Mit moralnego oczyszczenia

Krok po kroku Polska staje się krajem podejrzliwości i strachu. Nikt nie zajmuje się naprawą państwa, wszyscy szukają winnych.

20.02.2005

Czyta się kilka minut

Jeśli brakowało jeszcze dowodów, że Polskę ogarnęła histeria, to afera o listę katalogową IPN dostarcza ich w nadmiarze. Co się bowiem stało? Dziennikarz zabrał z archiwum państwowego coś, co w wielu archiwach jest ogólnie dostępne: spis inwentarza. Wiadomo, że zawiera on nazwiska zarówno domniemanych oficerów SB, jak domniemanych tajnych współpracowników, kandydatów na takowych, a nawet ofiar SB. Z faktu, że jakieś nazwisko jest na liście, nie można wyciągnąć żadnego wniosku.

Dlaczego więc ta banalna historia wywołała tak olbrzymią burzę? Odpowiedzi należy szukać w atmosferze totalnej nieufności i podejrzliwości, która ogarnęła Polskę. Rzuca się to w oczy każdemu, kto - jak ja - zjawił się tu po dłuższej nieobecności.

Można naturalnie uznać, że wszyscy zajmują się korupcją, pedofilią, przestępczością i agentami dlatego, że dziś jest więcej niż kiedyś korupcji, pedofilii, afer i powiązań mających w tle komunistyczne służby specjalne. Jest to jednak mocno wątpliwe, bo brakuje skali porównawczej. Możemy co najwyżej twierdzić, że w ostatnich miesiącach ujawniono więcej takich spraw niż wcześniej. Wobec tego opinia publiczna, politycy i media mają do wyboru: mogą być dumni z posiadania instytucji i przepisów umożliwiających ujawnienie takich patologii albo smucić się tym, że również w Polsce takie patologie się pojawiły.

Niechciane dziedzictwo

W powszechnym przekonaniu jednak w Polsce jest nie tylko gorzej niż gdzie indziej i gorzej niż było; jest nawet tak źle, że trzeba wyrzucić za burtę cały dorobek III RP: dokonać rewolucyjnego “moralnego oczyszczenia" i zakładać państwo od nowa.

Na tym tle dochodzi do ciekawej zmiany ról: część elit politycznych, która de facto odpowiada za przełom 1989 r., odżegnuje się od swego dzieła. W publicznych wystąpieniach Jan Rokita czy Lech Kaczyński idą w ślady Aleksandra Kwaśniewskiego, który, zmęczony nieustannymi pytaniami o błędy, wypaczenia i zbrodnie przeszłości, “wybrał przyszłość". Powiadają: nie będziemy dumni z tego, co już zbudowaliśmy, tylko z tego, co zamierzamy dokonać - moralnego przełomu i zbudowania IV Rzeczypospolitej na gruzach jej poprzedniczki, z nową konstytucją, nowymi elitami politycznymi i nowymi instytucjami. W przypadku Kwaśniewskiego ta ucieczka w przyszłość była racjonalna: jego partia wywodziła się z PZPR, której tradycje rzeczywiście obciąża współudział w zbrodniach. Ale jakie zbrodnie zmuszają partie postsolidarnościowe do ucieczki w przyszłość?

Ich wolta jest tym bardziej irracjonalna, że pozwala postkomunistycznej lewicy na przejęcie tego dorobku i na budowanie nowej, nieskażonej tradycji. Po 1989 r. Sojusz Lewicy Demokratycznej budował swą tożsamość na upiększonej przeszłości PRL. Po 1997 r. działacze SLD rzadko odwoływali się do PZPR i PRL - za świadectwo moralności służyły im cztery lata rządów krajem. Teraz partie postsolidarnościowe oferują im na tacy jeszcze więcej: skoro ani Platforma Obywatelska, ani Prawo i Sprawiedliwość nie chcą się przyznać do ojcostwa III RP, to bronią jej Józef Oleksy i Leszek Miller.

