Meteopatia jest przereklamowana

Prof. Janusz Czapiński: Nie ma niczego przeklętego w polskim klimacie. Jest wiele przeklętych rzeczy w niektórych polskich odruchach kulturowych, tyle że efekt owego kulturowego przekleństwa jest redukowany przez awans ekonomiczny. W Szwecji pieniądze szczęścia nie dają, u nas - ciągle jeszcze tak. Rozmawiał Marcin Żyła

23.11.2010

Czyta się kilka minut

Częstochowa / fot. Mark Power / Magnum / EK Pictures /
Częstochowa / fot. Mark Power / Magnum / EK Pictures /

Marcin Żyła: Czy zmiana pory roku ma wpływ na samopoczucie Polaków?

Janusz Czapiński: W mniejszym stopniu, niż się to nam wydaje. Z porami roku jest związana tylko tzw. depresja sezonowa, o stosunkowo łagodnym przebiegu, która stanowi tylko w niewielkim procencie przyczynę zamachów samobójczych. To nie jest do końca tak, że poważna depresja jest efektem słabej ekspozycji na światło słoneczne.

Dobra pogoda wywołuje jednak pozytywny nastrój. Gdy świeci słońce i jest ciepło, ludzie częściej przyznają, że są w lepszej formie. Czy istnieje korelacja między klimatem a wskaźnikiem szczęścia?

Tak, ale odwrotna do tej, której można by się spodziewać. Najbardziej szczęśliwi są mieszkańcy Skandynawii, najmniej - basenu Morza Śródziemnego. Nie powinniśmy brać za dobrą monetę typowych dla południowców oznak żywiołowej ekspresji i radości. Polacy są szczęśliwsi od Hiszpanów, mieszkańców Prowansji czy Włochów!

Jak to wytłumaczyć?

Jedno z najbardziej przekonujących wytłumaczeń odnosi się do koncepcji selekcji naturalnej. W bardzo niekorzystnych warunkach klimatycznych, jakie panują na Północy, przetrwały tylko te linie genetyczne, które gwarantowały silną wolę życia, odporność psychiczną, a także np. nadzieję na przyszłość. Natomiast tam, gdzie żyło się łatwiej, kryteria selekcji były łagodniejsze, przeżyły więc także jednostki, które nie mają "genów szczęścia". Ta teoria pachnie trochę rasizmem, gdyż dzieli genetyczne uwarunkowania dobrostanu psychicznego według barwy włosów i wysokości ciała. Ale skoro zgadzamy się, że Skandynawów różnią od Hiszpanów cechy biologiczne, trudno wykluczyć, że również w tym zakresie występują różnice.

Innym czynnikiem związanym z poczuciem zadowolenia z życia jest gotowość do współpracy i zaufanie do innych ludzi, również najwyższe w północnej Europie. W Skandynawii trudno było kiedyś przetrwać sześciomiesięczną, ostrą zimę bez współpracy w jakiejś wspólnocie. Z kolei tam, gdzie, obrazowo mówiąc, banany rosły na drzewach, nie trzeba było uciekać się do pomocy innych.

Czym więc, jeśli nie oznakami szczęścia, są żywiołowe gesty i ekspresyjna mowa ciała mieszkańców południowej Europy?

Myślę, że po prostu przyjemniej się tańczy pod słońcem niż pod Gwiazdą Polarną. Ciepłe warunki klimatyczne sprzyjają kinestetykom, ale zewnętrznej ekspresji nie możemy uważać za rzetelny wskaźnik stanu ducha. Tańczymy nie tylko dlatego, że się lepiej czujemy, ale także po to, aby się dopiero lepiej poczuć. Finowie nie grzeszą cielesną ekspresją radości, ale gdy się ich pyta, czy są szczęśliwi, częściej niż Włosi odpowiadają "tak".

Problem ze Skandynawami polega na tym, że pomimo wysokiego wskaźnika poczucia szczęścia występuje tam również wyższy niż na południu wskaźnik samobójstw. Tu również działa mechanizm selekcji. Na Północy słabi odpadają, na Południu - nie. Zalecenie dla Szwedów jest więc takie, aby gdy w zimie zbliża się kryzys psychiczny, wsiadali w samolot i lecieli na Sycylię. Pogoda wpływa bowiem na nastrój w danej chwili.

Patrząc w tym kontekście na Polskę, trudno uciec od wrażenia, że znajdujemy się w jakimś przeklętym klimatycznie miejscu: między zimną Skandynawią a słońcem Południa.

