Moje pożegnanie z kolędą

Przyszedł przestraszony kleryk na stażu. Na mojej karcie z parafialnej ewidencji zobaczyłam starannie wykaligrafowane imię i nazwisko, datę urodzenia, adres, zawód: teolożka. Pod spodem, innym pismem, dopisek: „katolewica.”

06.02.2024

Czyta się kilka minut

Zuzanna Radzik / FOT. GRAŻYNA MAKARA /
Zuzanna Radzik // Fot. Grażyna Makara

To było pożegnanie dwóch zaangażowanych katoliczek z kolędą. Rozkład obyczaju następował latami, co roku zasilany pytaniem: właściwie po co to robimy? Jedna z nich nie przyjmowała wizyty duszpasterskiej już od paru lat. Dokładniej: od momentu, w którym jej parafia odmówiła pomocy bezdomnemu schizofrenikowi śpiącemu na przystanku pod kościołem w ogromne mrozy. Zaparła się wtedy, że jak księża jego, tak ona ich nie wpuści.

Ta druga, czyli ja, tkwiła w przymusie przyjmowania kolędy, wywołanym problemami z pogrzebem w rodzinie. Na wypadek mojej nagłej śmierci byłam proszona o wpuszczanie księdza do mieszkania raz do roku, żeby nie robić bliskim ewentualnych problemów z udokumentowaniem mojego katolicyzmu. Jak wiadomo, najczytelniejszym znakiem wiary jest gościnność wobec parafialnej delegacji.

To jednak nie jest wcale takie proste. W klatce, w której mało kto ich wizyty przyjmował, księża zaczynali o godzinie 16. Trudno zdążyć po pracy. Czasem udawało nam się spotkać, innym razem minąć w drzwiach – i mimo zachęty nie chcieli już zawrócić. Było coś krępującego w duszpasterskiej wizycie u singielki mającej swoją wiedzę i zdanie na temat Kościoła. Nie bardzo jest o czym gadać, nie można, jak kiedyś, sprawdzić zeszytu do religii. Za to można ochrzanić za brak wody święconej i kropidła. Parafia dzieciństwa jednak mnie rozpieściła doświadczeniem rzadkich (raz na kilka lat), ale miłych i odświętnych spotkań. Teraz z desperacji próbowałam przejmować inicjatywę, na przykład odpytując nowego proboszcza z życia wspólnot, wielkości parafii i poziomu zaangażowania. Czasem moje próby wciągnięcia w rozmowę były zupełnie nieudane. Z kolei mnie krępowało, gdy konserwatywny wikary próbował mnie wciągnąć w ploteczki o arcybiskupie krakowskim, a zapytany, czego się napije, wypatrzył w kuchni wino, co wróżyło dłuższą rozmowę. Rozmowę, która zostawiła ślad w mojej kartotece.

Na moją ostatnią wizytę duszpasterską zaprosiłam więc tę przyjaciółkę, co już przyjmować przestała. Głównie po to, by nie stawiać samotnie czoła dziwności tej sytuacji. Nakryłyśmy stół, wyciągnęłam wielki krzyż po byłej właścicielce mieszkania oraz brzydkie, nowiutkie kropidło. Prymuska kolędy. No prawie, bo wody święconej jednak w mieszkaniu nie gromadzę. Stawiłyśmy się o czwartej po południu, wizyta zapukała niewiele później. Kleryk na stażu, dość przestraszony. Trochę mnie to dotknęło, bo parafia przysłała wynajętego człowieka.

Chciał tylko pobłogosławić i biec dalej. Oraz kopertę chyba. Wyjaśniłyśmy, że zamiast kasy w kopercie mamy plakaty inicjatywy „Zranieni w Kościele”. Jak zawisną w przedsionku, zrobię przelew. Próbował iść, ale mówimy, że to w końcu duszpasterska wizyta. Siadł zlękniony. Kurczowo trzymał w ręku karty ewidencji parafialnej. „Co tam w zasadzie o nas piszecie?” – pyta koleżanka. Przycisnął mocno do piersi, nie powie. Próbujemy rozmawiać, ale nie idzie. Narzekał na upadek Kościoła na Zachodzie, ale przyszpilony przyznał, że wie niewiele. W końcu poderwał się, by kończyć. „Pomódlmy się” – wezwał i od razu zaczął „Ojcze nasz”. Modlimy się, spuszczam wzrok, na stole leży moja karta z parafialnej ewidencji. Starannie wykaligrafowane imię i nazwisko, data urodzenia, adres, zawód: teolożka. Pod spodem, innym pismem, dopisek: „katolewica.”

„To ksiądz to dopisał?” – pytam, gdy kończymy modły i błogosławienie domu. „To nie ja, nie ja” – mówi spanikowany. Dopisek tłumaczy lęk, z jakim przekroczył próg. Koleżanka oburzona, mówi, że powinien to wykreślić lub kartę zniszczyć. Z kolei ja, że zostawić, bo w końcu gdyby ktoś za 100 lat pisał historię parafii, o ile nie zmiecie nas katastrofa klimatyczna i ludzie będą takie rzeczy robić, to niech wiedzą, że była tu katolewica.

Dziś mu nawet współczuję, ale ostatecznie nie było mi do śmiechu. Nie mam gdzie zostawić komentarza o wikarym, chyba że w popularnych internetowych mapach, oceniając parafialny kościół jak restaurację czy fryzjera. A te wizyty, a jakże, przydają się, by potem inny stażysta mógł mi podpisać kwit na chrzestną, zaświadczając o katolicyzmie nieznanej mu osoby. Moim katolicyzmie kolędowego zastraszenia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teolożka i publicystka a od listopada 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Zajmuje się dialogiem chrześcijańsko-żydowskim oraz teologią feministyczną. Studiowała na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie i na Uniwersytecie Hebrajskim w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Przymus kolędowy