Teorie spiskowe, strach przed ingerencją obcych i własnymi “piątymi kolumnami" zawsze miały w Polsce powodzenie, a zaufanie obywateli do władz i instytucji państwa było na jednym z najniższych poziomów w Europie. Ostatnio sondaże wskazują jednak także na coraz niższy poziom społecznej ufności nie tylko wobec instytucji, ale i wobec innych ludzi - stąd bierze się powszechny strach przed przestępczością oraz sukcesy partii, które na tym żerują. Dzięki takiej, podsyconej dla zbicia doraźnego kapitału politycznego histerii, Polska znajduje się na drodze od społeczeństwa nieufności do społeczeństwa strachu. Podejrzany jest w nim każdy, jeśli nie może udowodnić swojej niewinności. Więcej: dla krótkotrwałego uspokojenia opinii publicznej ciągle trzeba szukać nowych kozłów ofiarnych. Dzięki temu wszystkim będzie jeszcze gorzej - i dalej rosnąć będzie zapotrzebowanie na rozliczenia...

Gdzie się podział trójpodział władzy

W takim społeczeństwie nie dyskutuje się ani o przyczynach, ani o zapobieganiu patologiom, lecz o karach, napiętnowaniu i “moralnej odnowie". W takim społeczeństwie nie trzeba czekać na prawomocny werdykt sądu, aby stawiać kogoś pod pręgierzem - robią to media na podstawie samego podejrzenia. W takim społeczeństwie nie dyskutuje się o reformie sądownictwa, policji i prokuratury, lecz o zaostrzeniu prawa, przyspieszeniu procedur i upublicznieniu wyroków. W takim społeczeństwie powoli zanika trójpodział władzy. We Włoszech w latach 80. słabość egzekutywy doprowadziła do upolitycznienia wymiaru sprawiedliwości. Choć zakończyło się to kompromitacją sądownictwa, w jego ślady poszły media. W efekcie premierem stał się medialny magnat, który odgórnie steruje i wymiarem sprawiedliwości, i środkami przekazu. Tak daleko sprawy w Polsce się jeszcze nie posunęły, choć i tu dziennikarze próbują zastępować wymiar sprawiedliwości, ujawniając afery, detronizując skompromitowanych urzędników i polityków, ścigając przestępców i wchodząc w kompetencje słabych urzędów państwowych. Ekspansja IV władzy miała jednak swoją cenę - przykładowo “Gazeta Wyborcza" aferę Rywina okupiła utratą wiarygodności. W społeczeństwie podejrzliwości i strachu każdy - nawet koncern prasowy - może paść ofiarą powszechnych podejrzeń.

W takim społeczeństwie sejmowe komisje śledcze nie służą do ujawniania strukturalnych nieprawidłowości w aparacie władzy, lecz do napiętnowania poszczególnych sprawców. Komisja śledcza belgijskiego parlamentu dotycząca głośnej afery pedofilskiej Marca Dutroux nie zajmowała się winą podejrzanego ani ustaleniem dokładnego przebiegu zbrodni, lecz błędami w funkcjonowaniu organów ścigania - co pozwoliło opracować szeroki plan reform prokuratury, policji i sądownictwa. Holenderska komisja badająca korupcję w sektorze budowlanym nie zmierzała do postawienia w stan oskarżenia określonych menadżerów lub urzędników - chodziło jedynie o reformę przepisów zapobiegających korupcji i lepszy monitoring zamówień publicznych.

Tymczasem zarówno komisja ds. Rywina, jak komisja ds. Orlenu tak głęboko weszły w kompetencje prokuratury i sądownictwa, że ich członkowie “zachęcili" prokuraturę do wszczęcia postępowań, zagrozili jednemu ze świadków konfiskatą majątku (do czego prawo ma jedynie sąd) i w świetle jupiterów wydali (Roman Giertych) na konkretne osoby wyroki z uzasadnieniem. Być może prokuratura i sądy w Polsce są tak słabe i upolitycznione, że nie dają sobie rady z takimi śledztwami. Ale wtedy Sejm powinien je odpolitycznić i usprawnić, a nie prowadzić na pasku.