Nie ma niczego przeklętego w polskim klimacie. Jest natomiast wiele przeklętych rzeczy w niektórych polskich odruchach kulturowych, tyle że efekt owego kulturowego przekleństwa jest skutecznie redukowany przez awans ekonomiczny. W bogatej Szwecji pieniądze szczęścia nie dają, u nas - ciągle jeszcze tak. W ciągu ostatnich 21 lat, dzięki temu, że w kraju poprawiły się warunki życia, osiągnęliśmy taki poziom zadowolenia z życia, jaki dyktują nam nasze geny. Możemy się czuć tak dobrze, na ile nam pozwalają: ani lepiej, ani gorzej.

Czy meteopatia jest problemem zdrowotnym, czy cywilizacyjnym? Trudno uwierzyć, że większość trzydziestolatków to meteopaci, a tak by wynikało z rozmów z nimi...

W przeciwieństwie do alergii, która rzeczywiście jest zaburzeniem cywilizacyjnym, wynikającym z obecności w otoczeniu człowieka substancji chemicznych, których wcześniej nie używano, meteopatia jest przereklamowana. Nie jest to zjawisko społecznie istotne. Zawsze było tak, że niektórzy bardziej, a inni mniej reagowali na zmiany ciśnienia. Jednak w związku z tym, że w ostatnich latach wzrosła cena zdrowia, wielu ludzi bardziej koncentruje się dziś na jakichkolwiek sygnałach, że coś z ich organizmem jest nie tak. Kiedyś takie sygnały ignorowaliśmy. Nad tym, że gdy pada i jest niskie ciśnienie, nieco gorzej się czujemy, przechodziliśmy do porządku dziennego. Nie było tylu samochodów, co teraz, a więc i wypadków związanych ze słabą koncentracją podczas złej pogody. Obecnie jesteśmy wyczuleni na sygnały złego samopoczucia, nic więc dziwnego, że przybywa meteopatów, często w młodym wieku, którzy przed wyjściem z domu patrzą na barometr i dopiero wtedy określają, jak się będą dziś czuli.

W narzekaniu na pogodę nie jesteśmy jednak najlepsi w Europie. Palmę pierwszeństwa bezapelacyjnie dzierżą Anglicy.

O pogodzie po prostu wypada tam rozmawiać, zwłaszcza z osobami, których nie znamy dobrze. Chmury są jednak bardziej tematem towarzyskim niż powodem do narzekań. Choć akurat Anglicy mieliby powody do utyskiwania na pogodę, bo dni deszczowych jest tam dwa razy więcej niż w Polsce.

Anglicy również kulturowo w pewien sposób oswoili swoją pogodę. Z londyńskiej mgły i wichrowych wzgórz uczynili wręcz znak rozpoznawczy.

A także atut eksportowy, eksponowany np. w brytyjskich filmach! Tyle że jest to wciąż angielski stosunek do pogody, czyli taki, który charakteryzuje umiar w ekspresji. Nawet gdy na zewnątrz deszcz pada tak mocno, że Polak nie wyszedłby z domu, oni określają go łagodniejszymi, dżentelmeńskimi epitetami.

Polacy natomiast potrafią obrażać pogodę - a przy okazji samego Pana Boga. Ogólnie rzecz biorąc, pogoda interesuje ich jednak o wiele mniej niż Anglików. Naszą cechą są raczej rozmowy o pogodzie politycznej. Tak naprawdę, ignorujemy to, czy za oknem pada, czy nie, ale podnosi się nam ciśnienie, gdy słyszymy, co poprzedniego dnia powiedzieli Palikot czy Kaczyński. To rozpala emocje Polaków.

A co z inną prawidłowością: automatycznym obarczaniem pogody winą za każdy ból głowy?

Niemieccy psychologowie przeprowadzili kiedyś ciekawy eksperyment. Sprawdziwszy uprzednio prognozę, zatelefonowali do mieszkańców dwóch miast. W jednym świeciło słońce, w drugim padał deszcz. W każdym z nich połowę respondentów pytali od razu, jak oceniają swoje życie. Natomiast drugiej połowie najpierw zadawali pytanie o pogodę, która jest za oknem, i dopiero potem pytali o jakość życia. Okazało się, że gdy odpowiadający był świadom, że jest pochmurno i nie ma słońca, to w ocenie swojego życia brał na to poprawkę. Jeśli natomiast nie zwrócono mu uwagi na pogodę, a czuł się gorzej, bo akurat rzeczywiście panowało niskie ciśnienie, generalizował to samopoczucie na całe życie i formułował mniej pozytywną jego ocenę. Dobrze więc byłoby, gdyby ludzie, również w Polsce, zdawali sobie sprawę, że zła pogoda nie przesądza o tym, jak wygląda nasze życie, bo ono może być pełne słońca i pełne barw, tylko w deszczowe dni nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę.

