd zwykłego życia.

14. Przed Muzeum Gagauzji stał pomnik bohaterów wojny afgańskiej. Młody chłopak z karabinem pomalowany był srebrną farbą. Chciałem sobie coś obejrzeć, ale tam jakby wszyscy tylko na to czekali. Dyrektorka i dwie inne kobiety. Szefowa wzięła drewnianą wskazówkę i zaczęła mówić o wielkiej wędrówce ludów z wnętrza Azji. Postukiwała patyczkiem w mapy i wychodziło na to, że Gagauzi są jednak Turkami, którzy zamiast zająć południowe brzegi Morza Czarnego zabłąkali się na północ. Szliśmy przez kolejne sale zgodnie z nurtem czasu. Gdzieś z bocznych drzwi wyszedł staruszek i powiedział, że jest członkiem Związku Artystów Plastyków Gagauzji. Urodził się w 1935 roku we wsi Świątkowa Wielka, jakieś piętnaście kilometrów od miejsca, gdzie mieszkam. Nazywał się Andrej Kopcza.

15. Misza wciąż gubił drogę. Odjechał od rodzinnych stron pięćdziesiąt kilometrów i stracił orientację. Pokazywałem mu mapę. Bał się dróg, którymi nigdy nie jechał. Były na mapie, ale nie wierzył, że istnieją. “Tam żyją tylko Turcy, nie ma po co". “Tam sami Bułgarzy..." Nie chciał wyjść z auta, nie chciał kawy, nie chciał obiadu. Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś może tak marnować czas i pieniądze, że ktoś może tu przyjechać bez wyraźnego celu. Bo czy wieś Albota de Sus może być sensownym celem? Albo wieś Sofievca? No więc Misza nie wychodził nawet z auta. Patrzył na szary postsowiecki liszaj rozpełzły w zielonym pejzażu, ja patrzyłem na niego i nasze umysły były dla siebie nawzajem nieprzeniknione. On tęsknił do tego, co było, i nienawidził tego, co pozostało. “Ja sowiecki człowiek" - powiedział tego ranka. Przecież nic innego nie mogło pozostać, ponieważ wcześniej niczego innego nie było. Nędza i smutek prowizorycznie uformowanej materii robiły tylko to, co do nich należało. Przeżerały rzeczywistość. Cała ta przestrzeń wyglądała na bezpańską. Pustą drogą jechał traktor z przyczepą i mężczyzna zrzucał widłami świeżo skoszoną zieleninę. Po parę garści przed każdym obejściem. Trudno było zgadnąć, czy to jest jakaś jałmużna, czy należność.

16. W Baurci byliśmy o zmierzchu. Misza wziął pieniądze i odjechał. W Baurci mieszkają sami Gagauzi. Szukaliśmy Eleny. Poznaliśmy ją dwa dni wcześniej w autobusie do Cahul. Była ruda, uśmiechała się nieśmiało i pięknie. Powiedziała, że pracuje w Istambule, ale teraz przyjechała do domu, do dzieci. Zaprosiła nas i teraz jej szukaliśmy w ogromnej dziesięciotysięcznej wsi rozłożonej na niskich wzgórzach w środku bezdrzewnej wyżyny. “To ta, co miała dwóch mężów, a drugi był Turkiem" - tak nam mówili we wsi i w końcu znaleźliśmy jej dom. Stał w długim szeregu podobnych. Wchodziło się na cieniste podwórko, na niewielki dziedziniec przykryty pnącą winoroślą. Elena znów się uśmiechała. Otaczały ją dzieci. Wyszedł jej ojciec. Wszyscy byliśmy skrępowani. “No tak żyjemy" - powtarzała. Wszystko chciała od razu pokazać. Poszliśmy do ogrodu. Oglądaliśmy warzywa, oglądaliśmy winne krzewy, to kapusta, to pomidory, to ogórki - tak wszyscy powtarzali. W końcu przybyliśmy z daleka i mogliśmy tego wszystkiego nie znać. Oglądaliśmy chude, rude cielę stojące na krótkim łańcuchu w gnojówce. Świnie siedziały gdzieś w ciemności, więc czuliśmy tylko zapach. Wszystko było skupione, ścieśnione, obok siebie, łączyło się jedno z drugim. “Dali mało ziemi" - powiedziała Elena.

17. Spaliśmy w największym pokoju. Wypełniały go cudeńka. Ze szkła, z plastiku, z porcelany, z metalu, figurki, figurynki, ozdóbki, pamiątki, makatki, niewinne duperele, blade tancerki i tandetne zegarki, szklane kule, czyste piękno bez żadnych pretensji, muzeum śliczności, wschodni przepych, orgia nicości i marzeń, zmaterializowany sen. Przypomniały mi się pokoje moich ciotek i babek ze wsi, ale były tylko bladym odbiciem pokoju w Baurci.