Europejskie rytuały oczyszczenia

W takim społeczeństwie powszechna lustracja wydaje się lekiem na wszystkie bolączki. Nie jest to zresztą polska specyfika - tak postąpiły niemal wszystkie europejskie społeczeństwa wychodzące z okupacji nazistowskiej. Dokonano w nich rytualnego oczyszczenia, po którym można było się zabrać za odbudowę kraju. We Francji i w Belgii widowiskowo i bez procesu powieszono kilka tysięcy prawdziwych i domniemanych kolaborantów, a potem sądy doraźne ferowały wyroki tym surowsze, im mniejsze znaczenie mieli podejrzani.

Znamienne, że z operacji tej prawie bez szwanku wyszli kolaboranci ekonomiczni i administracyjni, jako że mieli oni największe wpływy i byli potrzebni do odbudowy kraju. Znamienne też, że sądy w krajach współpracujących z Niemcami (Słowacja, Francja Vichy) o wiele rzadziej orzekały kary śmierci niż sądy w krajach, gdzie kolaboracja miała mniejszy zasięg (Belgia, Czechy). Rozliczenie kolaboracji spełniło podobną rolę jak rytuał topienia Marzanny - było symbolicznym wygonieniem złych duchów, wyrzuceniem “zbrodniczej mniejszości" po to, by większość mogła się czuć czysta. W tamtym czasie wszędzie w Europie królował obraz okupacji, wedle którego mała sitwa zdrajców uciskała większość moralnie zdrowego społeczeństwa. Mit ten został obalony dopiero w wyniku zmiany pokoleniowej i odkryć historyków - przyznano, że “mała sitwa" cieszyła się jednak poparciem większości, a mniejszością okazali się bojownicy ruchu oporu. W latach 50. taka interpretacja groziłaby wojną domową - mogła powstać dopiero w okresie, kiedy ci, których stawiała pod pręgierzem, nie mieli już władzy albo nie żyli.

Schemat ten potwierdza się też w Polsce. Po 1989 r. surowo karano jedynie tych, którzy już nie mieli władzy i społecznego zaplecza - stalinowskich oprawców. Komunistyczni dygnitarze lat 70. i 80. żyją spokojnie. Owszem, uchodzą za “małą sitwę zdrajców", ale ponieważ ich wpływy i zaplecze nie pozwalają na publiczne dokonanie na nich “rytuałów oczyszczenia", to jako marzannę palić trzeba innych - politycznie mniej istotnych tajnych współpracowników SB. Taki zabieg jest podwójnie jałowy: nie prowadzi ani do autentycznego oczyszczenia moralnego, ani nawet do uspokojenia atmosfery w kraju.

Skądinąd postulat “oczyszczenia moralnego" jest tautologiczny. Na podstawie przestarzałej koncepcji patriotyzmu, nie pasującej do wymogów gospodarki rynkowej i demokracji uczestniczącej, rzecznicy “powszechnej lustracji" dostrzegają w dzisiejszej Polsce “kryzys patriotyzmu" i “upadek moralności". Co jednak pozwala im na wniosek, że lustracja kilkudziesięciu tysięcy ludzi przywróci politykom poczucie przyzwoitości, zmniejszy korupcję i uczyni Polaków obywatelami gotowymi do poświęceń, posłusznymi wobec władzy i prawa? 16 lat po Okrągłym Stole lustracja nie załatwia żadnego palącego problemu Polski - zapewnia jedynie jej autorom poczucie kompensacji za to, że w 1989 r. nie było ani rewolucji, ani tak radykalnej jak w b. NRD wymiany elit.