Nasza przestrzeń, obok nieba, to również to, co na ziemi. A tu widzimy na co dzień szare ubrania, nieuporządkowaną architekturę, wszechobecne billboardy i reklamy...

Mówi pan chyba o Polsce sprzed lat.

Billboardy straszą nas ciągle.

To prawda. Duża liczba reklam jest charakterystyczna dla Polski. W niektórych krajach, np. we Włoszech czy Hiszpanii, nie stawia się przy drogach billboardów - są tylko napisy z nazwą miejscowości i strzałkami, w którym kierunku należy do nich skręcić. Z drugiej strony w Belgii, a szczególnie we Flamandii, drogi również są upstrzone reklamami.

Nie sądzę zresztą, aby Polakom te billboardy specjalnie przeszkadzały. Może być tak, że je lubimy i dlatego dekorujemy przestrzeń publiczną za pomocą takiego chaotycznego nagromadzenia barw i napisów. Polak wcale nie czuje się źle w takim krajobrazie, nie utrudnia mu on życia.

Co do brudu i krzywych chodników: teraz trzeba się jednak trochę nachodzić, zanim się je znajdzie, zwłaszcza w większych miastach. Polskie samorządy już na początku lat 90. rozpoczęły porządkowanie przestrzeni od wprowadzenia kostki brukowej. Dziś trudno trafić do miasteczka z krajobrazem peerelowskim, który charakteryzowała, rzekłbym, "krzywa przaśność". Rzeczywiście, Polacy nie ubierają się jakoś szczególnie kolorowo i nie malują swoich domów na takie kolory jak Włosi czy Hiszpanie, ale to wynika z uwarunkowań kulturowych. Po prostu całkiem nieźle czujemy się w szarych garniturach i mało barwnych spódnicach. Tacy jesteśmy. Trochę grottgerowscy, trochę jakby ciągle w żałobie po nieudanych powstaniach.

A może nie do końca jeszcze mamy świadomość, że wspólny krajobraz należy po trosze do każdego z nas i zrzucamy za niego odpowiedzialność na wszystkich innych - od sąsiadów do wójta gminy?

Oczywiście, że tak. Polak jest istotą rodzinną, ale nie wspólnotową. To, co znajduje się poza jego domem i dzieje się poza jego rodziną, jest mu zwykle obce. Nie przeszkadza mu to oczywiście irytować się, gdy sąsiad tuż obok wybuduje dom i zasłoni słońce. Pomstuje, że droga gminna jest nierówna, ale za swoją bramą ma już piękny, wybrukowany podjazd i zadbany ogródek. Podobnie jak mieszkańcy Zachodu jesteśmy wrażliwi na to, co znajduje się w przestrzeni publicznej. Nie traktujemy jej jednak jako części własnego zobowiązania. Możemy ponarzekać, ale raczej nie czujemy się współgospodarzami własnych dzielnic.

Polska to smutny kraj szczęśliwych ludzi?

To nie jest tak, że Polacy są szczęśliwi w domu, a gdy spojrzą za okno, ogarnia ich melancholia. Nie jesteśmy wcale skazani na jakiś narodowy smutek. Potrafimy się świetnie bawić w przestrzeni publicznej. Współczesna Warszawa już nie zasypia, jak jeszcze kilkanaście lat temu, o dziesiątej wieczór.

Być może zresztą to nagromadzenie złych przypadków, które spadły na Polskę w 2010 r., sprawia, że wydaje się nam, iż jesteśmy krajem celebrującym wyłącznie klęski, powodzie, katastrofy lotnicze i porachunki polityczne. Że u nas występuje więcej emocji negatywnych: zawodu, frustracji, żalu, resentymentów, niż zwykłej radości życia i nadziei. Ale miniony rok był akurat fatalnym szkłem powiększającym. Powinniśmy zwracać uwagę na to, że choć zła pogoda - w tym znaczeniu rozumiana szerzej, jako ciąg narodowych traum - może nam na jakiś czas odebrać radość życia, to jednak zgodnie z tym, co pisał Wyspiański, jesteśmy tak normalnie zdrowi i jutro humor się poprawi.

Prof. JANUSZ CZAPIŃSKI jest psychologiem społecznym, wykładowcą UW i Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania w Warszawie, przewodniczącym Rady Monitoringu Społecznego. Od dwudziestu lat zajmuje się badaniem dobrostanu psychicznego i jakości życia Polaków.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2010