Mirabelka z Muranowa

Nalewki. Nie będziemy dziś pić, choć czas temu wybitnie sprzyja.

22.12.2017

Czyta się kilka minut

Gałązki „mirabelki z Muranowa” przywiezione z Waszyngtonu / PATRYCJA DOŁOWY
Gałązki „mirabelki z Muranowa” przywiezione z Waszyngtonu / PATRYCJA DOŁOWY

Zimną wilgoć z kości, gdy świat wsiąka w szarość, a obiad jeszcze nie uleżał się w żołądku, najlepiej wygonić łykiem cierpkiej tarninówki. Albo choćby poczciwej wiśniówki, znalezionej w piwnicy po dziadku czy wziętej od mojego kolegi, tak znakomitego w tym fachu, że aż zazdroszczę jego przyszłym wnukom. Kto nie ma przyjaciół ze spirytusowym biglem, może zawsze kupić u pana Karola Majewskiego spod Warszawy, wytrawnego eksperymentatora, który potrafi wydobyć taką egzotykę smaków z mazowieckiego poszycia leśnego, łąk i sadów, że klękajcie tropikalne narody.

Nie, tym razem cofniemy się na ulicę Nalewki. Wśród arterii dawnej dzielnicy żydowskiej i getta ma ona szczególnie fantomowy charakter: raz, że z dawnych Nalewek nie został kamień na kamieniu, a dwa, że powojenni planiści, nie wiedzieć czemu, nadali tę nazwę ogryzkowemu przesmykowi pośród nowych bloków 300 m obok. Stare Nalewki częściowo pokryły monumentalne bloczyska, coś jak MDM w miniaturze. Monumentalne i racjonalnie symetryczne, ale, jak to bywa ze wszystkimi polskimi racjonalizmami, także i ten chorował na niecałkowitość, zatem w szparach wielkiego osiedla ocalały resztki dawnych ogrodów, jakie zapełniały zaplecze domów na Nalewkach tam, gdzie zabudowa ongiś była mniej rozproszona. Lud Warszawy z chęcią dał się przenieść z zawilgoconych suteren do dobrze nasłonecznionych siedlisk nowej klasy przodującej, jednak nie porzucił tej bardzo praktycznej skrzętności, która każe człowiekowi pielęgnować to, co w jego otoczeniu może przynieść jakiś plon.

„Mirabelka próbowała odejść. Pochyliła się i wyciągnęła przed siebie gałęzie. Gotowa do podróży, wysunęła korzenie z ziemi. Nowi mieszkańcy otoczyli drzewo stalową obręczą i zatrzymali w pół ruchu” – pisała Hanna Krall o jednym z takich podwórkowych drzewek. W jej tekście z tomu „Tam nie ma już żadnej rzeki” mirabelka posłużyła za trampolinę do opowieści o jednym z charakterystycznych dla tej pisarki losów, którymi można by zapełnić jakieś warszawskie, nie weneckie, Nadbrzeże Nieuleczalnych. Ale to drzewo tam naprawdę, zwyczajnie, nieliteracko rosło, pielęgnowane przez lokalsów, dając w zamian co roku mnóstwo słodkiego owocu, przerabianego w sąsiednich klatkach schodowych na kompoty i dżemy.

Usłyszałem niedawno, że kolor kompotu ma kapitalne znaczenie w dyskusji o pamięci. Na zebraniu małego muranowskiego stowarzyszenia jeden z obecnych gorączkowo przeszukiwał pamięć telefonu, szukając zdjęcia słoja z kompotem ugotowanym z nalewkowskiej mirabelki. Było to bardzo potrzebne, ponieważ botaniczka zaproszona z Instytutu Sadownictwa w Skierniewicach zadała rzeczowe pytanie o odcień skórki owoców z owego drzewa, aby ustalić, czy mówimy o odmianie nancy, czy też innej. A znalazła się wśród nas dlatego, że potrzebowaliśmy fachowej pomocy w odtworzeniu naszego lokalnego symbolu. W mieście tak bardzo przyjaznym dla inwestorów, że coraz bardziej wrogim ludziom, takie niemodne, całkiem nieozdobne (za to brudzące chodniki) drzewa nie mogą czuć się bezpieczne.

Żeby zrozumieć kaca, jakiego doświadczamy pod miłościwym okiem pani prezydent o zbyt wielu kadencjach, może się przydać historia o mirabelce, która rosła sobie w najlepsze, gdy Hitler i Stalin robili co swoje, aż jakieś bezmyślne draby ścięły ją przy budowie nowego apartamentowca. Któż by się spodziewał, że takie niby nic stanie się traumą dla lokalnej społeczności? Tylko sentymentalista jakiś – ale na szczęście w tej historii znalazło się trochę ludzi sentymentalnych. Okazało się bowiem, że pod Waszyngtonem rosną drzewka wyrosłe z pestek, które ktoś zabrał ze sobą z Nalewek na pamiątkę. Zaimprowizowany łańcuch pomocy poskutkował – chciałoby się powiedzieć: zaowocował, ale to za wcześnie – przywiezieniem do Polski pędów, które być może uda się podhodować w skierniewickim instytucie tak, by za jakiś czas na Muranowie móc zasadzić na nowo, w nieco innym miejscu, drzewo mirabelkowe.

Mógłby ktoś trzeźwo zauważyć: a kupcie sobie nową sadzonkę, może nawet okaże się bardziej plenna i odporna? Jednak nie. Skoro na podwórkach dawnych Nalewek mieszkają jeszcze ludzie pamiętający smak tamtych owoców i przetworów, to trzeba się postarać, żeby nowe drzewko było „z rodziny”. Kompot jest tylko kompotem, nie ma co go obarczać zbyt wieloma znaczeniami, bo jeszcze, biedaczek, skwaśnieje. Ale z drugiej strony nawet w takich drobnych gestach wyraża się troska o świat, do jakiej każdy z nas zostaje powołany przez sam fakt urodzenia: chcąc zamieszkać bezpiecznie i ciepło w przyszłości, musimy ją budować z pestek, które znajdujemy na naszych podwórkach. ©℗

Jednym z moich „pestkowych” wspomnień zimy jest deser z tradycji weneckich chłopów, tak siermiężny i mało efektowny, a w dodatku występujący, jak wszystkie dania kuchni biednej, w tylu wariantach, że mało komu chciało się go kodyfikować. Zwie się pinza. W mojej rodzinnej mieścinie Bassano jadałem go w miejscowej piekarni – gdzie zawsze taki tłok, że nigdy nie śmiałem zawracać głowy pytaniami. Swoją wersję przypomniał mi mój przyjaciel Alfredo, współautor „Kuchni Dantego”, urodzony na przedmieściach Wenecji, a więc rzut kamieniem. Kroimy na kawałki 500 g starego białego chleba (np. bułki paryskiej), namaczamy w litrze mleka. Rozgniatamy go na papkę, dodajemy namoczone 150 g rodzynek, 150 g namoczonych fig, jabłko pokrojone w kostkę, garść orzechów, 30 g nasion kopru włoskiego (to bardzo ważny składnik!), 2 jajka, 120 g cukru, mieszamy. Blachę ok. 30 na 40 cm smarujemy masłem, oprószamy mąką, przelewamy ciasto, powinno mieć ok. 5 cm grubości. Pieczemy w 180 stopniach, ok. godziny, aż z wierzchu się porządnie zrumieni (ale w środku będzie zawsze ­mokra). Jemy po wystudzeniu, aż osiądzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2018