18. Rano oglądaliśmy wieś. Poszli wszyscy. Elena, dzieci, jej ojciec, jej siostra, szwagier Ilia, który znał świat, bo służył w wojsku w NRD i budował domy w Moskwie. Fronton domu kultury zdobiła ludowosocjalistyczna mozaika. Betonowe popiersie Lenina stało na dwumetrowym cokole. “Samyj łuczszyj czełowiek" - powiedziała Elena i uśmiechnęła się jak to ona. Wtedy zrozumiałem, że oni nie mają tutaj nic więcej, że pamięć Baurci zaczęła się kilkadziesiąt lat temu, że wcześniej po prostu nic nie było. Osioł ciągnął wózek. Powoziło dziecko. W środku, w przepastnych i pustych wnętrznościach domu kultury dudniła martwa muzyka. Znaleźliśmy to miejsce. Osiemnastoletnia blada dziewczyna odtwarzała ruchy i gesty zapamiętane z telewizji. Muzyka leciała z taśmy, a ona śpiewała mechanicznym głosem zagubiona w smutnym nerwowym tańcu. Tego ranka na śniadanie jedliśmy miejscowy przysmak - gotowaną świńską skórę. “Kiedyś przyjeżdżało kino" - powiedziała Elena. Pod drzewem siedziała stara kobieta ubrana na czarno. Obok stał worek z pestkami słonecznika. Na gałęzi wisiała zardzewiała waga. Kobieta siedziała prosto, nieruchomo, z rękami złożonymi na podołku. Na blaszanych bramach wiodących do obejść widniały emblematy olimpiady w Moskwie: stylizowany moskiewski wieżowiec zwieńczony czerwoną gwiazdą. Zrobione to było z drutu, przyspawane i pomalowane. Na co drugiej, co trzeciej bramie.

19. Baurci to był prawdziwy koniec Rewolucji. Tak to wyglądało. Nie zostało nic, co mogło się przydać, nic, co byłoby cokolwiek warte. Siedemdziesiąt lat jak psu w dupę. Karykaturalny monument zbrodniarza przed pustym gmachem, w którego wnętrzu dudniła rozpaczliwa podróbka muzyki zgniłego Zachodu. Tylko ośli zaprzęg wydawał się sensowny i rzeczywisty.

Mówiąc szczerze, byłem bezradny. Ludzie przecież wiedzą, co jest dla nich dobre, a ich serca nie mogą kłamać, gdy odczuwają tęsknotę. Coś tu nie grało, coś nie pasowało. Czułem się jak intruz i jak idiota w świecie, którego nie potrafię pojąć.

20. W Baurci był tylko jeden nowy budynek, ale za to bardzo duży. Może nawet większy od domu kultury. Kremowe ściany, wielkie okna, czerwony dach, prostota, funkcjonalność i w ogóle jakoś tak wyzywająco jaśniał w zmęczonym pejzażu wsi. Coś takiego widuje się w amerykańskich filmach, w czymś takim amerykańskie pary biorą ślub. “To protestanci" - powiedziała Elena. Zapytałem, czy gmina jest liczna, lecz nie potrafiła powiedzieć. Wiedziała tylko, że prozelici “nic nie robią i nie wiadomo skąd mają dużo pieniędzy". W środku stały jasne sosnowe ławy, sosnowy stół i było trochę jak w IKEI. Potem zobaczyłem dom jednego z wyznawców. Niczym nie różnił się od reszty, tylko na podwórku stała paroletnia japońska terenówka. “Jeździ do Kiszyniowa" - powiedziała Elena i zabrzmiało to jak zarzut.

21. Tego popołudnia my też pojechaliśmy do stolicy. Do autobusowego przystanku było dziesięć kilometrów. Odwiózł nas Ilia swoim żiguli. Od rana piliśmy na zmianę piwo i wino, ale Ilii wcale to nie przeszkadzało. Nawet Kiszyniów nie jest problemem, jeśli autobus nie przyjedzie. Tak mówił. Był niewysoki, żylasty i nie bał się niczego, ponieważ widział w życiu i Drezno, i Moskwę.Ale autobus przyjechał i ściskaliśmy się mocno na zakurzonej drodze w Congaz. Obiecywaliśmy sobie, że na pewno się jeszcze spotkamy. To byli wspaniali ludzie. Powiedzieli: “tak właśnie żyjemy", pokazali nam swoje życie tak naturalnie, jak inni pokazują wnętrze domu. Siostra Eleny wstała o czwartej rano, zabiła królika i kurę, żeby nas podjąć śniadaniem. Matka dwu sióstr była sparaliżowana. Siedziała na fotelu w cieniu winorośli i przyglądała się z uśmiechem, jak pijemy wino. Ojciec częstował śliwowicą zabarwioną malinowym sokiem. Na talerzach leżały plastry arbuzów i melonów. Teraz ściskaliśmy się z Ilią na zakurzonej drodze w Congaz obiecując sobie, że na pewno się spotkamy, chociaż nikt z nas w to nie wierzył.