Z tego też powodu powszechna lustracja w Polsce nie miałaby nic wspólnego - choć często się to sugeruje - z lustracją w Niemczech wschodnich. Tam lustracja i dekomunizacja zostały przeprowadzone przez instytucje Republiki Federalnej, do której NRD przystąpiła, i służyły stabilności demokracji zgodnie z zasadą, że kto wczoraj służył totalitarnej dyktaturze, dziś nie daje rękojmi lojalności dla demokracji. Z takim uzasadnieniem można było przeprowadzić lustrację i dekomunizację także w Polsce - gdyby pozwalał na to układ władzy powstały po 1989 r. Udawanie 16 lat później - po dwóch kadencjach rządów SLD i dwóch kadencjach Aleksandra Kwaśniewskiego - że lewica postkomunistyczna stanowi zagrożenie dla demokracji, jest niepoważne. Korupcja, nepotyzm i nieudolność w sprawowaniu władzy to argumenty za odesłaniem SLD na ławy opozycji, ale lustracji nie da się tym uzasadnić. Równie błędne byłoby patrzenie na “powszechną lustrację" jako na kontynuację lustracji dotychczasowej. Dotąd nikogo nie karano za tajną współpracę z SB, lecz jedynie za świadome zatajenie tego faktu (“kłamstwo lustracyjne"). Więcej: dotyczyło to tylko osób wykonujących funkcje wymagające publicznego zaufania. Obecne plany zmierzają do rozszerzenia tego grona o osoby wykonujące funkcje nie tyle uzależnione od zaufania publicznego, lecz po prostu w jakikolwiek sposób publiczne. To zaś dowodzi jasno, że u podstaw operacji leży nie troska o stabilność demokracji, lecz właśnie nadzieja na rozgrzeszającą moc “rytualnego oczyszczenia".

Co ważne: widowiskowe procesy spełniają psychologiczną funkcję tylko wtedy, kiedy koncentrują się na niewielu wysoko postawionych osobach o dużym znaczeniu. Tysiące postępowań lustracyjnych wobec szarych obywateli nie będzie miało żadnego znaczenia. Po kilku tygodniach nawet media stracą zainteresowanie.

Czekając na rycerza

Skoro - w przekonaniu politycznych elit i części mediów - stan III RP jest tak zły, powszechna lustracja przyczyni się tylko do dalszego pogłębienia przekonania, że w Polsce jest coraz gorzej. W ten sposób “moralne oczyszczenie" prowadzi do samospełniającej się przepowiedni: proces “uzdrowienia" dostarcza coraz to nowych dowodów na pogłębianie się patologii, postulaty “uzdrawiaczy" stają się coraz bardziej radykalne, aż w końcu oni sami padają ofiarą spirali rozliczeń. Wtedy na placu boju pozostają tylko ci, którzy za nic nie odpowiadają.

Nie przypadkiem przecież pomysł powszechnej lustracji pochodzi od LPR, której członkowie nie uczestniczyli ani w obaleniu komunizmu, ani w budowaniu III RP. Tajemnicą demokratycznej prawicy zostaje, dlaczego popierając pomysł LPR, podcina gałąź, na której siedzi. Zamiast wspierać powstanie społeczeństwa obywatelskiego, które bez zaufania istnieć nie może, partie postsolidarnościowe przygotowują grunt pod przyszłe rządy “rycerza na białym koniu", który na ich obietnicach szybkiej sprawiedliwości i “rządów ludu" dojdzie do władzy. Pierwszymi ofiarami jego rozliczeń będą ci, którzy dziś porzucają własne dziedzictwo.

Klaus Bachmann (ur. 1963) jest historykiem i publicystą; w l. 1988-2001 był korespondentem prasy niemieckiej i austriackiej w Polsce, a następnie w Brukseli; od jesieni 2004 kieruje katedrą politologii w Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. Willy Brandta we Wrocławiu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2005