22. Kiszyniów, ach Kiszyniów! Białe blokowiska na zielonych wzgórzach. Widać je z północy, południa, ze wschodu i zachodu. Piętrzą się niczym skalne urwiska. Jaśnieją w słońcu. Chwała geometrii w rozfalowanym, nieregularnym pejzażu. Nie ma niczego większego ani wyższego w całej Mołdawii. Gigantyczne nagrobki wetknięte w urodzajną, pulchną ziemię. Kamienne tablice egalitaryzmu. Termitiery wszechświatowego postępu. Nowe Jeruzalem w stanie śmierci technicznej.

Na wylotówkach z miasta stoją ciężarówki załadowane plastikowymi beczkami, gąsiorami na wino, słoikami wecka, tysiącami naczyń, w które Mołdawia przed zimą zapakuje swe bogactwa, żeby przetrwać. Zakisi, zamarynuje, sfermentuje, wypasteryzuje, zasoli zawartość swych sadów i ogrodów. W centrum na bulwarze Stefana Wielkiego i Świętego, wśród salonów z japońską elektroniką i włoskimi butami, wędrowali ludzie objuczeni słoikami. Nieśli po dziesięć, po dwadzieścia sztuk zmyślnie popakowanych nowiutkich wecków. Albo błyszczące ocynkowane wiadra. Albo torby pełne ogórków i pomidorów. Turlały się furgonetki wyładowane arbuzami i ciągnęły przyczepy pełne melonów. Kiszyniów był w istocie taką trochę wyższą wsią. Wystarczyło zejść nieco w bok z głównego deptaka i zaczynały się parterowe albo jednopiętrowe domy zatopione w zieleni, odgrodzone drewnianymi parkanami, przechadzały się koty i ludzie przysiadywali na schodkach. Takie było stare centrum, dwadzieścia ulic na krzyż i snujące się resztki zapachu sennej imperialnej prowincji. Gdyby znikły samochody, wszystko byłoby jak kiedyś, jak sto lat temu.

23. No więc Kiszyniów. Spędziłem wiele godzin pod parasolem w Green Hills Nistru przy bulwarze Stefana Wielkiego i Świętego, na rogu strada Eminescu. W knajpie siedziało towarzystwo bardziej międzynarodowe. Mówili po angielsku i niemiecku. Wyglądali na urzędników przepuszczających tutaj europejskie i amerykańskie pieniądze. Prócz nich rodząca się właśnie mołdawska klasa średnia: złoto, ciemne okulary, ogólnie dostępny styl gdzieś między cinkciarzem, alfonsem i włoskim amantem. Kobiety przypominały te widywane w telewizji. Prawie wszystkie nosiły na szyjach małe srebrne telefony komórkowe zawieszone na łańcuszkach. Coś takiego zapamiętałem z Rumunii. Swoje piwo, kawę i resztę próbowałem zamawiać po rumuńsku, ale kelnerzy zdawali się nie do końca rozumieć i odpowiadali po rosyjsku. Oczywiście rozumieli, ale rosyjski był dla nich oznaką wykwintu i wielkiego świata. Możliwe, że brali mnie za kmiotka z besarabskiego zadupia albo szpiega, który nie do końca nauczył się roli.

24. Dziwne miasto. Wystraszeni osiemnastoletni gliniarze chodzący trójkami, kolesie w land cruiserach, patrzący na ulice jak na swoją własność, faceci pod pocztą handlujący impulsami z kart telefonicznych, ludzie objuczeni słoikami wecka, łysi małolaci w szerokich spodniach ze wzrokiem potulnie wbitym w ziemię, jakby uprawiali jakąś nieśmiałą franciszkańską odmianę gangsta, panny z gołymi brzuchami na niebotycznych i chwiejnych obcasach, przechadzające się główną ulicą niczym po missświatowym wybiegu, romańsko-słowiańska mieszanka urody oszpecona burdelowym makijażem, chłopska nieśmiałość w rewiowych kostiumach i wrażenie, że wszyscy coś udają, że naśladują własne wyobrażenia o świecie, który jest gdzie indziej. Dlatego w końcu zostawiliśmy Kiszyniów.

- druga część tekstu Andrzeja Stasiuka

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2004